Rozdział 29




Przed wyruszeniem do domu Law zatrzymał się jeszcze na moment w Mary Geoise i zażądał, by w trybie pilnym dostarczono mu na Raftel wszystkie materiały na temat Ope Ope no Mi, jakie znajdowały się w posiadaniu rządu - zapiski poprzednich użytkowników, wyniki badań, opis technik i tak dalej. Nie wątpił, że archiwa Rządu Światowego zawierały całkiem sporo tych informacji, skoro ten konkretny diabelski owoc był na celowniku polityków od dawna. Jako obecny władający Ope Ope no Mi miał wszelkie prawo uzyskać dostęp do tych danych, choćby w imię dobra ludzkości. Wcześniej nie odczuwał takiej potrzeby - znał moce swojego diabelskiego owocu wystarczająco, by używać go z powodzeniem na co dzień (nie mówiąc o tym, że alergicznie reagował na sam pomysł proszenia Rządu Światowego o cokolwiek) - teraz jednak sytuacja była inna. Zamierzał użyć techniki, której nigdy nie planował używać, więc zapoznanie się ze wszystkimi dostępnymi informacjami na ten temat było jedynym sensownym posunięciem.

Oczywiście istniała szansa, że w dokumentach tych była zapisana wiedza na temat innych technik diagnostycznych bądź uzdrawiających - czegoś, co pomogłoby wyleczyć Rosapelo bez uciekania się do Operacji Nieprzemijającej Młodości - jednak Law był w tej kwestii mocno sceptyczny. Używał Ope Ope no Mi już niemal trzydzieści lat i nie wyobrażał sobie, by zdołał pominąć jakąś opcję, nie odkryć i wykorzystać jakiej funkcji. Diabelski owoc był jego częścią - częścią ciała i umysłu - i Law potrafił używać go bez planowania, całkowicie instynktownie. Nikt nie musi się zastanawiać nad tym, jak działają jego ręce, by wykonać ruch, nie musi też po wielokroć rozważać znajomych rzeczy w swoim umyśle. Coś takiego jest zwykle zintegrowane i człowiek ma nad tym pełną kontrolę - tak samo Law znał, czuł i myślał poprzez Ope Ope no Mi. Nie, nie było możliwości, by pozostały jakieś tajemnice, które jeszcze czekały na odkrycie, był o tym stuprocentowo przekonany, a zatem wyjście było rzeczywiście tylko jedno.

Po załatwieniu swojej sprawy ruszył już wprost na Raftel, pozwalając sobie tylko na krótkie postoje i chwile odpoczynku. Podróż powrotna trwała nieco dłużej, gdyż odczuwał jeszcze wcześniejszy wysiłek, niemniej jednak cała wyprawa zajęła mu niespełna sześć dni; w obie strony podróżował na wschód, wobec czego nie stracił fizycznie czasu i pojawił się na Raftel wieczorem dwudziestego pierwszego lipca. (Po powrocie znów odsypiał dobę, więc w pracy nie było go cały tydzień). Mimo zmęczenia nie mógł nie zauważyć uczucia ulgi, jakie wypełniło go, gdy po ostatniej teleportacji ujrzał przed sobą znajomą scenerię - wrócił do domu. Szpital Pamięci Corazona był taki, jakim go zostawił - stał dumny i silny na południowo-wschodnim brzegu Wyspy Końca i Początku, zaś światła w licznych oknach dodawały przekonania, że tutaj się czuwa, by móc w każdej chwili pospieszyć z pomocą - ale dlaczego miałoby być inaczej? Jego kompetentny personel był w stanie poradzić sobie z każdym problemem... i Law nie wątpił, że będzie tak także w przyszłości.

Rosapelo zastał natomiast w o wiele lepszym stanie. Opuścił go, nawet się nie pożegnawszy, gdyż chłopiec przespał po operacji cały wieczór i następną noc, zaś Law wyruszył bladym świtem. Poprosił Bepo o przekazanie Rosapelo wiadomości, że musiał na krótko wyjechać, i o zachodzenie do niego od czasu do czasu, co mink solennie obiecał. Teraz, po powrocie, Law cieszył się, że ta wyprawa była tak wyczerpująca, w przeciwnym wypadku tęsknota za chłopcem - i troska o niego - zjadłaby go żywcem zaraz pierwszego dnia... być może nawet zawróciła z drogi. Wizyta u Rosapelo, była - po szybkim prysznicu - pierwszym, co zrobił, kiedy już odespał morderczy wysiłek.

Był wczesny wieczór. Słońce musiało dopiero co schować się za horyzontem, gdyż za oknem wciąż panował miękki cień. Law zignorował wściekłe skurcze żołądka, który po trzech dniach głodówki domagał się jedzenia (uwalnianie glukozy do krwi pomagało tylko na krótkie chwile), i zszedł piętro niżej. Rosapelo cały czas przebywał na neurologii, choć nic mu nie dolegało. Na jego widok Lawa niemal zwaliło z nóg uczucie szczęście i ulgi - podobnie jak ta nagła fala miłości, która napłynęła do jego serca - ale jednocześnie poczuł niezwykły przypływ energii.

- Wróciłem! - oświadczył od drzwi, uśmiechając się szeroko.

Rosapelo odwzajemnił uśmiech, a jego oczy zabłysły radością.

- Nareszcie - mruknął.

Law usiadł na krześle przy jego łóżku.

- Jak się czujesz?

Chłopiec wzruszył ramionami.

- Normalnie. Gdzie byłeś?

- Miałem pewną pilną sprawę do załatwienia - odparł Law lekko. - Ale już jestem.

- Wcześniej nigdy nie wyjeżdżałeś na tak długo - stwierdził Rosapelo, marszcząc brwi. - Właściwie to nigdy nie wyjeżdżałeś.

- Nie było takiej potrzeby. No i teraz już nigdzie się nie wybieram - zapewnił go Law wciąż tym samym pogodnym tonem.

Chłopiec powoli kiwnął głową, a potem spojrzał w okno. Nic nie powiedział. Law zorientował się, że miał nadzieję, że Rosapelo okaże więcej entuzjazmu z tytułu jego powrotu... Najwyraźniej jedno uradowane spojrzenie mu nie wystarczało, pomyślał z ironią, ale potem na serio się zaniepokoił. Czyżby jednak chłopcu coś dolegało? A może miał mu po prostu za złe ten nagły wyjazd...?

- Wszystko okej, Pelo...? - rzucił ostrożnie.

Nastolatek zacisnął ręce na pościeli.

- Wrócimy do domu? - zapytał, ignorując jego pytanie.

- Jeszcze nie - odparł Law spokojnie, choć było mu z tego powodu przykro.

- To może chociaż... mógłbym się przenieść na górę...? - zasugerował Rosapelo nieśmiało, ponownie na niego patrząc. - Bo nie muszę tu już leżeć, prawda?

Law pokiwał głową. Rozważył propozycję chłopca i nie znalazł przeciwwskazań. Właściwie takie rozwiązanie odpowiadało mu nawet bardziej... a do tego ta prośba jakoś go wzruszyła. Wyglądało na to, że nastolatek naprawdę za nim tęsknił...

- Ale pamiętasz, że mój pokój jest mały - zastrzegł. - I nie będziesz mógł go opuszczać, kiedy będę obok przyjmować pacjentów. I pewnie nie będę mógł ci poświęcić wiele czasu, bo mam nawał roboty po tygodniu przerwy.

- Nie przeszkadza mi to - odparł chłopiec z miejsca.

- W takim razie nie ma problemu. Ale obiecasz, że nie będziesz wychodził beze mnie, dobrze?

Rosapelo kiwnął głową, choć wydawał się uczynić to raczej automatycznie. Jego palce wciąż bawiły się materiałem przykrycia. Law obserwował go uważnie i widział, że coś wyraźnie zaprzątało jego myśl.

- Law-san... Co mi jest? - zapytał chłopiec wreszcie; jego głos był cichszy niż przed chwilą, wzrok miał utkwiony we własnych kolanach pod kołdrą. - Ja... nic nie pamiętam.

- Ale pewnie powiedzieli ci, dlaczego się tu znalazłeś?

- Ponoć straciłem przytomność... spadłem ze schodów... w domu...?

Law kiwnął głową.

- Tak to wyglądało, na szczęście znalazłem cię w porę i zoperowałem - stwierdził, a kiedy Rosapelo nic nie powiedział, mówił dalej: - Przez ten tydzień, kiedy mnie nie było... coś się działo?

- Nie - odparł chłopiec, a potem dodał: - Cały czas leżałem w łóżku.

- Doceniam to - zapewnił go Law poważnym tonem, choć zaraz potem uśmiechnął się krzywo. - Ale pewnie się porządnie wynudziłeś...?

Chłopiec pokręcił głową.

- Bepo-san do mnie zachodził. No i poprosiłem o książki... Miałem czas na czytanie.

Na stoliku obok rzeczywiście leżały trzy książki, choć Law nie uznałby tych cegłówek za rozrywkową lekturę dla nastolatka... chyba że było się Trafalgarem Lawem albo jemu podobnym dziwadłem. "Podstawy anatomii i fizjologii centralnego układu nerwowego", "Choroby degeneracyjne mózgu", "Epilepsja" - wyglądało na to, że ktokolwiek zajmował się chłopcem, zgarnął po prostu kilka woluminów z biblioteki oddziału... Cóż, znając Rosapelo, mógł je przeczytać nawet z zaciekawieniem - od jakiegoś czasu literatura medyczna znajdowała się w kręgu jego zainteresowań, więc prawdopodobnie sam poprosił o takie właśnie książki.

- Nie za nudna lektura? - spytał Law mimo to.

- Na razie tylko te podstawy przeczytałem, całkiem fajne - odparł dzielnie nastolatek.

- Myślę, że dwóch następnych nie musisz otwierać, bo nie masz ani choroby degeneracyjnej, ani epilepsji... No chyba że zamierzasz zostać neurologiem, to inna sprawa - stwierdził Law, wciąż się szczerząc.

Rosapelo jednak nie odwzajemnił jego dobrego humoru, a w zamian przeszył go intensywnie niebieskim spojrzeniem.

- Law-san... Myślisz, że ja dożyję tego, żeby zostać neurologiem... czy kimkolwiek? - zapytał wprost.

Law poczuł, że jego serce prawie się zatrzymało.

- Oczywiście, że tak! - odparł od razu. Tego jednego był akurat pewien jak własnego imienia. - Zostaniesz kimkolwiek zechcesz, Pelo! - Zawahał się na chwilę... a potem postanowił to wyznać. - Znalazłem wreszcie sposób, by zapewnić ci zdrowie. Niezawodny sposób, który na zawsze utrzyma cię w dobrej kondycji. Właśnie dlatego odbyłem tę podróż, byłem aż w Mary Geoise.

Chłopiec popatrzył na niego, marszcząc czoło. Nie wydawał się tak ucieszony, jak powinien być. Ach...

- Nie wierzysz mi? W sumie nie ma się co dziwić - przyznał Law. - Już kilku rzeczy próbowaliśmy i wciąż bez skutku, nie dziwię się, że jesteś sceptyczny...

- Nie, to nie tak - przerwał mu Rosapelo zdecydowanym tonem. - Po prostu... Niezawodny sposób? Brzmi jakoś tak... no, trochę nieprawdopodobnie...? Ale to nie tak, że w ciebie wątpię, Law-san...! - zaznaczył szybko.

Law potargał mu włosy czułym gestem.

- Cóż, sam się przekonasz. Muszę nad tym odrobinę popracować, ale myślę, że jeszcze w tym miesiącu wszystko załatwimy - zapowiedział i znów się uśmiechnął. - Wreszcie będziesz mógł żyć normalnie, bez żadnych ograniczeń. Biegać, grać, robić wszystko, czego tylko zapragniesz... Wspaniale, prawda? Naprawdę podczas pobytu tutaj cały czas leżałeś w łóżku?

Chłopiec kiwnął głową.

- Tylko do łazienki wstawałem.

- Porządny z ciebie dzieciak, Pelo.

Uśmiech lekko rozciągnął kąciki ust nastolatka i Law poczuł, że ucisk w jego piersi zelżał. Ten właśnie moment wybrał sobie jego żołądek, by głośno zaprotestować przeciw dłuższemu maltretowaniu. Rosapelo uniósł brwi w kompletnym zaskoczeniu, a Law stłumił parsknięcie śmiechu.

- Muszę coś zjeść - stwierdził, wstając z krzesła. - A jak tylko ogarnę swój pokój, zaraz cię w nim zainstalujemy. Przyjdę po ciebie.

Rosapelo znów kiwnął głową, w jego oczach zabłysło szczęście, które wzbudziło taką samą reakcję u Lawa. Jego dziecko naprawdę za nim tęskniło i cieszyło się z jego powrotu - czy mogło być coś wspanialszego? Z tą myślą wyszedł, żeby nie tracić więcej czasu... i utrzymać się przy życiu. Przekazał pielęgniarkom, że w ciągu godziny zabierze chłopca z oddziału. W drodze na stołówkę skontaktował się z personelem sprzątającym i poprosił, by zajęto się jego mieszkaniem. Później oddał się już bez skrępowania konsumpcji, napełniając żołądek wielką ilością ryżu i smażonej ryby. Nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz tak mu smakowała zielona herbata.

Kiedy wrócił do gabinetu, zastał mieszkanie już gotowe na przyjęcie Rosapelo, więc od razu uskutecznili przeprowadzkę. Wraz z chłopcem przeniosły się też książki oraz ubrania, które ktoś - najpewniej Bepo - przyniósł z domu, żeby nastolatek nie musiał cały czas chodzić w szpitalnej piżamie. Law uznał, że będzie musiał podziękować przyjacielowi za opiekę, którą ów roztoczył nad jego dzieckiem.

- Naprawdę nie będę przeszkadzał? - zapytał Rosapelo, kiedy już znalazł się w znajomym pokoiku.

Law popatrzył na niego z wyrzutem.

- Nigdy mi nie przeszkadzasz, Pelo - odparł. - Dobrze by było, gdybyś to w końcu zapamiętał - dodał z uśmiechem.

Jego syn kiwnął głową, a potem usiadł na świeżo zasłanym łóżku.

- Cieszę się, że wróciłeś - powiedział.

A Law pomyślał, że z każdą godziną jego szczęście jest coraz pełniejsze.



Następne kilka dni było tak wypełnione pracą, że - biorąc pod uwagę wcześniejszy tryb życia Lawa - wydawało się to zupełnie niemożliwe. Law miał tydzień zaległości, więc przekazał sekretarce, by wstrzymała do odwołania zapisy nowych pacjentów; najpierw musiał zająć się tymi, którzy już byli na Raftel i wciąż czekali na przyjęcie. W domu nie bywał - Tygrys, którego pod nieobecność gospodarzy zabrał do siebie Penguin, musiał pozostać w domu zastępczym jeszcze trochę - tyle tylko, by przynieść sobie trochę ubrań na zmianę. Sypiał niewiele ponad dwie godziny na dobę, zawiesił konsultacje i zrezygnował z wolnych dni; praktycznie każdą chwilę poświęcał na leczenie. Rosapelo nie sprawiał żadnego problemu, wypełniając sobie czas czytaniem, i nie marudził, że chce wyjść. Przynajmniej posiłki jedli razem - Law poprosił, by dostarczano je o stałych porach do jego gabinetu - jednak poza tym nawet nie rozmawiali. Law zapewnił nastolatka, że to tylko okresowe rozwiązanie, po którym jego życie wróci do normy, a chłopiec niewątpliwie w to uwierzył.

Rosapelo nie wracał do tematu "niezawodnej metody", za pomocą której Law planował go wyleczyć. Pewnie wnioskował, że Law weźmie się za to, kiedy już upora się z nawałem bieżącej pracy, co poniekąd było prawdą. Z taką ilością pacjentów na głowie Law nie miał możliwości, by skupić się na tej kwestii - a jednak najpierw chciał załatwić niezbędne sprawy, tyle jeszcze miał przyzwoitości. O dziwo żaden z pacjentów nie wyrażał zniecierpliwienia faktem, że wyznaczony mu termin przyjęcia i leczenia został przesunięty... opóźnił się nawet i o tydzień - może więc było tak, jak powiedział kiedyś Clione: że ludzie wybaczają Trafalgarowi Lawowi absolutnie wszystko. Cóż, Law nie był tak do końca przekonany, że wybaczą mu także jego następny - już ostatni - egoistyczny akt... ale to nie będzie miało znaczenia...

Dokumenty z informacjami o Ope Ope no Mi przyszły ślimakofaxem zaraz na drugi dzień po jego powrocie. Uzbierał się tego gruby na jakieś pięć centymetrów i liczący kilkaset arkuszy stosik, który Law wsadził do teczki i po trochu przeglądał wieczorami, kiedy praca była skończona, a Rosapelo już spał. Za każdym razem coraz ciężej mu było przerwać, ale zmuszał się do tego, wiedząc, że musi się przespać przynajmniej dwie godziny, bo zaraz następnego dnia, sporo przed świtem, czekają go kolejni pacjenci, a nie byłoby dobrze, gdyby w trakcie leczenia stracił przytomność. Lektura okazała się fascynująca. Znajdowały się tam mniej lub bardziej szczegółowe opisy działania Ope Ope no Mi autorstwa ludzi, którzy byli albo świadkami, albo bezpośrednimi odbiorcami - żołnierzy, dziennikarzy oraz zupełnie zwyczajnych ludzi - wraz z komentarzami fachowców rządowych, usiłującymi wyjaśnić mechanizm zjawisk, które diabelski owoc powodował. Znajdowały się oczywiście także relacje pacjentów, którzy zostali uzdrowieni za pomocą Ope Ope no Mi - pod postacią albo wycinków z gazet, albo osobnych dokumentów, które wyglądały, jakby zostały sporządzone na zamówienie. W wielu miejscach przewijało się nazwisko Lawa, były tu jednak również materiały z czasów wcześniejszych.

Tym, co Lawa interesowało bardziej, była dokumentacja naukowa i medyczna wcześniejszych użytkowników Ope Ope no Mi. Udało mu się znaleźć listę poprzednich władających oraz ludzi, których jedynie podejrzewano, że mogą nimi być, wraz z datami ich śmierci (czasem także urodzin, jeśli była znana). Lista sięgała wiele stuleci wstecz - wyglądało na to, że Rząd Światowy miał oko na Ope Ope no Mi od bardzo dawna, prawie od początku swojego powstania przed ośmiuset laty - i znajdowało się na niej kilkanaście nazwisk. Dalej Law trafił na kartotekę z opisami figurujących na liście władających - niektóre miały ledwie parę zdań, inne (jak jego) zajmowały wiele arkuszy. Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że tylko niektórzy używali diabelskiego owocu do leczenia - poza Lawem jedynie troje - większość natomiast wykorzystywała jego niezwykłe moce do podłych celów, kierowana chęcią zysku bądź władzy. Wszyscy oni zdobyli sławę - czy też raczej: niesławę - gdyż inteligentnej, obdarzonej wyobraźnią osobie Ope Ope no Mi dawał bardzo szeroki wachlarz umiejętności i czynił właściciela praktycznie niezwyciężonym, umożliwiając długą karierę i szybkie sukcesy. Było w tej grupie kilku morderców na zlecenie, dwóch złodziei, a nawet - o zgrozo - pozostający na usługach rządu specjalista od bardzo wyrafinowanych tortur.

Gdyby Law był bardziej społeczną osobą i czuł się emocjonalnie związany z ludzkością jako taką, z pewnością ogarnęłoby go obrzydzenie na myśl, że używa tych samych zdolności jak tamte szumowiny. Ale, jak mawiano, broń nie jest zła ani dobra; wszystko zależy od człowieka, który trzyma ją w rękach. Poza tym - przypomniał sobie - nie było tak, że Trafalgar Law zawsze korzystał z Ope Ope no Mi dla dobra ludzkości... Nie mógł się więc uważać za niewinnego i potępiać innych... niemniej jednak czuł się lepiej ze świadomością, że w przeciwieństwie do tamtych indywiduów ostatecznie postanowił poświęcić się medycynie, a nie piractwu.

Law kontynuował przeglądanie zawartości teczki, aż wreszcie dotarł do materiałów, na których mu zależało: informacji autorstwa swojego poprzednika - czyli tego słynnego lekarza, o którym kiedyś, dawno temu słyszał od Corazona i który, jak się teraz dowiedział, nazywał się Shin'ya Kō. Nie zdołał się zorientować, czy człowiek ten był po prostu bardzo szczegółowo monitorowany przez rząd, czy wręcz dla niego pracował, ale nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się, że dzięki temu pozostawił po sobie bardzo dokładną dokumentację dotyczącą używania Ope Ope no Mi na ludzkim organizmie. Law odkrył w papierach tak jego własne zapiski, jak i raporty sporządzone przez zespół, z którym pracował. Zagłębiał się w nich z wrażeniem nostalgii i zaciekawienia, a często też poczuciem, że jest to coś bardzo dobrze mu znanego. Przede wszystkim jednak nabrał pewności, że poprzedni władający jego diabelskim owocem był prawdziwym geniuszem - i zdziwił się, że nigdy, przez blisko czterdzieści lat mniej lub bardziej intensywnego kontaktu z medycyną, nie natrafił choćby na wzmiankę o nim. Wydawać by się mogło, że tak wybitny lekarz po prostu musiał zapisać się w historii i nauce - wyglądało jednak na to, że rząd uzyskał monopol na cały jego dobytek naukowy i z jakiegoś powodu postanowił się nim nie dzielić. Cóż, czegoś takiego mógł się po poprzednim Rządzie Światowym spodziewać... Z jednej strony było to frustrujące i niesprawiedliwe, ale z drugiej... to nazwisko Lawa miało przejść do historii jako prekursora czy pomysłodawcy wielu metod diagnostyki i leczenia, które opracowano w Szpitalu Pamięci Corazona. Nie żeby go to w ogóle interesowało.

Materiały udało mu się przejrzeć w niespełna tydzień - i pod żadnym względem nie był to czas stracony, gdyż znalazł w nich dokładny opis Operacji Nieprzemijającej Młodości. Okazało się, że technikę tę opracował dopiero jego poprzednik - nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, że Ope Ope no Mi można wykorzystać do zapewnienia drugiemu człowiekowi wiecznego życia. Doktor Shin'ya spekulował, że chodzi po prostu o przekazanie wewnętrznej energii, którą każdy diabelski owoc posiadał - uważał, że pod względem ilości i mocy można ją porównać do energii słońca - ponieważ jednak Ope Ope no Mi był jedynym, który wpływał bezpośrednio na anatomię i fizjologię ludzkiego organizmu i nie miał w tym żadnych ograniczeń, tylko w jego przypadku możliwe było świadome skierowanie tej energii do wnętrza innego człowieka.

Law musiał przyznać, że teoria ta brzmi prawdopodobnie. Od dawna zakładał, że diabelskie owoce są w czymś w rodzaju skupisk energii, która - jak było wiadomo - po wniknięciu do żywego organizmu jest w stanie wpłynąć na jego cechy fizyczne oraz psychiczne. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby ich moc była niemal niewyczerpana, więc porównanie do słońca robiło sens. Potrafił sobie wyobrazić przepływ tej energii pomiędzy dwoma organizmami w Operacji Nieprzemijającej Młodości, choć w kwestii tego, co dokładnie dzieje się z jej odbiorcą - na poziomie anatomicznym i fizjologicznym - nie był wcale mądrzejszy niż doktor Shin'ya. W dokumentach oczywiście nie wspomniano ani słowem, na kim lekarz przeprowadził operację, która kosztowała go życie, więc Law nie mógł tej osoby odnaleźć i przebadać, by odkryć, jakie zmiany się w jej organizmie dokonały, mimo że musiała wciąż chodzić po powierzchni ziemi i mieć się zupełnie dobrze. Tak czy inaczej, szczegółowy opis zabiegu pozostał, gdyż doktor Shin'ya dyktował swoim pomocnikom wszystko, co robił, zaś oni dołączyli do dokumentu swoje późniejsze spostrzeżenia i wnioski. Pod względem technicznym Law wiedział więc doskonale, co ma zrobić, i był całkowicie przekonany, że jest w stanie przeprowadzić tę operację z równym powodzeniem.

Nadszedł wreszcie wieczór, gdy udało mu się przejrzeć dokumenty do końca - przeczytał każdy arkusz, każdą maleńką karteczkę, która załączona była do akt - a potem wrócił do opisu Operacji Nieprzemijającej Młodości. Zegar akurat wybił północ. Law ściągnął okulary i odchylił się na oparcie krzesła. Wyglądało na to, że nie miał innego wyboru. Nie znalazł żadnych informacji na temat, jak wyleczyć Rosapelo z niezdiagnozowanej łamliwości kości. Nie znał żadnego diabelskiego owocu, który pozwoliłby chłopcu cieszyć się zdrowiem i pomógłby mu uniknąć krzywdy cielesnej - a nawet gdyby znał, nie było czasu na jego szukanie. (Na wszelki wypadek sprawdził ofertę czarnego rynku, jednak i tutaj spotkał go zawód). Nie miał żadnego sposobu, by przekazać chłopcu moc Ope Ope no Mi, która jako jedyna, aktywnie działająca, mogła go uchronić przed chorobami. Najpierw musiałby umrzeć, a przecież wciąż nie do końca odkryto, jakim mechanizmem kieruje się odradzanie diabelskich owoców; równie dobrze Ope Ope no Mi mógłby się pojawić gdzieś po drugiej stronie świata i pozostać nieodnalezionym przez następne pięćdziesiąt lat.

Nie miał innej możliwości jak przeprowadzić na Rosapelo dającą nieśmiertelność Operację Nieprzemijającej Młodości. Wiedział, że zrobi to bez wahania.

Oczywiście nie chciał go zostawiać. Chciałby zostać z nim do końca swoich dni, patrzeć, jak się rozwija i wreszcie staje dorosłym człowiekiem, wspierać go we wszystkim, w czym potrzebowałby wsparcia, cieszyć się jego szczęściem... Jednak istniało ryzyko, że Rosapelo umrze, zanim cokolwiek osiągnie - może za rok, może za tydzień, może nawet jutro. No, może nie jutro, skoro na razie znajdował się pod okiem Lawa - niemniej jednak trzymanie go w zamknięciu, przedłużanie jego niewoli, ograniczanie życia praktycznie w każdym aspekcie było okrucieństwem, na które nie zasługiwał. Rosapelo miał przed sobą najlepsze lata: całą młodość. Nie mógł ich spędzić w domu, przykuty do łóżka.

I, po prawdzie, odkąd Law pomyślał o Operacji Nieprzemijającej Młodości - od tamtego momentu w Impel Down, w którym uświadomił sobie, że może to zrobić - nie widział innego rozwiązania. Nawet jeśli do głowy przychodziły mu opcje, które warto było przynajmniej sprawdzić, myśl o tym konkretnym zabiegu uczepiła się go niczym obsesja. Był zdeterminowany użyć tej techniki na Rosapelo i nic nie mogło odwieść go od tego postanowienia, najmniej perspektywa własnej śmierci. Właściwie... świadomość, że wreszcie wszystko dobiegnie końca, napełniała go ulgą.

Wiedział, że już w dzieciństwie został skazany na śmierć. Corazon zdołał oszukać wyroki losu, dał Lawowi kilka dziesięcioleci, jednak teraz Law był dotkliwie świadom, że było to życie pożyczone i że dług przyjdzie mu spłacić. Wtedy, blisko trzydzieści lat temu, gdy raz jeszcze został sam jeden na świecie... już wtedy zrozumiał, że tak naprawdę nie powinien był przeżyć, gdyż jego przeżycie zostało okupione śmiercią. Bardzo długo - większość czasu? - wierzył, że powinien był jednak umrzeć, bo wtedy Corazon pozostałby przy życiu. Nie mieściło mu się w głowie, dlaczego Corazon za niego zginął, skoro Law był dla niego obcym człowiekiem - do tego złym do szpiku kości. Według jego sposobu pojmowania, tylko za rodzinę można było zginąć... I choć na własne oczy widział, że czasem brat jest w stanie zamordować brata bez żadnych skrupułów, wyparł to z pamięci - albo tak mu się tylko wydawało.

Kiedy los postawił na jego drodze Rosapelo - obcego chłopca, który stał się jego rodziną - Law zaczynał przypominać sobie, że więzy krwi tak naprawdę nic nie znaczyły. Tym, co miało znaczenie, były uczucia - potrafiły tworzyć o wiele mocniejsze więzi. Zaczynał rozumieć, że w imię tych więzi - w imię tych uczuć i przede wszystkim troski o ukochaną osobę - człowiek może oddać życie. Obserwując zmagania Rosapelo z chorobą, zaczynał głęboko w sobie akceptować, że nie ma takiej ceny, której nie można zapłacić za uwolnienie od cierpień najdroższego człowieka. Dopiero teraz był w stanie tak naprawdę, tak w stu procentach pojąć, dlaczego Corazon zginął, i dopiero teraz był w stanie tak naprawdę, tak w stu procentach uwierzyć w to, co usłyszał od niego na Minion.

Corazon go kochał, i nic więcej.

Law nigdy nie chciał godzić się na to, że jego życiem kieruje przeznaczenie - a jednak teraz musiał uznać, że tak właśnie było, gdyż widział jak na dłoni wszystkie splecione w całość elementy. Corazon zginął, by Law mógł żyć. Law przeżył swoje pożyczone życie i teraz nadszedł czas, by jego śmierć zagwarantowała życie Rosapelo. Jego spotkanie z Rosapelo nie było dziełem przypadku, a w takim razie teraz była jego kolej, by spłacić dług i przekazać dalej dar życia. Nawet jeśli Law wreszcie znalazł swoje szczęście, było oczywiste, że nie może się w nim zatrzymywać. Nie zasługiwał na szczęście, a jednak je otrzymał - i nawet jeśli miał je tylko na chwilę, to przecież w zupełności wystarczało. Jeśli miał do wyboru szczęście własne i pomyślność ukochanej osoby, wówczas nie było potrzeby się w ogóle zastanawiać.

Było też coś innego, co w tej sytuacji tylko umacniało jego determinację i legitymowało jego decyzję. Kiedyś, jeszcze w dzieciństwie, ojciec opowiedział mu baśń o cudownym lekarzu, który oszukiwał śmierć w walce o życie pacjentów, aż wreszcie śmierć - sfrustrowana tym, że odbiera się jej tych, którzy byli jej przeznaczeni - oszukała jego i porwała do swego królestwa. Law, kiedy już został lekarzem i poświęcił się leczeniu za pomocą Ope Ope no Mi, również nieprzerwanie oszukiwał śmierć, wydzierając z jej szponów tych, którzy zostali skazani - wiele, wiele tysięcy ludzkich istnień... Było więc zupełnie sprawiedliwe, że kiedyś, już teraz, przyjdzie mu za to zapłacić - ponieważ jednak miał szansę ocalić jeszcze jedno życie... odebrać je śmierci na zawsze, nie wyobrażał sobie lepszego końca. Większego zwycięstwa.

Podejrzewał, że przez historię i przez opinię publiczną zostanie oceniony mniej pochlebnie - jako człowiek, który ze swoich prywatnych pobudek zrezygnował ze służby ludzkości, pozbawiając nadziei miliony i pozostawiając nieuleczalnie chorych samym sobie. Myśl ta sprawiała, że uśmiechał się krzywo. Miał to gdzieś, zawsze był egoistą, którego nie obchodziło zdanie innych... ale może powinien przesłać do gazet listę, która opisywała, jak wielkimi szubrawcami była znaczna większość władających mocą tego konkretnego diabelskiego owocu przed nim...? Na ich tle Law mimo wszystko wypadał całkiem nieźle i zdecydowanie mieścił się w pierwszej trójce pod względem zasług wobec świata... więc może jednak nie powinni go ocenić zbyt surowo...? Przez chwilę bawił się tą ideą, zanim na nowo spoważniał.

Ope Ope no Mi nie należał do ludzkości, a Trafalgar D. Water Law był wolnym człowiekiem, którego nic nie ograniczało - poza miłością. Tę wolność też otrzymał od Corazona... a miłość, którą odczuwał wobec Rosapelo, stawiała dobro chłopca ponad korzyścią reszty świata. Cokolwiek powiedzą inni, ta prawda - jedyna prawda, którą się kierował - nie ulegnie zmianie.

Coś kazało mu wstać od biurka i po cichu otworzyć drzwi do sypialni, w której spał jego syn. Stał przez chwilę w progu, wsłuchując się w spokojny oddech nastolatka, świadom rozlewającego się w jego piersi ciepła.

- Kocham cię - powiedział w ciemność, a potem uśmiechnął się. Miał poczucie, że już nigdy nie przestanie się uśmiechać.

Wrócił do gabinetu z nagłym postanowieniem, że zrobi to jutro... czy raczej: dzisiaj. Uzdrowił już wszystkich pacjentów, którzy czekali w kolejce, a nowych przecież nie było, więc nadeszła właściwa chwila. Chociaż... Nie, lepiej pojutrze, zdecydował po chwili. Jutro spędzi cały dzień - ostatni dzień - z Rosapelo. Przez ostatnie dwa tygodnie praktycznie zupełnie chłopca zaniedbał. Byłoby nie w porządku nie zabrać go jeszcze ten jeden raz do New Piece albo na wspólny spacer po plaży, albo gdziekolwiek nastolatek chciałby z nim iść...

Choć było już po północy, nie czuł się na tyle zmęczony, by nie poczytać raz jeszcze o Operacji Nieprzemijającej Młodości - musiał utrwalić sobie technikę w najdrobniejszych szczegółach. Ponownie nałożył okulary i zagłębił się w tekst. Było po drugiej, gdy wreszcie upewnił się, że zna całą procedurę na pamięć i będzie w stanie ją bez problemów wykonać - dokonał w myślach symulacji i był zadowolony z wyniku - ale na wszelki wypadek odłożył kartkę z jej opisem na bok, by móc do niej w razie potrzeby sięgnąć. Pozostałe arkusze - miał je porozkładane na całym biurku z podziałem na kategorie tematyczne - zebrał razem, by wsadzić z powrotem do teczki. Wyglądało na to, że niczego nie pominął - dokumentacja doktora Shin'yi, relacje świadków, kartoteka władających...

Zamarł, a potem zmarszczył brwi i ponownie uniósł przed oczy jedną z kartek, gdyż miał śmieszne wrażenie, że w tekście mignęło mu słowo "Pelo". Było to oczywiście niemożliwe, to z pewnością jego zmęczony wzrok płatał mu figle - znak, że najwyższa pora iść spać - niemniej jednak postanowił przejrzeć ten konkretny arkusz. Szybko się zorientował, że była to kartka poświęcona jemu, więc przy lekturze dokumentów pominął ją zupełnie - koniec końców znał siebie najlepiej i nie miało sensu czytanie tego, co napisali o nim inni. Ach, czyli pewnie Rosapelo był wymieniony jako członek jego rodziny - mieszkał z nim już od ponad roku, a dokumenty widać były całkiem szybko aktualizowane... Ale nie, po "stan cywilny/rodzina" widniało puste miejsce, bez żadnej informacji... jego wzrok zsunął się więc w dół, usiłując zlokalizować znajome słowo, choć jednocześnie był zupełnie przeświadczony o tym, że tylko mu się wydawało.

Nie.

Kiedy jego oczy wreszcie znalazły to, czego szukały, przez chwilę nie mógł zrozumieć, na co właściwie patrzy. Siedział tylko i mrugał, aż czarne litery na białym tle wydawały się wryć w jego źrenice i był pewien, że będzie je widział nawet wtedy, gdy zamknie powieki.

To była rubryka jego miejsca zatrudnienia, gdzie zgodnie z prawdą podano: Corazón Memorial Hospital - za tą frazą jednak wpisano także nazwę szpitala w oficjalnych językach czterech oceanów i na samym końcu znalazło się...

Selle Sepotso Ea Pelo (SB)

Law wpatrywał się w te słowa, czując, że jego serce uderza coraz szybciej, coraz mocniej, coraz bardziej boleśnie w jego piersi. Nigdy nie zastanawiał się, jak brzmi nazwa jego szpitala w innych językach. Na Raftel używano jedynie mowy wspólnej, którą porozumiewano się w Grand Line i która uważana była za język urzędowy całego świata. Kiedy przebiegł wzrokiem pozostałe trzy nazwy - znał rzecz jasna język North Blue - zorientował się, że Corazón przetłumaczono jako "serce", reszta zaś musiała oznaczać to samo. Kiedy więc patrzył na ostatnią linijkę... kiedy przyglądał się szykowi wyrazów... kiedy porównywał ze sobą części frazy...

Wreszcie wstał i jak błędny podszedł do regału. Wziął słownik języka South Blue i drżącymi rękami zaczął przewracać strony. Ostry brzeg papieru skaleczył go w palec, jednak prawie tego nie zauważył, tylko coraz szybciej kartkował słownik w poszukiwaniu litery P, a potem śledził palcem kolejne rzędy. Pa... Pe... Peb... Ped... Pel... Pelo...

Książka wypadła z jego rąk, ale nawet nie zwrócił na to uwagi, bo cały świat nagle zniknął mu sprzed oczu, a nogi przestały go nieść. Usiadł na podłodze i podciągnął kolana, przyciskając obie dłonie do twarzy. Czuł ból w piersi, czuł, jak coś gorącego próbuje wyrwać się ze środka, i starał się to powstrzymać, bo jakąś częścią siebie wciąż pamiętał, że Rosapelo śpi tuż za ścianą - jednak na próżno. Szloch przedarł się przez zagryzione do krwi wargi, wstrząsając jego ciałem i nie sobie nie robiąc z prób zdławienia go... Łzy przemykały się mimo zaciśniętych powiek i nie przestawały, choć ocierał je raz po raz, wciąż je ocierał... Aż wreszcie przestał się opierać i poddał się tej emocji, która wydawała się rozrywać go na części, jakby już nigdy nie miał być cały... Płakał tak, jak nie płakał od czasu śmierci Corazona, nie będąc w stanie zapanować nad sobą - i, tak samo jak wtedy, nie wiedział, nad kim tak naprawdę rozpacza... Po prostu ten wstrząs był zbyt mocny i zbyt dotkliwy... i może udowadniał mu, że wszystko tak naprawdę od samego początku miało pełen sens.

Słownik leżał na ziemi ponownie zamknięty, miłosiernie nie ukazując swoich tajemnic. Gdzieś w trzech czwartych objętości znajdował się jeden rząd, który na nowo zdefiniował świat Trafalgara D. Watera Lawa - albo nadał mu na sam koniec znaczenie.

pelo [pe·lo] serce

Corazon raz jeszcze go odnalazł.



Niewiele później Law ocknął się na kanapie - musiał się na nią w którymś momencie wciągnąć - obolały na ciele i duszy oraz w ubraniu. Całe pięć sekund zajęło mu zorientowanie się, że obudził go sygnał alarmowy. Kiedy teleportował się do dyspozytorni - nie było jeszcze czwartej - dowiedział się o katastrofie płynącego do Red Line promu pasażerskiego, do której doszło na pobliskich wodach. W nocy panowała gęsta mgła i statek zboczył z kursu, wpadając na kryjące się tuż pod powierzchnią wody skały. Rozerwanie poszycia spowodowało szybkie zatonięcie, zanim w ogóle zaczęto myśleć o ewakuacji znajdujących się na pokładzie ludzi, z których zdecydowana większość w momencie wypadku spała.

Law wysłał na miejsce katastrofy wszystkie ambulanse - zdawał sobie sprawę, że akcję ratunkową będzie utrudniać wciąż panująca noc - a potem spędził wiele godzin, ratując ludzkie istnienia, co pomogło mu całkowicie zapomnieć o wydarzeniach ostatniego wieczoru. Kiedy skończył, było popołudnie. Wraz ze spadkiem adrenaliny wróciło wszystko to, co wydarzyło się ostatniej nocy... uświadomił sobie jednak, że nie czuje już tego smutku, który nim wtedy zawładnął. W drodze do gabinetu - musiał się trochę przespać po intensywnym używaniu Ope Ope no Mi przez wiele godzin - przepełniało go raczej poczucie, że teraz wszystko jest jasne, które tylko wzmagało jego determinację. Miał wrażenie, że ostatni element układanki wskoczył na swoje miejsce, że pojawił się decydujący argument, z którym nie dało się dyskutować.

Kiedy jednak położył się na kanapie, sen nie chciał nadejść. Gniotło go nieprzyjemnie to, że rzeczywistość znów pokrzyżowała mu plany, jakby chcąc wpłynąć na jego decyzję... jednak zaraz zapytał sam siebie, co znaczył jeden dzień opóźnienia wobec całego życia...? Jego wargi drgnęły na tę myśl.

- Pelo...? - zawołał, nie otwierając oczu.

Miał nadzieję, że chłopiec usłyszy go przez uchylone drzwi - i tak najwyraźniej się stało. Oceniając po skrzypnięciu, nastolatek wstał z łóżka, a potem rozległy się ciche kroki i w następnej chwili Law poczuł jego obecność przy kanapie.

- Law-san...?

- Chciałem, żebyśmy spędzili dzisiejszy dzień razem - powiedział Law zmęczonym głosem. - Ale chyba nie dam rady.

- No raczej - stwierdził Rosapelo tym rzeczowym tonem, który Law tak uwielbiał. - Wyglądasz, jakbyś potrzebował porządnego snu. Był jakiś... wypadek, tak? Pewnie operowałeś cały czas...?

Law uśmiechnął się.

- Zgadza się.

- Jutro też jest dzień - uznał chłopiec. - Śpij tyle, ile ci potrzeba. Ostatnio... ostatnio chyba mało spałeś...? Miałeś tyle roboty... Czekaj, przykryję cię.

Law zmusił się, żeby unieść powieki, choć sprawiło mu to spory trud. Rosapelo podniósł zrzucony na podłogę koc i narzucił na niego, a kiedy napotkał jego wzrok, uśmiechnął się lekko.

- Co ci tak wesoło? - spytał Law. - Tak cię cieszy, że tym razem to ja leżę w łóżku, a ty czujesz się lepiej ode mnie? - domyślił się.

- No.

Law prychnął z urazą... ale jednocześnie czuł, że nawet coś takiego napełnia go - mimo zmęczenia - radością.

- I jeszcze się przyznał... - mruknął, ponownie zamykając oczy.

- Mogę przy tobie posiedzieć, dopóki nie zaśniesz - dodał Rosapelo, a potem, nie czekając na odpowiedź, usiadł na podłodze, opierając się plecami o kanapę.

- Bezczelny dzieciak... - powiedział Law jeszcze ciszej.

Z jakiejś jednak przyczyny sen przyszedł bardzo łatwo.



Kiedy się obudził, był już wieczór. W gabinecie panował półcień, jedyne światło dochodziło z pokoju obok. Rosapelo w międzyczasie wrócił na łóżko, gdzie Law zastał go - oczywiście - z książką.

- Wyspałeś się? - spytał chłopiec na jego widok.

- I to całkiem dobrze - przyznał Law, przeciągając się. - Jadłeś jakiś obiad?

- Nie.

- To poczekaj, odświeżę się i pójdziemy do stołówki, okej?

- Okej.

Woda wspaniale relaksowała i ożywiała, jednak stojąc pod ciepłym strumieniem Law nie mógł odpędzić wrażenia, że Rosapelo jest przygaszony. Może miał mu za złe, że jeszcze jeden dzień musiał spędzić w pojedynkę, bo Law zupełnie nie był dyspozycyjny...? Cóż, Law zamierzał mu to wynagrodzić z nawiązką... Chyba.

- Gdzie chciałbyś jutro iść? - zawołał z łazienki, wycierając włosy ręcznikiem.

- Wszystko jedno - usłyszał odpowiedź, której w sumie mógł się spodziewać. - Wszędzie będzie dobrze. Już dawno nie wychodziłem.

- Czyli pewnie wybierzemy się do New Piece.

- Może być.

Law odwiesił ręcznik i złapał za grzebień.

- Jak się czujesz? - pytał dalej.

- W porządku.

Law założył czyste ubranie i wrócił do pokoju. Rosapelo wciąż siedział na zasłanym łóżku i czytał. Law przyjrzał mu się uważnie.

- Coś jest nie tak - stwierdził wreszcie.

Chłopiec poderwał głowę i popatrzył na niego.

- Co...? - spytał, marszcząc brwi, a potem zamknął książkę. - Jestem głodny.

- Hmm... Zatem chodźmy.

Stołówka była o tej porze praktycznie pusta. Usiedli z jedzeniem przy stoliku pod oknem, za którym zapadł już zmrok. Wbrew temu, co chłopiec powiedział, nie wydawało się, by dopisywał mu apetyt. Dziobał w talerzu, co jakiś czas tylko podnosił widelec do ust i nie chciał spojrzeć Lawowi w oczy.

- Pelo, o co chodzi?

Nastolatek przez dłuższą chwilę nie odpowiadał.

- Kiedy wrócimy do domu? - spytał wreszcie.

Law poczuł najlżejszy cień ulgi. Czyżby to go dręczyło? W sumie dało się to zrozumieć, już pół miesiąca był w szpitalu...

- Myślałem, żebyśmy jutro zrobili sobie dzień wolny, bo przez dwa tygodnie nie mieliśmy dla siebie czasu - powiedział. - Wreszcie uporałem się z wszystkimi zaległościami w pracy, mogę wziąć urlop. Planowałem to na dzisiaj, a widzisz sam, jak wyszło... - Rosapelo kiwnął w milczeniu głową, więc Law kontynuował: - A pojutrze przeprowadzę ten zabieg, o którym ci mówiłem. Chcę to zrobić tutaj... ale potem nie będzie już żadnych przeszkód, żebyś wrócił do domu. - Uśmiechnšł się. - I odtąd ten szpital będziesz oglądać tylko z daleka, co pewnie cię cieszy. Domyślam się, że masz go dość na całe życie.

Nastolatek wzruszył ramionami. Potem odłożył widelec i zerknął na niego spod grzywki, w jego wzroku było wahanie. Wreszcie otworzył usta... zanim jednak zdążył się odezwać, ślimakofon Lawa wydał dźwięk alarmowy z informacją, że jest pilnie wzywany na oddział ratunkowy. Law stłumił jęknięcie.

- Co tym razem...? - mruknął z frustracją, wstając. - Pelo, poczekasz tu na mnie. Mam nadzieję szybko się z tym uporać - zapowiedział i aktywował Ope Ope no Mi, zastanawiając się z roztargnieniem, dlaczego los uparł się rzucać mu kłody pod nogi właśnie teraz. - Jeśli nie, poproszę, żeby ktoś do ciebie przyszedł.

Na oddziale ratunkowym dowiedział się, że w jednym z barów w Roger Bay doszło do krwawej potyczki, w wyniku której wiele osób zostało rannych, a kilkorgu groziła śmierć, więc liczyła się każda sekunda. Law teleportował się na miejsce wraz z Bepo - okazało się, że przyszło im dodatkowo obezwładnić napastnika, który prawdopodobnie w pijackim widzie zaczął bez ostrzeżenia strzelać do klientów - a przez następne dwie godziny operował tam rannych, ściągając ich z progu królestwa śmierci z powrotem do życia i wysyłając w stabilnym już stanie na izbę przyjęć.

- Zastanawiam się, czy nie nadeszła pora, żeby na broń trzeba było mieć specjalne pozwolenie - stwierdził, kiedy robota była skończona i wraz z Bepo wracali piechotą do szpitala. Wieczór panował ciepły, w powietrzu unosił się zapach letnich kwiatów, a łagodny szum morza wypełniał miękką ciemność spokojem, w którym trudno było uwierzyć, że dopiero co, zaraz obok, niemal doszło do masakry... której można było uniknąć. - Jak nie na całym świecie, to może chociaż tutaj. Żyjemy w pokojowych czasach. Spodziewałeś się, że kiedyś takie nastaną...? Wtedy, kiedy przemierzaliśmy oceany? - spytał tonem, jakby nagle odkrył coś zaskakującego.

- Nie pamiętam - odparł Bepo ze śmiechem. - Ale pogadaj z Luffym, on przecież może o czymś takim zadecydować... Tylko musisz mu wszystko dokładnie i szczegółowo wyłożyć, żeby zrozumiał.

- Dobry pomysł... - mruknął Law, ale w następnej chwili zdał sobie sprawę, że raczej nie uda mu się już spotkać z Królem Piratów, i prawie zatrzymał się w pół kroku, a jego serce nagle przyspieszyło.

Pojutrze zamierzał umrzeć. Ostatni dzień życia - jutrzejszy - chciał spędzić z Rosapelo, i z nikim innym. Może ci ludzie, których dopiero co wydarł śmierci, byli jego ostatnimi pacjentami...? - pomyślał, oglądając się za siebie. Jakby dopiero teraz to sobie uświadomił...! Nie czuł żalu, gdyż wierzył w słuszność swojej decyzji... ale mimo to każda chwila zaczęła wydawać się cenna i niezwykła, pełna znaczenia... Miał wrażenie, że słyszy zegar cicho odmierzający sekundy, które mu jeszcze pozostały - ograniczony czas, w którym niewiele się już zdarzy, a wiele się już nie zdarzy. Mijali właśnie jego dom, stojący cicho przy drodze z Roger Bay do Szpitala Pamięci Corazona. Przeleciał wzrokiem ciemne okna, spojrzał na rower przy płocie - i zrozumiał, że już tu nie wróci. Nie zobaczy, jak Tygrys zwija się w kłębek na kanapie, nie usiądzie do obiadu w salonie... Za dwa dni wszystko się skończy. Jak dziwnie. Nie, lepiej chyba było o tym nie myśleć.

W następnej chwili zaskoczył sam siebie. Nie planował nikomu o tym mówić, ale nagle odczuł palącą potrzebę.

- Bepo...? - odezwał się, nie patrząc na minka i siląc się na naturalny ton. Jego ręce mimowolnie zacisnęły się w pięści i teraz je rozluźnił, nabierając głęboko powietrza.

- Mhm?

- Pojutrze... zamierzam użyć na Rosapelo pewnej techniki, której nie używałem nigdy wcześniej - powiedział. - Zagwarantuje mu pełne wyzdrowienie.

- Udało ci się coś takiego opracować? To świetna wiadomość! - ucieszył się jego przyjaciel, a Law starał się nie czuć wyrzutów sumienia... zwłaszcza gdy usłyszał następne słowa, które sprawiły, że jego serce podskoczyło. - Czy to coś niebezpiecznego?

- Powiedzmy, że po jej użyciu... nie będę zdolny do pracy.

- Jak długo? - spytał mink trzeźwym tonem.

Law nie odpowiedział. Jego gardło nagle się ścisnęło. Nie chciał kłamać... nie chciał kłamać właśnie Bepo, jednak... Mink po prostu uzna, że skoro chodziło o zupełnie nową metodę, nie można było z góry określić jej wszystkich skutków. Zmusił się, by wydobyć głos. Powiedział sobie, że to ostatni raz, gdy nie mówi mu prawdy.

- Przekonamy się.



rozdział 28 | główna | rozdział 30