Lawowi wydawało się, że dzięki tej rozmowie sytuacja raz jeszcze została uratowana, jednak ledwo zaczął się lipiec, Rosapelo i on pokłócili się tak, że nie dało się tego nazwać inaczej jak koszmarna awantura. Wkrótce po feralnej wycieczce Law usunął diamentowe włókna z kości rąk i nóg nastolatka, w zamian raz jeszcze wzmacniając jego naturalną tkankę. Była to robota głupiego i doskonale o tym wiedział, jednak na dziś dzień nie miał innego pomysłu. Powtarzał zabiegi codziennie, starając się utrzymać gęstość kości na najwyższym poziomie, ale zdawał sobie sprawę, że także to nie gwarantuje, że do żadnych urazów już więcej nie dojdzie. Rosapelo dostał więc tymczasowy zakaz wychodzenia z domu bez niego. Law sądził, że nie będzie to stanowić większego problemu - rok szkolny przecież dobiegał właśnie końca - ale oczywiście czternastoletni chłopak znalazłby tysiąc powodów spędzania czasu na zewnątrz, zwłaszcza w wakacje i w czasie najpiękniejszej pogody. Law musiał w jego imieniu odrzucić zaproszenia od znajomych, którzy - jak przed rokiem - bardzo chętnie gościliby Rosapelo u siebie. Zrozumieli sytuację i co jakiś czas wpadali w odwiedziny, kiedy Law siedział w pracy, jednak to prawdopodobnie tylko nasilało tęsknotę chłopca, by wyjść i porobić coś pod gołym niebem. Przychodzili też koledzy z drużyny i ustawicznie namawiali go na trening - nauka wreszcie się skończyła, więc mogli znów grać do woli - a on musiał im raz po raz tłumaczyć, że z powodów zdrowotnych sport jest dla niego chwilowo wykluczony, co prawdopodobnie robił z ciężkim sercem. Law starał się mu jakoś wynagrodzić takie przymusowe siedzenie w czterech ścianach, uczynić je bardziej znośnym. Wykupił połowę księgarni w Roger Bay, wyskakiwał z pracy nie tylko na śniadanie i obiad, ale także na lunch, i w dodatku zrobił sobie drugi dzień wolny w tygodniu, podczas którego wyprawiali się we dwóch wycieczki na sąsiednie wyspy. Cóż, skoro pozostały całe godziny, które można by spędzić w sposób bardziej aktywny? Rosapelo nie pokazywał swojego rozczarowania i Law wmawiał sobie, że jego dziecko rozumie potrzebę takich obostrzeń - do czasu, gdy pewnego pięknego lipcowego dnia wrócił o jedenastej do domu i stwierdził całkowity brak nastolatka tak w mieszkaniu, jak i bezpośrednim jego otoczeniu, czyli ogrodzie. Jego pierwszą reakcją była naturalnie obawa, którą natychmiast zdławił zdroworozsądkowym wnioskiem, że gdyby coś się stało, zostałby o tym w taki czy inny sposób powiadomiony. Więcej nie zdążył pomyśleć, bo w następnej chwili drzwi wejściowe otworzyły się i Rosapelo wpadł do środka, cały i zdrowy, i ponad wszelką wątpliwość niezaskoczony obecnością Lawa. Musiał zauważyć rower albo nawet dostrzegł go jadącego z pracy, skoro był tak niedaleko domu. - Wiem, że nie powinienem był wychodzić - rzucił od progu, patrząc mu w oczy spod grzywki. - Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Ale wszystko jest okej, więc nie ma się czym przejmować - dodał lekko. Law przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Rosapelo ubrany był zupełnie normalnie i sprawiał wrażenie, jakby wyskoczył z domu tylko na moment. Nie miał nawet większych rumieńców, więc przynajmniej nie biegał, co najwyżej szedł szybkim krokiem... ale była to niewielka pociecha. Law poczuł, jak obawa sprzed chwili powoli przeradza się w złość, zmusił się jednak do zachowania spokoju. - Gdzie byłeś? - spytał neutralnym tonem. - Na treningu. Ale nie grałem, obserwowałem tylko innych - zapewnił chłopiec, zdejmując buty... swoje normalne buty do chodzenia, nie do gry. - Jestem kapitanem drużyny, oni mnie tam naprawdę potrzebują... - To był pierwszy raz? Czy może codziennie tak wymykałeś się z domu, kiedy mnie nie było? - zadał Law kolejne pytanie, wciąż panując nad głosem. Tym razem Rosapelo nie odpowiedział od razu, zaś przez jego twarz przebiegł wyraz winy, więc Law sam domyślił się, jak było. Zacisnął zęby. A jemu wydawało się, że nastolatek wyjątkowo dobrze znosi zamknięcie... Nic dziwnego, skoro za jego plecami robił, co mu się żywnie podobało. - Nie codziennie... tylko kilka razy - odparł chłopiec ciszej, spuszczając wzrok. Zaraz jednak ponownie na niego popatrzył. - Ale nic się nie stało. Co mi się mogło stać? Przecież to tylko kwadrans drogi stąd. A na treningu naprawdę jedynie siedziałem i przyglądałem się grze - stwierdził z naciskiem. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - spytał Law, choć miał wrażenie, że takie pytania są bezsensowne. - Przecież byś mi nie pozwolił! - rzucił Rosapelo z irytacją. - I dlatego postanowiłeś złamać mój zakaz w tajemnicy? Myślałem, że mogę ci zaufać - powiedział Law powoli. To nie było do końca w porządku, bo nigdy do tej pory Rosapelo nie zawiódł jego zaufania, i jakąś częścią siebie wiedział, że nie powinien był tego mówić... Był jednak rozczarowany faktem, że jego dziecko go z pełną premedytacją okłamywało, być może nawet całe dwa tygodnie. To bolało, nieważne jak próbował przez samym sobą usprawiedliwiać samowolne postępowanie nastolatka. We wzroku chłopca błysnęła uraza, a policzki poczerwieniały. - Nic się nie stało! - powtórzył po raz trzeci. - I nie mogło się stać! Okej, zgadzam się, źle postąpiłem, łamiąc twój zakaz - przyznał, choć jego ton bynajmniej nie wskazywał na to, że jest skruszony, co udowodnił zresztą następnymi słowami: - Ale ten zakaz jest zupełnie bez sensu, przynajmniej w większości przypadków. Nie mogę nawet iść zrobić głupich zakupów! Co mi grozi w promieniu kilometra od domu? Jaką sobie mogę zrobić krzywdę, idąc chodnikiem albo siedząc na ławce? Nie biegam, nie wspinam się. Uwierz mi, że jestem ostrożny! Przecież wiesz, że uważam na siebie. Wiesz to, prawda? Law wiedział, niemniej w tym momencie nie wystarczało mu to. Chłopiec wyraźnie lekceważył własną sytuację i narażał na szkodę. Law musiał mu przypomnieć, że ten zakaz miał sens - i dlaczego został wydany. - Nawet jeśli jesteś ostrożny, nie znaczy to, że zawsze unikniesz krzywdy - powiedział, marszcząc czoło. - Ktoś może cię przykładowo potrącić na drodze, już kilka razy się to zdarzyło, nieprawdaż? Mam ci przypomnieć, ile razy wylądowałeś u pielęgniarki szkolnej z tego powodu? To nie były przyjemne sytuacje i trzeba zrobić wszystko, by się nie powtórzyły. Na zewnątrz nie masz żadnego wpływu na zachowanie innych ludzi i nie możesz przewidzieć nagłych wypadków... - Jasne, może się też zdarzyć trzęsienie ziemi albo deszcz meteorytów! - odciął się Rosapelo. - To nie jest powód, żeby mnie zamykać w czterech ścianach! Jesteś przewrażliwiony, Law-san! - Pelo, masz kruche kości - przywołał Law tę okropną prawdę, siląc się na cierpliwość. - Nie jesteś... - Więc zrób coś z tym wreszcie, do cholery! - wrzasnął czternastolatek, zaciskając pięści i emanując wściekłością nawet z czubków włosów, a ten nagły wybuch kompletnie zaskoczył Lawa. - Ile jeszcze mam czekać?! Kiedy wreszcie będę zdrowy...? Kiedy będę mógł żyć tak jak inni i robić to, co chcę?! Myślisz, że mi się to podoba? Że jestem zadowolony i szczęśliwy?! Dlaczego nie potrafisz mi pomóc?! Ponoć uważasz się za najlepszego lekarza na świecie, nie?! Zapadła cisza, w której słychać było odległy gwizd wpływającego do portu promu oraz brzęczenie krążącej pod sufitem muchy, choć Law i tak najwyraźniej słyszał te wypowiedziane przed momentem słowa, które odbijały się echem pod jego czaszką, a każde jedno boleśnie kłuło w piersi wraz z uderzeniami serca. Rosapelo stał na środku salonu, oddychając prędko. Twarz miał zaczerwienioną, oczy gniewnie zmrużone, a zwinięte w kułak dłonie nieco uniesione. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się na niego rzucić, domagając się tego, co mu się w pełni należało. Law czuł wypełniające go chaotyczne emocje. Potrafił z nich wyłowić strach i zawód, urazę i winę, które się wzajemnie podsycały. Bał się o Rosapelo, o jego życie i zdrowie, ale bał się też jego niechęci. Czuł się zawiedziony postawą chłopca, który nadużył jego zaufania, ale także samym sobą. Rosapelo miał zupełną rację, oskarżając go o ciągłe niepowodzenia w leczeniu... ale jego zarzuty mimo wszystko były niesprawiedliwe i sprawiały przykrość... Chyba że tak naprawdę widział w Lawie jedynie lekarza, od którego oczekiwał pomocy, a w takim wypadku... Law przełknął, gdy pięść chłodu zacisnęła się wokół jego serca. Tak czy inaczej, wiedział, co musi zrobić. Priorytet miało życie chłopca i żadna cena nie była zbyt wysoka, by ją zapłacić. Choćby Rosapelo miał go zupełnie znienawidzić, Law nie zamierzał cofać swojej decyzji i rezygnować ze środków bezpieczeństwa. Zbyt mocno go kochał - także w tej chwili, gdy stali naprzeciw siebie niczym wrogowie - by zawracać ze słusznej drogi, kierując się pospolitym strachem. Był twardy, a w razie potrzeby potrafił być też bezwzględny... Kiedyś uważano go nawet za wyjątkowo okrutną osobę. Zacisnął szczęki i skupił spojrzenie na Rosapelo. We wzroku chłopca coś drgnęło, a potem otworzył szeroko oczy, zaś ściągnięte rysy jego twarzy rozluźniły się. Cofnął się o krok i opuścił ręce, sprawiał wrażenie przestraszonego. - Znaczy się... Law-san... - wyjąkał. - To nie... - Masz pełne prawo tak się czuć - powiedział Law, zmuszając się do każdego słowa, gdyż miał wrażenie, że wszystko w jego ciele od szyi w dół zamarzło. Wiedział jednak, że ma rację, i to było jedynym motorem działań, jakiego potrzebował. - Mija już półtora roku, a ja wciąż nie znalazłem sposobu, by ci pomóc... wyleczyć cię raz na zawsze. Rozumiem, że masz do mnie o to żal. Tak, ponoć jestem najlepszym lekarzem na świecie... więc tym bardziej musisz być w tej sytuacji zawiedziony. - Nie, to nie tak... Nie powinienem był... - próbował wtrącić chłopiec, jednak Law go nie słuchał. - Jednak obiecałem ci, że kiedyś na pewno odzyskasz zdrowie, i w dalszym ciągu zamierzam tej obietnicy dotrzymać - mówił dalej głosem, w którym nie było emocji. - Zrobię wszystko, by stało się to jak najszybciej... ale do tego czasu musisz ze mną jeszcze wytrzymać, nawet jeśli ci się to nie podoba... nawet jeśli mnie nie cierpisz. - Co...? - jęknął Rosapelo, z jego twarzy zniknęły ostatnie ślady złości, zastąpione teraz przez wyraźną konsternację, ale Law także na to nie zwrócił uwagi. - Jestem jednak za ciebie odpowiedzialny i dlatego, jak długo mieszkasz pod moim dachem, będziesz słuchał moich zaleceń - powiedział z naciskiem. - Kiedy mówię, że nie masz wychodzić beze mnie, oczekuję, że tak właśnie będzie. Jeśli nie potrafisz się do tego zastosować, będę cię codziennie zabierał do pracy i zamykał w swoim gabinecie. Przypominam, że mój gabinet jest na ósmym piętrze, więc normalny człowiek nie ma możliwości wydostania się z niego - dodał chłodniejszym tonem, niż zamierzał. - Proszę cię w każdym razie jeszcze o trochę cierpliwości, potem nie będę cię już nigdy zatrzymywał. Będziesz mógł zrobić, co zechcesz. W oczach Rosapelo błysnęły łzy, a potem nastolatek wyminął go i popędził do swojego pokoju, zanim Law zdążył go upomnieć, żeby nie biegał. Trzasnęły drzwi i w domu znów zapadła cisza - tak głęboka, że można było usłyszeć bicie czyjegoś serca. Law trochę tylko wolniejszym tempem - i bez trzaskania drzwiami - wrócił do szpitala. Nie był w stanie spojrzeć nikomu w oczy, więc w drodze na górę wcisnął się w kąt windy i wbił wzrok w podłogę. Ochota na jedzenie odeszła mu zupełnie, jedyne, czego pragnął, to znaleźć się we własnym gabinecie, dokąd niemal pobiegł. Opadł ciężko na krzesło i oparł łokcie o blat biurka, a czoło na splecionych dłoniach, i zastanawiał się, czy mógłby być jeszcze bardziej żałosny. Nawet jeśli wiedział, że robi słusznie, ciężar w jego piersi ani trochę nie zelżał. Czuł się okropnie ze świadomością, że zachował się w tak autorytatywny sposób wobec Rosapelo, narzucając mu własną wolę. Jasne, miał prawo tak postąpić, skoro chłopiec zlekceważył jego - swojego opiekuna - wcześniejsze prośby i zakazy... ale jakoś ta argumentacja ani trochę nie poprawiała mu nastroju. Scenę, która dopiero co miała miejsce, odbierał jako zupełną porażkę i było mu wstyd. Rosapelo mu się sprzeciwił - pierwszy raz, odkąd zamieszkali razem, więc... na pewno go już nienawidzi...? Wbrew temu, co Law wcześniej pomyślał, teraz ta perspektywa napełniała go najgłębszą rozpaczą. Chciał okazywać chłopcu wsparcie, być dla niego bardziej partnerem i pomocą niż kimś, kto wymaga i grozi... a jednak nie zdołał. Przypomniał sobie wyraz strachu na twarzy nastolatka przed tym, jak się rozstali. Zupełnie, jakby Law pokazał mu swoje prawdziwe oblicze. Po czymś takim Rosapelo będzie się go bał, ponad wszelką wątpliwość nie będzie chciał z nim być... i w tym momencie Law nie znajdował bardziej przerażającej ewentualności. Właściwie to czuł się tak podle... czuł się tak bezradny, że chciało mu się płakać. Law wiedział, że robi się nieprzyjemny w sytuacjach, gdy coś nie idzie po jego myśli... gdy ktoś się z nim nie zgadza... że ma skłonność mówić wtedy okropne rzeczy i traktować drugą osobę bardzo źle. Jeśli więc tylko było to możliwe, starał się unikać konfrontacji. Jak to powiedziała kiedyś Ikkaku, stawał się wówczas jeszcze bardziej milczący niż na co dzień, wycofywał się. Teraz jednak pozwolił, by ta mroczniejsza strona jego natury doszła do głosu... i to przy Rosapelo, na którym zależało mu przecież bardziej niż na kimkolwiek innym. Jak po tym wszystkim świat mógł być normalny? Jak ich relacja miała być normalna? Miał wrażenie, że między nim a chłopcem coś zostało bezpowrotnie zniszczone, i to jego własnymi rękami. Miał wrażenie, że już nigdy nie odważy się wrócić do domu... do miejsca, w którym aż do dzisiaj tak dobrze się czuł... gdzie przez ostatni rok z kawałkiem czuł się szczęśliwy. - Halo...? - pogodny głos wdarł się w jego rozważania. Law podniósł głowę i ujrzał w wejściu ostatnią osobę, na której towarzystwo miał ochotę: ordynatora "siódemki". Clione zerkał na niego zza uchylonego skrzydła drzwi. Law zmarszczył czoło. - Idź sobie - powiedział z urazą. Clione uniósł cienkie brwi i spojrzał na niego - jak się Lawowi wydawało - z pobłażającym rozbawieniem. - Mój radar powiedział mi, że potrzeba ci konsultacji specjalistycznej - stwierdził. - A tak naprawdę moja stażystka widziała cię dopiero co w windzie i wspomniała, że wyglądałeś tak ponuro, jakbyś obwiniał się co najmniej o rychły koniec świata. - Przykro mi, że ją wystraszyłem - odciął się Law. - Powiedz jej, proszę, że to mój normalny wyraz twarzy. - Nie w ostatnich miesiącach - podważył jego opinię psychiatra, a potem, nie czekając na zaproszenie, wszedł do gabinetu. - Poza tym o moich stażystów się nie bój, ich niełatwo przestraszyć... No, co się stało? Law popatrzył na niego ze złością, ale Clione jedynie odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się łagodnie. Usiadł na kanapie, opierając się wygodnie i zakładając nogę na nogę, i nie wyglądał, jakby miał zamiar zaraz wychodzić. Law nie chciał rozmawiać, nie chciał nikomu opowiadać o porażce, którą poniósł, a nie ulegało wątpliwości, że psychiatra wszystko z niego wyciągnie... Jeśli chciał tego uniknąć, powinien teraz wstać i sobie pójść - tylko dokąd? Lunchu mu się odechciało, a w domu... Opuścił głowę i wsunął ręce we włosy, gdy po raz kolejny ogarnęło go poczucie kompletnej beznadziei. - Nie nadaję się na ojca - wymamrotał z zamkniętymi oczami. - Czemu tak uważasz? - spytał Clione, a w jego głosie nie było takiego zdziwienia, jakie by mogło być. - Nakrzyczałem na Pelo i kazałem mu siedzieć w domu - powiedział Law cicho. - Miał od dwóch tygodni zakaz wychodzenia beze mnie, ale dzisiaj się okazało, że go w ogóle nie przestrzegał. Znaczy się... rozumiem, że nie chce w wakacje siedzieć zamknięty... ale przecież to dla jego dobra. Wciąż jest narażony na złamania, bo cały czas nie wymyśliłem, jak go wyleczyć. No i dopiero co mieliśmy awanturę. To było okropne... Nie, ja byłem okropny... Zagroziłem mu, że będę go zamykał w swoim gabinecie, co go oczywiście przeraziło, widziałem z jego twarzy... Na pewno ma mnie już serdecznie dość... zresztą kto normalny chciałby przebywać z człowiekiem, którego się boi? Ale powiedziałem, że musi wytrzymać ze mną jeszcze trochę... do czasu, aż znajdę sposób, by mu pomóc... a potem może robić, co chce. - Opuścił ręce i położył się na blacie, przykładając policzek do chłodnego drewna i patrząc w ścianę. - Myślałem, że dobrze się nam układa... że traktuję go w porządku... Wydawało mi się, wtedy, zeszłego roku, że jakoś sobie poradzę... ale teraz okazało się, że wszystko na nic, jednak nie potrafię. Umiem tylko wymagać i stawiać warunki... nic nowego... Doprowadziłem chłopaka do łez - powiedział i poczuł ucisk w gardle. - Jestem okropnym rodzicem, nic dziwnego, że zaczął mi się przeciwstawiać... ale i tak powinienem być mądrzejszy i... - Dobra, już wystarczy - przerwał mu Clione. - Rozumiem sytuację - zapewnił. - Punkt dla ciebie za to, że umiesz ubrać w słowa to, co czujesz. To postęp w stosunku do wcześniejszego stanu. Natomiast musisz dalej pracować nad umiejętnością obiektywnego spojrzenia. No i wciąż nic nie zrobiłeś ze swoją skłonnością do popadania w przesadzone i wydumane wyrzuty sumienia... Law uniósł się do pionu i obrzucił go pełnym złości spojrzeniem. - Przesadzone i wydumane? Pokłóciłem się ze swoim dzieckiem...! - Powiedziałbym, że czas najwyższy - odparł psychiatra, patrząc na niego trzeźwo szaroniebieskimi oczami. Law mrugnął. - Co...? - Law, czy ty naprawdę uważasz, że kłótnie się między ludźmi nie zdarzają? - spytał Clione tonem niecierpliwego niedowierzania. - I że jeśli się już zdarzą, oznacza to koniec świata? Każdy człowiek jest inny, ma własne opinie i przekonania. To naturalne, że na tle różnic dochodzi do spięć i dyskusji. Do kłótni i awantur. A jeśli mówimy o relacji rodzica z dzieckiem, to wierz mi, znacznie bardziej dziwne jest, jeśli panuje tutaj pełne porozumienie - powiedział z naciskiem, zupełnie jakby robił przytyk. - Można by się zastanawiać, w czym leży problem. - Nie o to chodzi - odparł Law. Złość na psychiatrę pomogła mu wydobyć się z nagłego osłupienia. - Masz mnie za półgłówka, panie mądralo? Zdaję sobie doskonale sprawę, że Pelo nie musi się ze mną we wszystkim zgadzać. Pewnie, że mamy różne opinie na różne kwestie, przez te półtora roku co nieco się dowiedziałem... Ale do tej pory nie były one żadną przeszkodą, przechodziliśmy nad nimi do porządku dziennego, szanując swoje odmienne zdania. - I wydaje ci się, że wszystko stracone, skoro teraz nie możecie przejść? Powiecie sobie: "Nie wyszło, do widzenia"? Law zmarszczył się jeszcze bardziej. - Oczywiście, że nie, po prostu... Clione potrząsnął głową i westchnął. - Law, dla własnego dobra powinieneś skończyć z tą postawą albo-albo. Z tym widzeniem wszystkiego czarno-biało. Wiem, że twoja osobowość każe ci patrzeć na życie kategoriami "wszystko albo nic". Wymagasz od siebie i od życia, że sprawy zawsze będą się dziać w określony sposób, a jak nie, to nie. Zdaję sobie dobrze sprawę, że nie przestaniesz w ten sposób odczuwać i myśleć tylko dlatego, że ci to mówię. Jednak będę to powtarzać, bo myślę, że każda taka moja opinia jest kolejnym kamyczkiem na szali. I za którymś razem będziesz gotów, by wreszcie spróbować... zacząć robić po nowemu. - Psychoterapia, co? - mruknął Law, choć wcale nie zamierzał. Zacisnął usta, zdecydowany więcej się nie odzywać. Psychiatra uniósł w górę kciuk, ale kontynuował wątek. - Tak czy inaczej, kłótnie nie oznaczają, że człowiekowi nie zależy... Właściwie w większości przypadków jest zupełnie na odwrót. Nie wolno ci stawiać znaku równości pomiędzy gniewnymi słowami a nienawiścią - powiedział z naciskiem. - Podejrzewam, że tutaj dochodzi do głosu twoja obawa przed odrzuceniem. Wciąż wydaje ci się, że jeśli zrobisz coś nie tak, to Pelo się zabierze i odejdzie, prawda? Pewnie dlatego do tej pory traktowałeś go z taką ostrożnością, jakbyś bał się na niego podnieść głos, o stawianiu wymagań czy zakazach nie mówiąc... Mam rację? Law nic nie powiedział. - A minął już rok z okładem. Law, to normalne, że rodzice czasem ograniczają swoje dzieci. Normalne. I niezbędne, gdyż dzieci potrzebują ograniczeń do prawidłowego rozwoju. Rodzic, który pozwala dziecku na wszystko, robi mu równie wielką krzywdę jak ten, który wszystkiego zakazuje. A przecież twoje nakazy i zakazy nie wynikają z własnego widzimisię, tylko mają racjonalne podstawy, prawda? Jeśli chcesz wiedzieć, to moim zdaniem niewiele ci można zarzucić jako ojcu. Chłopak jest z tobą szczęśliwy, to zupełnie jasne. Law popatrzył na psychiatrę podejrzliwie. Clione bardzo rzadko go chwalił, więc ciężko było mu bezkrytycznie wierzyć. Poza tym... Znów przed oczami stanęła mu twarz Rosapelo, który powstrzymywał płacz. - Ale jemu było przykro...! - No pewnie, że było, a czego się spodziewałeś? - zganił go ordynator "siódemki". - Zależy mu, więc to oczywiste. Gdyby nie dbał o twoje zdanie, do żadnej kłótni by w ogóle nie doszło, bo w ogóle by go nie obeszło, co sądzisz. Myślę natomiast, że to, co go najbardziej w waszej kłótni ubodło... co go wręcz przestraszyło, jak twierdzisz... - Zamyślił się. - Nie było mnie tam, ale... - Ponownie podniósł na niego wzrok. - Naprawdę mu powiedziałeś, że musi z tobą jeszcze trochę wytrzymać? - No... coś mniej więcej w tym stylu...? - przyznał Law. - Nie wydaje ci się, że to mogło zabrzmieć jak: "Wyleczę cię, a potem możesz się wynosić"...? Law mrugnął... a potem poczuł, że blednie, kiedy ta ewentualność zaczepiła się w jego umyśle. Nie, niemożliwe... Rosapelo nie mógł tak pomyśleć... prawda? Musiał wiedzieć, że postępowanie Lawa wynika tylko z troski o jego dobro i bezpieczeństwo...! A może... Może nie wiedział...? Może sądził, że Law trzyma go tylko z powodów medycznych... tylko dlatego, że czuje się zobowiązany do jego wyleczenia...? Przywołał na pamięć słowa, których użył, i jego obawa tylko wzrosła. "Masz słabe kości". "Musisz unikać sytuacji, w których mógłbyś sobie zrobić krzywdę". "Wyleczę cię, a do tego czasu masz robić, jak mówię". Cała rozmowa kręciła się wokół choroby, zupełnie zabrakło przekazu uczuciowego. Rosapelo mógł naprawdę uznać, że liczy się tylko jako przypadek medyczny... choć przecież wcale tak nie było...! Law ponownie ukrył twarz w dłoniach. Przez ponad rok starał się okazać chłopcu, jak bardzo jest dla niego ważny... ale czy mogło być tak, że Rosapelo wciąż nie był tego pewny? Rok to w gruncie rzeczy bardzo krótki okres... I skoro on sam wciąż obawiał się odrzucenia, tak jak powiedział Clione, niech go diabli, to czy byłoby dziwne, gdyby chłopiec miał dokładnie takie same odczucia... i to jeszcze silniejsze? W dzieciństwie opuścił go ojciec, potem odeszła matka. Law wszedł w jego życie i dał - wydawało się - stabilność, jednak czy tak trudno było założyć, że Rosapelo podświadomie bał się, że także to zaraz straci? Nie, Law mógł sobie coś takiego śmiesznie łatwo wyobrazić. Przecież jemu samemu - uświadomił sobie nagle - zajęło ćwierć wieku uwierzenie, że Corazon zrobił to, co zrobił, z miłości, nie z poczucia obowiązku. Słowa, które dzisiaj wypowiedział, Rosapelo mógł zinterpretować jako urzeczywistnienie tej obawy, z którą żył przez blisko półtora roku. Och, jak Law mógł być tak bezmyślny... jak mógł... - Zanim jednak wpadniesz w kolejną przepaść wyrzutów sumienia, przypomnę ci, że jesteś tylko człowiekiem - spokojny głos Clione przerwał jego proces myślowy. - Popełniasz błędy jak każda inna osoba, ale potrafisz się na nich uczyć. Nie stało się nic, czego nie da się naprawić, Law - powiedział psychiatra z naciskiem. Law podniósł wzrok i przez chwilę wpatrywał się w niego, jakby pierwszy raz widział go na oczy. Zmarszczył brwi, usiłując zogniskować spojrzenie. - Nie, nie umiem czytać w myślach - dodał Clione. - Po prostu spędziłem z tobą ponad połowę życia. Law kiwnął powoli głową, choć zupełnie nie wiedział, z czym się zgadza, a potem aktywował Ope Ope no Mi i teleportował się z powrotem do domu. W mieszkaniu panowała cisza. Słońce wpadało przez okna i drzwi ogrodowe, tworząc na drewnianej podłodze plamy światła i ukazując unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Tygrys siedział na kanapie i wylizywał sobie brzuch; nawet nie zwrócił uwagi na nagłe pojawienie się gospodarza - był już pewnie przyzwyczajony, że ludzie pojawiają się i znikają pod jego nosem. Law, przeskakując po kilka stopni, wbiegł na piętro i zapukał do drzwi pokoju Rosapelo, choć prawie tego nie słyszał, gdyż tętno wygrywało w jego uszach własną melodię. Nie było odpowiedzi, ale mimo to wszedł do środka, zaś Tygrys wśliznął się zaraz za nim, jakby tylko czekając na okazję. Rosapelo leżał na tapczanie z twarzą wciśniętą w narzutę i ramionami wokół głowy. Nie poruszył się. Law podszedł bliżej i usiadł na podłodze, opierając się plecami o krawędź łóżka. Jego wzrok zaczepił się o stojące na biurku zdjęcie pani Irmy. Pomyślał z roztargnieniem, że ona na pewno nie miała takich trudnych chwil... ale, uświadomił sobie w następnej sekundzie, nie wychowywała czternastolatka. - Przepraszam, Pelo - powiedział. - Użyłem przed chwilą wielu złych słów. Skupiłem się na niewłaściwych rzeczach. Masz rację, jestem przewrażliwiony na twoim punkcie... Boję się jak diabli, że coś ci się stanie. To dlatego, że jesteś dla mnie najważniejszym człowiekiem na świecie. Gdybyś... - Urwał i przełknął. - Nie chcę znów widzieć, jak dzieje ci się krzywda, do tej pory doświadczyłeś ich aż nadto. Nie ma dla mnie nic gorszego, niż kiedy cierpisz. Dlatego pragnę zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. Cisza. - Jesteś dla mnie w pierwszej kolejności dzieckiem, dopiero potem pacjentem - mówił dalej, a słowa przychodziły same. Widocznie było tak, jak twierdził Clione: wreszcie nauczył się wyrażać swoje uczucia... i to było dobre. - Chcę, żebyś wyzdrowiał... ale to nie dlatego tutaj jesteś. Stworzyliśmy rodzinę i zawsze nią będziemy, Pelo. To nie tak, że kiedy już wyzdrowiejesz, powiem ci, że masz sobie iść. Jeśli tak sobie pomyślałeś, to jest mi okropnie wstyd. Oczywiście jeśli będziesz chciał odejść, nie zamierzam cię siłą zatrzymywać... ale mam nadzieję, że jednak ze mną zostaniesz, bo... Jak powiedziałem ci ponad rok temu, nie wyobrażam sobie życia bez ciebie - stwierdził ciszej. - Nie chcę - dobiegła stłumiona odpowiedź. Law poczuł, że jego serce wpada do żołądka. Odwrócił się i popatrzył na chłopca. - Nie chcesz? - powtórzył głucho. Rosapelo uniósł rozczochraną głowę i spojrzał na niego niebieskimi oczami, mrugając kilka razy. - Nie chcę odchodzić - sprecyzował stanowczym tonem... zaraz jednak uciekł wzrokiem. - To ja przepraszam za to... co powiedziałem - dodał ciszej. - I za to, że złamałem twój zakaz, Law-san... To się już nie powtórzy, obiecuję. Law wpatrywał się w niego bez słowa przynajmniej pół minuty, usiłując gorączkowo pojąć, jak coś takiego było możliwe. Po gniewie, krzyku, łzach, po groźbach i narzucaniu woli, po proteście i złych słowach... Po przygnębieniu, po beznadziei, po uczuciu końca świata... Wystarczyło jedno "przepraszam", a potem drugie, a potem zrozumienie, a potem przebaczenie, i było po katastrofie, jakby nigdy się nie wydarzyła. Jak to mogło być tak proste? Nie potrafił tego logicznie uzasadnić. "Jesteś tylko człowiekiem. I nie stało się nic, czego nie da się naprawić." Zdrowy rozsądek, który umiał jedynie chłodno analizować bilans strat i zysków, racjonalnie zestawiać długi i zasługi, nie miał dla niego wyjaśniających odpowiedzi... pozostało mu więc kierować się sercem, które mówiło, że relacje międzyludzkie działają na innych zasadach i opierają się na innych wartościach. Jeśli patrzyło się sercem, wówczas życie nie było grą, w której jedna porażka oznaczała definitywny koniec. Przypomniał sobie, że Corazon nigdy z niego nie zrezygnował. Wyciągnął rękę i potargał Rosapelo włosy czułym gestem. - Dzięki - mruknął. - Dziękuję, Pelo... A chłopiec nic więcej nie powiedział, kiwnął jedynie głową, zaciskając wargi. Tygrys, jakby tylko czekał na odpowiednią chwile, wskoczył na łóżko i ułożył się na jego kości krzyżowej. Rosapelo jęknął i spojrzał za siebie, zaskoczony nagłym ciężarem na swoich plecach. - Nie musisz mnie pilnować - powiedział z wyrzutem do kota, który nic sobie z tego nie robił, jedynie z czułością wbijał pazury w jego ubranie. - Już obiecałem, że nie będę wychodzić... Law parsknął śmiechem, podnosząc się na nogi. Kąciki ust chłopca także zadrżały. - Mam nadzieję, że pójdzie sobie na czas, żebym zdążył przygotować obiad - stwierdził Rosapelo, znów na niego zerkając. - Obiad brzmi dobrze... zwłaszcza że ominął mnie dzisiaj lunch - odparł Law. - Będę musiał skoczyć po sałatkę na stołówkę. - No to idź już. Im szybciej pójdziesz, tym prędzej wrócisz - wymamrotał chłopiec. - Wrócę - zgodził się Law i aktywował Ope Ope no Mi. Nie przestawał się dziwić temu, że w jego życiu raz po raz zdarzają się cuda... jednak mógł sobie darować zdziwienie i w zamian skupić się na wynikającej z nich radości. Przez następne kilka dni uporczywie usiłował wymyślić, w jaki sposób wzmocnić kości Rosapelo. Raz jeszcze gruntownie przebadał organizm chłopca za pomocą Ope Ope no Mi, nie doszukując się żadnych nieprawidłowości. Przejrzał wszystko, co na temat chorób szkieletu napisano w książkach znajdujących się w sekcji pediatrycznej i ortopedycznej biblioteki szpitala oraz w żurnalach medycznych z ostatnich pięciu lat. Zorganizował konsylium z udziałem Kayi, Marco i Uniego. Rozpatrzył problem z punktu widzenia fizyki, biologii i fizjologii. Bez efektu. Wszystkie metody miały szanse powodzenia w przypadku dorosłego człowieka, ale nie u czternastolatka, który wciąż rósł. Zastosowane na tym etapie doprowadziłyby do zahamowania tego wzrostu, a to była ostatnia opcja, na którą Law by przystał. Za każdym razem, gdy odkładał kolejną książkę albo magazyn specjalistyczny, w których nie znalazł rozwiązania, ogarniało go coraz dotkliwsze poczucie bezsilności, z którego coraz trudniej było się podnieść. Było czymś potwornym patrzeć na chorobę, widzieć jej rozwój i nie móc nic poradzić - w dodatku w przypadku najbliższej osoby na świecie. Wydawało mu się, że z Ope Ope no Mi jest lekarzem doskonałym, że jest w stanie pokonać każdą dolegliwość, każdą ułomność cielesną... a prawda była taka, że w tej akurat sytuacji nie mógł znaleźć rozwiązania. Chciało mu się przeklinać los za to, że sprowadził nieszczęście na jedynego człowieka, który był dla niego istotny. W innych jednak chwilach starał się widzieć w tym jakąś wskazówkę. Może była w tym najgłębsza mądrość i największe znaczenie? Może Rosapelo trafił właśnie na niego, bo tylko on mógł mu pomóc? Gdy patrzył z tego punktu widzenia, robiło mu się trochę lepiej na duszy. Za nic nie chciał składać życia ludzkiego w ręce czegoś tak niejasnego jak przeznaczenie... ale jeśli oni dwaj nie spotkali się przez przypadek, to może miało z tego jednak wyniknąć dobro, nie zło...? Tak jak on spotkał Corazona, który wbrew wszystkiemu, wbrew wyrokom natury zdołał go ocalić... tak może i Rosapelo potrzebował jego jako swojego wybawiciela...? To dawało nadzieję i motywowało go, by dalej szukać, analizować, obmyślać. Zauważył, że coraz częściej wspomina Corazona. Najpierw były to tylko takie przelotne myśli, skojarzenia... jakieś pojedyncze konstatacje. Później na pamięć przychodziły mu obrazy, niczym fotografie, portrety, zbliżenia na twarz - uśmiechy, grymasy złości albo smutku - do których dołączyły dźwięki. Wydawało mu się, że pamięta głos Corazona, czasem zupełnie spokojny, czasem brzmiący każdą możliwą emocją, a wszystkie całkowicie szczere. Potem zaczął widzieć w umyśle całe sceny, zdarzenia z ich wspólnej podróży, przesuwające się niczym film pod jego powiekami. Corazon podpalający szpitale albo samego siebie, Corazon raz po raz wpadający w złość na lekarzy i pielęgniarki, Corazon robiący głupie rzeczy, żeby poprawić mu humor, Corazon przewracający się o swoje długie nogi i nigdy nie robiący sobie krzywdy... Corazon trzymający go blisko siebie, zawsze chroniący go przed szkodą... I nawet przeklęta wyspa Minion, na wspomnienie której jego serce każdorazowo przyspieszało, a usta wypełniały się żółcią. Minion, na której Corazon dokonał niemożliwego, poświęcił wszystko, by pokonać diabła w walce o Lawa. Do samego końca strzegł go przed złem, nie wypuszczał z ramion, przyjmował na siebie każdy cios. Nieważne ile razy upadał, zawsze się podnosił. Nieważne ile kul przyjął, zawsze przywoływał siły, by iść dalej, zupełnie jakby samą wolą był w stanie przedłużyć własne życie, dopóki było to niezbędne, by go chronić. Nie zawahał się ani razu. Nie dbał o samego siebie. Całą swoją determinację ukierunkował na to, by ocalić Lawa. Był istotą znacznie większą niż człowiek, pod każdym względem. Law uważał go za anioła, za mocarnego boga, którego nie pokonałaby cała armia... ale który poległ od strzału wymierzonego w samo serce przez kogoś, kto kiedyś był mu najbliższy: własnego brata. Gdyby nie Doflamingo - i gdyby nie Law - Corazon żyłby po dziś dzień i pewnie jeszcze wiele dziesięcioleci. Jako Niebiański Smok miał prawdopodobnie w perspektywie znacznie dłuższe życie niż zwykły człowiek, a o jego nadzwyczajnej wytrzymałości, która uodporniała go praktycznie na wszystkie urazy, Law sam zdołał się przekonać. Nieważne w jaką biedę się wpakował, nigdy sobie nawet nie złamał paznokcia, nie mówiąc o poważniejszych szkodach. Jego organizm był niemal niezniszczalny... Law wyprostował się na krześle i utkwił wzrok w ścianie po drugiej stronie, jednak tak naprawdę jej nie widział. Wszystko wokół nagle zniknęło, a czas się zatrzymał. W uszach dźwięczała mu cisza idealnej próżni, a jego umył wydawał się krystalicznie czysty i jasny i pokazywał mu rozwiązanie tak doskonałe, że w jego obliczu wszystko traciło na znaczeniu. M ó g ł z m o d y f i k o w a ć k o d g e n e t y c z n y R o s a p e l o - p r z e b u d o w a ć f r a g m e n t o d p o w i e d z i a l n y z a s t r u k t u r ę k o ś c i - w p r o w a d z a j ą c d o n i e g o w ł a ś c i w e i n f o r m a c j e z g e n o m u N i e b i a ń s k i c h S m o k ó w. Kiedy chwila olśnienia minęła - a wydawała się najważniejszym momentem w jego dotychczasowym życiu - jego mózg na nowo podjął działanie, i to na większych niż wcześniej obrotach, analizując i planując operację z prędkością błyskawicy. Och, to było takie łatwe...! Wiedział całym sobą, że Ope Ope no Mi jest w stanie tego dokonać. Nie była to przecież synteza międzygatunkowa - Niebiańskie Smoki koniec końców były istotami ludzkimi, nawet jeśli pod pewnymi względami udoskonalonymi, przynajmniej fizjologicznie. Materiał genetyczny każdego "normalnego" człowieka miał potencjał, by się w tym kierunku rozwinąć, choć oczywiście nie było to coś, co dało się tak po prostu osiągnąć na życzenie. Jednak Ope Ope no Mi był w stanie modyfikować genom wedle woli i wiedzy swojego właściciela - Law niejednokrotnie tego dokonywał, lecząc wrodzone choroby. To była banalnie prosta sprawa. Problem stanowiło jednak uzyskanie materiału genetycznego Niebiańskich Smoków. W czasie rewolucji część dawnych mieszkańców Mary Geoise poniosła śmierć, zaś ci nieliczni, którzy przeżyli, zostali zesłani na małą wyspę, której lokalizację znał tylko Sabo, przywódca Rządu Światowego. Decyzja ta została podjęta tak w pragnieniu, by chronić ludzkość przed tą wynaturzoną kastą... jak i chronić samozwańczych bogów przed ludźmi. Koegzystencja nie wchodziła w grę - Niebiańskie Smoki nie byłyby w stanie funkcjonować na równych zasadach z normalną populacją, której członków uważali za zwierzęta... a ludzie nigdy nie pozwoliliby im żyć w spokoju obok i prędzej czy później skończyłoby się to masakrą. Sabo okazał niedobitkom litość, na którą być może wcale nie zasługiwali... ale Lawowi wydawało się, że zesłanie na odizolowany skrawek ziemi bez szansy na powrót i zmuszenie do egzystencji bez bogactwa, bez władzy i bez znaczenia było tak naprawdę o wiele większym okrucieństwem. Tak czy inaczej, tej opcji nie można było brać pod uwagę - Law nie miał do tej grupy dostępu, a nie sądził, by Sabo specjalnie dla niego zrobił wyjątek i zdradził mu lokalizację wyspy, nieważne jak szczytny kierował nim cel. Jednak... był przecież jeden Niebiański Smok w zasięgu Lawa... ale samo rozważanie go w tym kontekście wywoływało mdłości i wzbudzało absolutny, bezwzględny sprzeciw, więc natychmiast sobie tego zakazał. Tak naprawdę nie potrzebował materiału genetycznego, wystarczyłaby mu sama wiedza o jego zawartości, sam zapis. Może w ocalałych z destrukcji Mary Geoise archiwach znajdują się jakieś informacje o genetyce Niebiańskich Smoków...? Kto wie, na jakim poziomie stały ich medycyna i nauka...? Przy nieograniczonym bogactwie środków na badania im z całą pewnością nie brakowało, zaś samoubóstwienie niewątpliwie skłaniało ich do nieustannego wyszukiwania dowodów na własną doskonałość. Jeśli tylko właściwie materiały i dokumenty zachowały się, to Law miał szansę, by do nich dotrzeć. Każdy sposób był lepszy niż... Tak, to był dobry pomysł. Jeszcze tego samego wieczoru napisał i wysłał zwięzły list do archiwum rządowego z prośbą o przekazanie mu wszystkich bez wyjątku informacji na temat fizjologii Niebiańskich Smoków. Podejrzewał jednak, że sensowniej będzie sobie zrobić urlop i udać się do centrali osobiście. Kto wie, ile było tych akt i ile zajmie archiwistom znalezienie interesujących go informacji? Sam bez wątpienia zdoła szybciej przyjrzeć te materiały, skoro wiedział, czego szuka. Spróbuje zająć się tym jeszcze tego lata... Kiedy niespełna tydzień później, w połowie lipca, wrócił do domu i znalazł Rosapelo nieprzytomnego na podłodze - ślady wskazywały, że spadł ze schodów - z pęknięciem czaszki i urazem mózgu, Law zdał sobie sprawę, że lecą na pożyczonym czasie. Tu już nie było miejsca na wahanie i grymaszenie - nie gdy w grę wchodziło życie najdroższej dla niego istoty... człowieka, bez którego Law nie wyobrażał sobie dalszej egzystencji. Przetrwał śmierć rodziców i siostry, przetrzymał śmierć Corazona... jednak wiedział równie mocno, jak znał własne imię, że utraty Rosapelo już nie przeżyje. Kiedy jego dziecko leżało na oddziale po operacji i chwilowo nic mu nie zagrażało, Law wrócił do gabinetu i przysunął do siebie ślimakofon, a potem wybrał numer. Jego ręce już się nie trzęsły. - Sengoku-san, chcę cię prosić o przysługę - powiedział, usłyszawszy w słuchawce znajomy głos. - Musisz mi załatwić wejście do Impel Down. Podmorskie więzienie znajdowało się na drugim końcu świata, dokładnie po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. Dotarcie tam nawet najszybszą, wyposażoną w najnowocześniejszą technologię łodzią podwodną zajmowało ponad tydzień. Dzięki możliwej poprzez Ope Ope no Mi teleportacji Law był w stanie przemierzyć tę odległość w niespełna dwa dni. Ten sposób, poza znacznym skróceniem czasu podróży, miał jeszcze jedną korzyść: był tak wyczerpujący, że Law nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek myśli - także o tym, co zamierzał zrobić. Gdyby spędził tydzień na jakimś środku transportu, być może zdążyłby się rozmyślić, zrezygnować... tak wielką odrazą napełniało go to przedsięwzięcie. Teraz jednak ani się obejrzał, a już był w Mary Geoise. Zatrzymał się tam na niemal dobę - spędził ją na spaniu - by zregenerować siły. Sengoku-san wywiązał się z zadania i zezwolenie na wizytę w Impel Down już na niego czekało, więc kiedy tylko odzyskał energię, udał się do celu swojej podróży. To, że opuścił szpital na kilka dni, nie budziło w nim emocji. Miał powód, dla którego musiał przerwać pracę... nie, który po prostu był ważniejszy niż praca. Życie Rosapelo miało najwyższy priorytet i jego ocalenie kierowało teraz poczynaniami Lawa. Postanowił, że nie dopuści do tego, by znów odebrano mu to, co kochał, i z tej decyzji wynikało jego działanie. Kiedy miał wybrać między pomocą innym a pomocą Rosapelo, to tak naprawdę nie było żadnego wyboru. Nigdy nie był w Impel Down i nigdy nie planował się tu znaleźć. To nie było miejsce, które ludzie tacy jak on odwiedzali z własnej woli. Nawet jeśli pod nową władzą więzienie, podobnie jak wiele innych struktur rządowych, przeszło znaczącą modernizację - przede wszystkim część skazańców doczekała prawdziwego procesu sądowego, który na nowo zadecydował o ich wyroku, zaczęto też orzekać pozbawienie wolności czasowe, a nie dożywotnie, co miało każdorazowo miało miejsce wcześniej, zaniechano też stosowania tortur przy byle przewinieniu oraz dokonano wielu innych zmian, by zadbać o podstawowe prawa skazańców - to wciąż pozostało budzącym grozę symbolem sprawiedliwości. Hannyabal okazał się godnym następcą Magellana na stanowisku naczelnika - i bez wątpienia nauczył się na błędach poprzednika. Przez ponad piętnaście lat sprawowania urzędu nie dopuścił do ucieczki ani jednego więźnia, choć niektórych musiał wypuścić dobrowolnie - tych, którym nowy rząd skrócił wyroki albo wręcz udzielił amnestii. Nie robił tego chętnie, jednak pod wieloma względami był znacznie bardziej elastyczny od Magellana. Pomogło mu to dostosować się do nowej epoki i jej wymogów oraz nie wychylać poza przydzielone mu miejsce. Oczywiście w sytuacji więźniów z najniższych pięter niewiele się zmieniło - żeby nie powiedzieć: nic. Osadzeni tam skazańcy popełnili najohydniejsze zbrodnie przeciw ludzkości i żadna okoliczność łagodząca nie była w stanie sprawić, że kiedykolwiek wyjdą na powierzchnię. Zasługiwali jedynie na izolację od normalnych ludzi - tak, by już nikogo nie mogli skrzywdzić. Nowy rząd bezwarunkowo zlikwidował karę śmierci, choć bez wątpienia dla niektórych dożywotnie uwięzienie w Impel Down było znacznie gorszą opcją niż szybka egzekucja. Law nie dziwił się, że po całych latach i dekadach odosobnienia w ciemnym i wilgotnym miejscu - bez nadziei na wolność - tak wielu traciło zmysły, zmieniało się nieledwie w bezwolne, wegetujące rośliny... Wiedział dobrze, co z człowiekiem może zrobić brak nadziei. Hannyabal czekał na niego przed bramą i nawet nie mrugnął, gdy Law zmaterializował się przed nim na jedynym prowadzącym do budynku moście. - Trafalgar Law, oczekiwałem cię - przywitał go naczelnik więzienia. - Nie tracisz czasu, dopiero co dostałem informację, że wyruszyłeś z Mary Geoise... Ledwo zdążyłem tu przybiec ze swojego biura...! - Mój czas jest bardzo cenny - odparł Law półgębkiem, podając mu pismo upoważniające do wizyty i powstrzymując się od uwagi, że jego rozmówca bynajmniej nie wygląda, jakby dopiero co uprawiał sprint. - Chcę załatwić sprawę jak najszybciej. - No właśnie, co do tej sprawy... - wymamrotał Hannyabal, przebiegając wzrokiem dokument. - Nie powiedziano mi, jaki interes w moim więzieniu ma najwybitniejszy lekarz świata. - Nie powiedziano, ponieważ nie uznałem za potrzebne wspominać o tym komukolwiek - wyjaśnił Law chłodno. - Chcę się z kimś zobaczyć. - Domyślam się, że nie ze mną...? Law nic nie powiedział. - No tak, ma się te znajomości w rządzie - odparł naczelnik z lekką pretensją w głosie. - Żeby tak od ręki wydawać zezwolenia na wizytę w moim więzieniu, nie zawracając sobie głowy pytaniem mnie o opinię... Law darował sobie kolejny całkowicie niepotrzebny komentarz: że Impel Down podlega władzy rządowej, wobec czego to oni o wszystkim decydują. Stał jedynie, wpatrując się beznamiętnie w potężnego mężczyznę, który wciąż studiował dokument, jakby spodziewał się jakiegoś fortelu. - Wygląda na prawdziwy - stwierdził wreszcie z niejakim zawodem, po czym schował papier za pazuchę i machnął na strażnika bramy. - Otwierać. Brama rozwarła się bez zgrzytu, którego Law podświadomie oczekiwał. Hannyabal musiał rzeczywiście dbać o swoje więzienie, nie tylko o swoją w nim pozycję... Brama zresztą została jedynie odrobinę uchylona i gdy tylko znaleźli się w środku, szybko ją zamknięto. Law znalazł się w oświetlonym pochodniami korytarzu, którego drugi koniec tonął w mroku. Panowała zdumiewająca cisza, w której odgłos kroków - stukot obcasów na kamiennej posadzce - odbijał się wyraźnym echem. - Klimatycznie tu, prawda? Lubię takie mroczne miejsca - rzucił naczelnik. Jego ton stał się niespodziewanie poufały, zupełnie jakby już "przebaczył" Lawowi tak nagłe pojawienie się w jego więzieniu bez pytania o zgodę. Może w gruncie rzeczy nawet cieszyły go te odwiedziny...? Law podejrzewał, że rzadko zjawiają się tutaj goście z zewnątrz... Tak naprawdę jednak zupełnie go to nie obchodziło - był zbyt napięty, by przejmować się uczuciami szefa Impel Down, więc szedł przed siebie ze wzrokiem utkwionym w ciemności na końcu korytarza. - Zajdźmy najpierw tutaj. - Hannyabal wskazał mu drzwi do jakiegoś pomieszczenia, które okazało się gabinetem. W środku przebywał oficer, który na widok przełożonego zerwał się zza biurka i zasalutował. - To zastępca głównego strażnika, Derek. Derek, przybył nasz gość, Trafalgar Law, który chce się zobaczyć z jednym z naszych więźniów...? - zakończył w tonacji pytania, ponownie patrząc na Lawa. Law zacisnął szczęki, opierając się chęci zaciśnięcia także pięści. Odwlekanie tego nie miało jednak sensu... nawet jeśli wszystko w nim opierało się wymówieniu tego przeklętego imienia. Miał nadzieję, że to był jedyny raz. - Donquixote Doflamingo - niemal wypluł te słowa. W oczach Hannyabala odbiło się zaskoczenie, które w następnej sekundzie przerodziło się w podejrzliwość. - Doflamingo...? Po co ci go odwiedzać? Chyba nie planujesz go uwolnić...? Teraz Law zacisnął pięści, aż paznokcie wbiły się we wnętrza jego dłoni. Zanim jednak odpowiedział, rozległ się oburzony głos oficera: - Co pan mówi, naczelniku?! Przecież to Trafalgar Law doprowadził do upadku Doflamingo...! - Hmm, może i tak - zgodził się niechętnie Hannyabal, nie spuszczając wzroku z Lawa. - Ale z nimi nigdy nie wiadomo. - Z nimi? - zapytał niepewnie Derek. - Z tymi, którzy nie są stąd - wyjaśnił mu naczelnik tonem osoby, która wie więcej, choć nie wyglądało na to, by po tej odpowiedzi młodszy oficer był wiele mądrzejszy. - Jeśli o mnie chodzi, to niewielu rzeczy pragnę mocniej niż tego, żeby zgnił tutaj - powiedział Law prawie szeptem, gdyż nie był w stanie tak zupełnie zawierzyć swojemu głosowi. - Jednak wcześniej muszę się z nim zobaczyć. - Ale i tak będę cię pilnował - zapowiedział Hannyabal. - Zresztą przy odwiedzinach więźniów poziomu szóstego i tak naczelnik musi być zawsze obecny, taki regulamin. Nie żeby często ich ktokolwiek odwiedzał... Zostawisz tutaj swoją broń, jeśli taką masz przy sobie, założymy ci też kajdany z morskiego kamienia. To procedura - dodał, jakby wyjaśniając, choć Law nawet się nie skrzywił, gdyż spodziewał się mniej więcej czegoś takiego. Po przeprowadzeniu kontroli i zastosowaniu środków bezpieczeństwa udali się do windy, która powoli zaczęła spuszczać się w dół. Towarzyszył im oficer Derek. W trakcie podróży na poziom szósty Hannyabal starał się zabawić gościa rozmową, jednak Law w ogóle go nie słuchał. Nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz był tak wyprowadzony z równowagi. Wszystkie mięśnie w jego ciele były napięte, jakby szykował się do ataku albo do ucieczki. Jego serce uderzało w piersi szybkim rytmem, zaś w ustach miał zupełnie sucho. Wbił wzrok w podłogę windy, starając się odpędzić nieprzyjemną świadomość, że w kajdanach z morskiego kamienia jest bezbronny jak dziecko. Nie czuł się tak od czasu sprzed zdobycia Ope Ope no Mi... - ...Tutaj mamy poziom drugi. Za czasów mojego poprzednika pilnowały go dzikie bestie, ale obecny rząd zakazuje takich praktyk... Trochę szkoda, bo nikt nie potrafił zapanować nad więźniami tak, jak te potwory. Z drugiej strony dzięki temu udało się nam stworzyć więcej miejsc pracy, więc... Czy bał się Doflamingo? Na pewno kiedyś, kiedy czuł respekt przed jego potęgą. Ten respekt nie pozwolił mu nigdy zlekceważyć wroga... sprawił, że Law czekał połowę życia, zanim odważył się rzucić mu wyzwanie. I prawda była taka, że nie zdołał go pokonać - tego dokonał ostatecznie Słomkowy... Jednak czy wciąż bał się Doflamingo? Nawet teraz, gdy ten potwór od piętnastu lat znajdował się w zamknięciu, z którego wedle wszelkich prawideł nigdy się nie wyrwie...? - ...Ale czasem to ciężka fucha, przyznaję. Jako naczelnik muszę być, rzecz jasna, najsilniejszy i zawsze w formie, ale coraz częściej łamie mnie w krzyżu, nie daj Boże reumatyzm jakiś. Ta wilgoć jest zabójcza, a nie chwaląc się, pracuję tutaj już prawie czterdzieści lat. Może byś potem rzucił na mnie okiem, skoro już tu jesteś? Twój diabelski owoc może uleczyć każdą dolegliwość, prawda...? Nie, to nie był strach. To była raczej głęboka odraza, powodowana przez perspektywę spotkania z człowiekiem, którego nigdy nie przestał nienawidzić... i dodatkowo uciekanie się do niego o pomoc. Na samą myśl jego wnętrzności wywracały się, a żółć podchodziła do gardła. Nienawiść ta wciąż się nie wypaliła, mimo że wkrótce miały minąć trzy dekady, odkąd ten potwór wyrządził Lawowi krzywdę, której nie dało się zadośćuczynić. Law nie chciał nigdy więcej oglądać go na oczy. Wystarczyło, że nigdy nie zdołał zapomnieć o jego istnieniu... - ...Czasem zastanawiam się, czy nie ubiegać się o przedwczesną emeryturę. Może cię to szokuje, ostatecznie mało kto ma taką władzę jak ja, ale jako lekarz na pewno rozumiesz, że trzeba dbać też o zdrowie. Nie mówiąc już o tym, że nie mogę znaleźć dziewczyny, bo żadna nie chciałaby tutaj na stałe zamieszkać... Marzy mi się rezydencja na jakiejś słonecznej wyspie, gdzie zawsze jest ciepło... Nigdy już nie chciał go widzieć, a jednak tutaj był - z powodu Rosapelo. Miłość najwyraźniej była silniejsza od nienawiści... i przynajmniej ta świadomość ogrzewała mu serce w mroku, który był w nim i wokół niego. Odetchnął głęboko i rozluźnił pięści, zdając sobie sprawę, że rozciął sobie wnętrza dłoni. Chciał żyć życie, w którym nikt go nie ogranicza i do niczego nie zmusza, w którym to on ustala zasady - i tak żył przez blisko piętnaście lat - ale teraz z własnej woli schodził do piekła, by ocalić inną istotę. Nieważne jak to było bolesne, odpychające czy trudne - zniesie wszystko, i nawet wiele więcej, byle tylko pomóc Rosapelo. Czym był jego komfort psychiczny w porównaniu z cierpieniami chłopca? Śmiesznie przecież niską ceną za zdrowie i życie. Poczuł się lepiej i kiedy winda zatrzymała się wreszcie na najniższym piętrze, wyszedł z niej z głową wysoko uniesioną, zdecydowany przejść przez to z godnością, choć na razie miał do przejścia jedynie fragment korytarza. Na szóstym poziomie panowały cisza i mrok. Umieszczone w sporych odstępach pochodnie z trudem rozjaśniały ciemność klatek, w których zamknięci byli więźniowie. Tylko niektórzy z nich wydawali się zachować zmysły - prawdopodobnie ci, którzy byli tutaj najkrócej. Większość leżała bezwładnie, śledząc obojętnym wzrokiem przechodzących ludzi, a matowej powierzchni ich oczu nie mąciło zrozumienie, ślad jakichkolwiek uczuć czy emocji. Czasami rozległ się stłumiony jęk, jakby wydająca go osoba nie miała sił, by krzyczeć. Przeważnie nie dało się usłyszeć nic poza sporadycznym kapaniem wody. Nawet jeśli więzienie uległo modernizacji, Lawowi wydawało się, że nie dotarła ona na to piętro. Więźniowie byli utrzymywani przy życiu - a przynajmniej ich ciała były. To, co działo się z ich umysłami, prawdopodobnie władz zupełnie nie obchodziło. Dlatego Law przeżył wstrząs, a potem poczuł, że cierpnie mu skóra, gdy zbliżyli się do celi Doflamingo i zatrzymali w odległości jakichś trzech metrów. Światło najbliższej pochodni ukazywało tylko chude łydki i obute w proste pantofle stopy, reszta była skryta w cieniu, ale oczy Lawa szybko przyzwyczajały się do mroku i wkrótce miały wydobyć szczegóły postaci, którą obecnie widział jedynie w zarysie. - To ty, Hannyabal? - dobiegł z klatki przesycony nienawistnym uśmiechem głos, którego Law nigdy nie zapomniał i który teraz sprawił, że jego mięśnie spięły się w nagłym spazmie. - Poznałem cię po krokach. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? I chyba zastępca strażnika głównego...? Ale ten trzeci... Czyżbyście przyprowadzili mi gościa? Doflamingo leżał rozciągnięty na ziemi, jego potężne, ubrane w pasiak ciało spętane było po wielokroć łańcuchami z morskiego kamienia. Patrzył w niski sufit swojej celi - a może nawet nie patrzył, skoro wydawał się świetnie postrzegać otoczenie za pomocą słuchu...? Być może nie chciał marnować energii na bezużyteczne unoszenie głowy... Pozornie nie wyróżniał się niczym spośród innych więźniów - zakuty w kajdany, unieruchomiony w swojej klatce - ale Lawowi wciąż dźwięczały w uszach słowa, które właśnie usłyszał, i to one wprawiały go niemal w przerażenie. Minęło prawie piętnaście lat, odkąd przywódca Rodziny Donquixote został osadzony w podmorskim więzieniu - wystarczająco długi okres, by normalny człowiek popadł w obłęd - a jednak ten potwór zachował rozum. Nie poddał się beznadziei, nie poddał się morskiemu kamieniowi wysysającemu z niego moc, nie poddał się wilgotnej ciemności dna oceanu. Wydawało się, jakby zaledwie wczoraj został tutaj zamknięty, jakby odpoczywał i zbierał siły, by zaraz iść dalej. "On jest niebezpieczny", przemknęło przez głowę Lawa. "Nie wolno tracić czujności, nie wolno go lekceważyć, gdyż on wciąż nie zrezygnował...!" - Widzę, że dobrze się bawisz, Doflamingo - stwierdził Hannyabal mrukliwym tonem. - I coś mi mówi, że zabawię się jeszcze lepiej - odparł z miejsca więzień. - No dalej, śmiało. Czego ode mnie chcesz? - To nie ja. Pan Trafalgar Law ma do ciebie sprawę. Cisza, która zapadła po tych słowach, wydawała się świdrować bębenki w uszach. Law znów zacisnął pięści, nie zważając na ból. Doflamingo bardzo powoli uniósł głowę i spojrzał na niego, a Law niemal czuł przeszywające go spojrzenie, choć oczy Doflamingo jak zawsze ukryte były za ciemnymi okularami. - Law? - zapytał upadły Niebiański Smok, przeciągając to krótkie imię poza granice umiaru, jakby delektując się nim. Najlżejsza nuta zaskoczenia w jego głosie była prawie niesłyszalna wobec ekscytacji i głębokiego zadowolenia. Jednak tym, co uderzyło Lawa i niemal wprawiło w konsternację, był zupełny brak nienawiści. Przez ułamek sekundy nie rozumiał... Przecież to on pomógł doprowadzić do upadku Doflamingo, to on sprawił, że przywódca Rodziny Donquixote został skazany na dożywotnie więzienie na morskim dnie... A Doflamingo niemal cieszył się, że go widzi? Jak mógł go nie nienawidzić... kiedy on sam niemal dusił się od nienawiści...? Potem jednak zdał sobie sprawę, że ma przed sobą potwora, którego poczynaniami zawsze kierowały instynkty i popędy i który po prostu nie był zdolny do wyższych uczuć. Doflamingo potrafił odczuwać gniew, podniecenie czy żądzę zniszczenia, ale miłość, szczęście czy rozpacz - i nawet nienawiść - były całkowicie poza jego zasięgiem. Nie potrafił ich nawet zrozumieć. - Law, wiedziałem, że kiedyś do mnie wrócisz - odezwał się Doflamingo wciąż z tą obrzydliwą satysfakcją, a potem zabrzęczały łańcuchy, gdy powoli podniósł się i usiadł, patrząc w ich stronę. Law starał się świadomie spowolnić własny oddech i oprzeć się pokusie cofnięcia o dwa kroki. Powiedział sobie, że jego wróg nie jest w stanie go dosięgnąć. - Nie wiem, co prawda, dlaczego tu jesteś... Przyszedłeś pogadać o starych czasach? Powspominać naszą wspólną przeszłość w Rodzinie? A może porozmawiać o wspólnej przyszłości...? Czyżby wreszcie sprzykrzyło ci się życie zbawcy ludzkości? Nie dziwię się. Jesteś przecież taki jak ja... - Nie jestem taki jak ty - odpowiedział Law, słowa wyszły z jego ust, zanim je choćby przemyślał. - Chciałbym cię uraczyć winem i zakąską - mówił dalej Doflamingo, jakby go w ogóle nie słyszał. - Ale, jak widzisz, mam ograniczone możliwości. Można wręcz powiedzieć, że mam związane ręce - dodał tonem, jakby udał mu się dobry dowcip. - Nie przyszedłem tutaj na pogawędki. Wolałbym się do końca życia nie odzywać, niż rozmawiać z tobą - rzucił Law z odrazą. - Ale jednak ze mną rozmawiasz - wytknął mu Doflamingo, wyraźnie napawając się tą prawdą. - Czegoś więc ode mnie bez wątpienia chcesz. Co mogę dla ciebie zrobić, siedząc na szóstym poziomie Impel Down i nie mogąc używać swoich mocy? - zapytał, niemal się śmiejąc. - Oczywiście moja oferta wciąż jest ważna, jak długo oddychasz i chodzisz po ziemi... Pamiętasz, oferta z Dressrosy. O ile oczywiście nie zaczniesz znów pleść bzdur o przywróceniu do życia mojego nic nie wartego brata... Ale z pewnością już dawno o nim zapomniałeś... co, Law? Law zagryzł wargi, bo nagle miał ochotę wrzasnąć. Choć zaledwie chwilę wcześniej chciał się cofnąć, teraz odczuwał pragnienie, by rzucić się na Doflamingo z gołymi rękami i tłuc go gdzie popadnie, zetrzeć na miazgę, tak że nie zostanie po nim żaden ślad, żaden najmniejszy fragment tej ohydnej kreatury, która nie zasługiwała na to, by żyć. Dopóki był daleko, po drugiej stronie świata i sprawiedliwości, dopóty był w stanie wypchnąć Doflamingo ze swojej świadomości... jednak teraz, kiedy był tutaj, kiedy znów patrzył na to monstrum, kiedy oddychał tym samym powietrzem... teraz nienawiść znów chwytała go za gardło i przesłaniała całą resztę. Nie chciał jednak żyć nienawiścią, zwłaszcza że miłość zawsze była silniejsza. I, przypomniał sobie, to z powodu miłości tutaj był. Dlatego kiedy odpowiedział, jego głos był chłodny i całkowicie opanowany. - Dziwię się, że ty pamiętasz, skoro to Cora-san był inicjatorem twojego ostatecznego upadku... - Co to za niedorzeczności, Law? - spytał Doflamingo, a w jego tonie nie było już wcześniejszego zadowolenia. - Corazon? Mojego upadku? Mój głupi brat zginął z mojej ręki, zanim zdołał mi w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Zabiłem go, a potem zdobyłem królestwo, zbudowałem swoje imperium i pozbyłem się zagrożenia ze strony Marynarki. Corazon nie miał żadnego wpływu na to, co stało się po jego żałosnej śmierci. - Jedyne, co jest żałosne, to ty, Doflamingo - odparł Law tym samym spokojnym tonem. Teraz czuł, że ma kontrolę nad sytuacją i już jej nie utraci. - Nigdy tego nie zrozumiałeś. Ani na Minion, ani w Dressrosie, ani teraz. Jesteś pozbawionym ludzkich uczuć potworem. Choćbyś włożył w to całą energię, choćbyś myślał sto lat, nie masz możliwości pojąć, czym są uczucia... czym jest miłość i czego potrafi dokonać. Cora-san pokazał mi drogę, którą powinienem się kierować. To on oderwał mnie od ciebie... nie tylko fizycznie, ale też od twojego sposobu myślenia i postrzegania. Ocalił mnie... nie tylko moje ciało, ale przede wszystkim moją duszę. Normalni ludzi mają duszę... A co mają potwory, takie jak ty? Podejrzewam, że od urodzenia są puste w środku...? Doflamingo zachichotał przerażająco. - Oj, oj... Spotykamy się po raz pierwszy od piętnastu lat, a ty mi mówisz takie rzeczy. Nie wyrosłeś na grzecznego chłopca, Law. Ale masz rację. Nie potrzebuję uczuć, które by mną kierowały, a pustka jest dobra, bardzo dobra. Mogę ją zapełnić tym, czego sam chcę. Do czego doprowadziła Corazona ta jego miłość? - Doflamingo niemal wypluł to słowo. - Do tego, że zginął jak pies... - Nie ma sensu z tobą o tym rozmawiać - przerwał mu kategorycznym tonem Law. - I nie mam zamiaru spędzać tutaj więcej czasu, niż to absolutnie konieczne. To, czego od ciebie chcę, to próbka twojej krwi. Doflamingo uniósł brwi. - Do czego ci potrzebna moja krew, Law? Co chcesz z niej wyhodować? Law nie odpowiedział. Doflamingo wyszczerzył zęby. - Przecież znasz moją odpowiedź - powiedział. - Zgodzę się, na to i na inne rzeczy, jakichkolwiek zapragniesz, jeśli przeprowadzisz na mnie Operację Nieprzemijającej Młodości. - Po co ci wieczne życie, skoro nigdy nie opuścisz Impel Down? - zapytał Law, choć wcale go to nie interesowało i zaczynał miał już naprawdę dość tej rozmowy. W gruncie rzeczy nie wiedział, dlaczego w ogóle ją prowadzi. Przecież nie potrzebował zgody... Może podświadomie pragnął, by stało się coś, co odwiedzie go od tego pomysłu, wobec którego wciąż odczuwał ogromny sprzeciw...? Niedorzeczność...! Doflamingo oparł czoło na dłoni. - Law, Law... - odparł z rozbawieniem. - Powinieneś znać mnie lepiej. Nie zamierzam spędzić tutaj całego życia. Hannyabal, który aż do tego momentu nic nie mówił, przysłuchiwał się jedynie z uwagą ich wymianie zdań, teraz poruszył się niespokojnie. - Hej, Doflamingo! Uważaj na słowa! - zawołał, a zastępca głównego strażnika Derek zawtórował mu wyrażającym poparcie pomrukiem. - Jeśli wciąż marzysz o tym, że kiedyś jeszcze zobaczysz świat na powierzchni, to jesteś skończonym głupcem. Jak długo jestem naczelnikiem tego więzienia... - Właśnie. Jak długo ty jesteś naczelnikiem, Hannyabal... - przerwał mu Doflamingo. - Nie mamy gwarancji, że twój następca nie będzie lepiej ustosunkowany do moich... propozycji, prawda? - Tak czy inaczej to zupełny nonsens - wtrącił się Law. - Bądź poważny, Doflamingo. A może jednak straciłeś już rozum? Jesteś największym... najbardziej niegodziwym ścierwem, jakie kiedykolwiek chodziło po świecie, a do tego zrobiłeś z mojego życia piekło i nigdy ci nie wybaczyłem. Nie przeprowadzę Operacji Nieprzemijającej Młodości na tobie. Gdybym z jakiegoś powodu został zmuszony to zrobić, jest zupełnie oczywiste, że wybrałbym kogoś innego, kogokolwiek, kogo-... Urwał, kiedy dotarło do niego znaczenie właśnie wypowiedzianych słów i znów, po raz drugi w ciągu tygodnia, znalazł się w tym dziwnym stanie zawieszenia między dwoma ułamkami sekundy, gdy światło było bardziej ostre niż jeszcze przed chwilą, zaś ciemność jeszcze głębsza, a cały świat zdawał się mieć perfekcyjny sens. Operacja Nieprzemijającej Młodości zapewniłaby Rosapelo wieczne życie w doskonałym zdrowiu. Law mógł tego dokonać samodzielnie, nie uciekając się do pomocy znienawidzonego wroga. Dlaczego do tej pory o tym nie pomyślał? Dlaczego potrzebował Doflamingo, żeby na to wpaść? Poczucie tego tłumiło jego euforię... ale tylko przez chwilę. Nie miało znaczenia przez kogo - liczyło się tylko to, że zrozumiał, co mógł... co powinien zrobić. - Law... Czyżbyś jednak miał kandydata? - spytał Doflamingo, rozciągając słowa i samogłoski, a jego ton czynił każde słowo czymś niemal nieprzyzwoitym. Law skupił na nim spojrzenie, ale czuł, że upadły Niebiański Smok wymyka się jego percepcji, wyślizguje się już z jego świadomości. Jego myśl popędziła na Raftel, dokąd wyrywało się też jego serce. Z całą mocą uderzyła go tęsknota za Rosapelo, którą przez ostatnie dni spychał w głąb siebie, skupiając się na celu. Teraz nie miał tu już nic do roboty, nie było żadnego sensu zostawać tutaj dłużej. Miał dość tego miejsca, chciał wrócić do domu, znów spojrzeć na swojego syna... Do tej pory nie rozstawali się na tak długo... i tak daleko... - Trafalgar...? - spytał cokolwiek ogłupiałym tonem Hannyabal obok niego, a potem zrobił ruch, jakby chciał go szturchnąć, ale w ostatniej chwili się przed tym powstrzymał. Law odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył z powrotem do windy. Ledwie słyszał słowa, które rozległy się za nim, ale pozwolił im prześliznąć się po swoim umyśle i zniknąć w ciemności. - Właściwie bardzo by mi ułatwiło, gdybyś umarł, Law - zawołał Doflamingo, a w jego głosie znów brzmiało zadowolenie. - Im szybciej, tym lepiej. Wtedy mógłbym jeszcze raz poszukać Ope Ope no Mi i tym razem go zdobyć... - Doflamingo, mówiłem ci, żebyś uważał na to, co mówisz! - krzyknął na niego Hannyabal, ale więzień tylko zaśmiał się obleśnie. - Trafalgar, już załatwiłeś swoją sprawę? Naprawdę chcesz już wracać? Law jedynie krótko kiwnął głową, pogrążony w tak głębokim zamyśleniu, że nie zwracał uwagi na otoczenie. Wypełniała go dziwna euforia... choć czy naprawdę była taka dziwna? Chciało mu się prawie śmiać. Kiedy ponownie jechali windą - tym razem już na górę, z powrotem do światła - Hannyabal powiedział: - Niewiele zrozumiałem z tego, o czym gadaliście... Poza jednym: ten człowiek wciąż stanowi wielkie zagrożenie. Chyba jednak nie będę jeszcze się zastanawiał nad emeryturą - a w jego głosie brzmiały stalowe nuty. - Dobry pomysł - odparł Law machinalnie. Potem na zawsze wyrzucił Doflamingo ze swojego umysłu i pożegnał się z nienawiścią. Nie było potrzeby, by marnować na nią życie. Kiedy ponownie stanął pod błękitnym niebem i jasnym słońcem, wciągnął do płuc przesycone solą powietrze i zdumiał się wspaniałością uczucia, że wreszcie może dokonać czegoś wartościowego. Teraz nie zdołał się już powstrzymać przed uśmiechnięciem. Gdy rozpostarł ROOM i podjął podróż powrotną, wciąż przepełniało go to wrażenie szczęścia. Był zupełnie pewien, że przez całą drogę na Raftel uśmiech nie zejdzie z jego twarzy.
|