Pierwszy sierpnia, który wypadł nazajutrz i miał być ostatnim dniem Lawa, okazał się pod każdym względem wspaniały. Pogoda panowała piękna od samego rana - na lazurowym niebie nie było ani jednej chmurki i prędko zrobiło się upalnie, jednak łagodny wiaterek od morza sprawiał, że temperatura była zupełnie znośna. Law skonstatował w myślach, że wypadł mu na umieranie znacznie lepszy okres niż Corazonowi na Minion, jednak prędko nakazał sobie skupić się na innych sprawach. I chyba mu się udało, bo pod wieczór przyznał, że naprawdę cieszył się każdą spędzoną z Rosapelo chwilą. Poszli do New Piece, gdzie przy tak wybornej pogodzie - mimo weekendu - nie było większych tłumów. Większość mieszkańców Raftel wolała spędzić taki dzień na plaży czy we własnym ogrodzie... jednak mimo to udało im się natknąć na Króla Piratów z całą rodziną i niemal wszystkich Słomkowych, jak również całkiem spore grono znajomych ze szpitala, którym akurat wypadł dzień wolny. Law z zadowoleniem obserwował, jak Rosapelo rozmawia z młodszym pokoleniem, i dochodził do optymistycznego wniosku, że jego dziecko sobie poradzi. Chłopiec zdobył przez półtora roku wielu przyjaciół, którzy bez wątpienia będą go wspierać w razie potrzeby. Sam Rosapelo jednak nie wydawał się czerpać z tego dnia tyle radości ile on. Wydawał się zamyślony, jakby rozkojarzony i może nawet podenerwowany. Kiedy Law go o to pytał, zapewniał, że dobrze się bawi, i przez jakiś czas rzeczywiście sprawiał wrażenie rozluźnionego... zanim ponownie nie popadł we wcześniejszy nastrój. Law podejrzewał, że może to wynikać z perspektywy zbliżającego się zabiegu, z którym musiał wiązać ogromne nadzieje - przecież obiecano mu, że to będzie definitywny koniec kłopotów ze zdrowiem. Rano, zaraz po przebudzeniu, chłopiec zapytał: "Więc to się stanie jutro?". Law w pierwszej chwili poczuł, że jego serce wykonało w jego piersi jakąś dziwną ewolucję, zanim zorientował się, że nastolatek miał na myśli terapię. Potwierdził, dodając, że wobec tego dzisiaj mogą się w pełni oddać przyjemnościom, na co Rosapelo kiwnął głową i zaczął się przygotowywać do śniadania. Kiedy wrócili wieczorem - wygrzani, najedzeni i z nowymi wspomnieniami - Law miał świetny humor, choć o chłopcu w dalszym ciągu nie można było tego powiedzieć. Podziękował jednak za dobrą zabawę, uśmiechnął się raz czy dwa, a potem poinformował, że pada z nóg i chce iść od razu spać. Mimo to, zamiast udać się do swojej tymczasowej sypialni - Law nie omieszkał wspomnieć, że powinna to być ostatnia noc, jaką spędzi w szpitalu - stał przez chwilę w drzwiach, jakby jeszcze czegoś chciał. Była to dziwna chwila, której sensu Law nie pojmował, instynktownie jednak wyczuwał, że Rosapelo potrzebuje jakiegoś zapewnienia przed jutrem. - Wszystko będzie dobrze - powiedział pogodnie i uśmiechnął się, na co chłopiec drgnął, a potem, jakby z wysiłkiem, kiwnął głową. - Dobranoc, Pelo. - Dobranoc, Law-san - odparł cicho nastolatek i zniknął w pokoju obok, a Law zasiadł do biurka, by ostatni raz przejrzeć zapiski o Operacji Nieprzemijającej Młodości, choć znał już jej opis na pamięć. Nie dane mu jednak było w spokoju poczytać, ponieważ po jakichś pięciu minutach drzwi do sypialni na nowo się otworzyły, ukazując Rosapelo, który wciąż miał na sobie zwykłe ubranie. Nastolatek znów stał przez moment w tym samym miejscu co wcześniej, a potem usiadł na samym brzegu kanapy i splótł ręce. - Law-san... chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział, a potem odchrząknął, bo jego słowa wyszły nieco chrypliwe. - Zapytać cię o coś. Law zdjął okulary i przesunął się z krzesłem w jego stronę. Chłopcu najwyraźniej jutrzejszy zabieg nie dawał spokoju... - Pytaj - odparł z uśmiechem. - Jak dokładnie zginął Corazon-san? Law mrugnął, a potem poczuł, jak jego brwi podjechały niemal pod samą granicę włosów. Nie spodziewał się takiego pytania. Choćby myślał dziesięć lat, nie przyszłoby mu do głowy, że Rosapelo może o coś takiego zapytać. Nie interesowało go to przez półtora roku. Odkąd Law opowiedział mu swoją historię - wtedy, kiedy chłopiec leżał jeszcze na psychiatrii - nigdy do tego nie wracali. Owszem, nastolatek czasem pytał o Corazona, ale nigdy o to. Dlaczego akurat dzisiaj? - Czemu chcesz to wiedzieć? - Po prostu chcę - odparł chłopiec, kręcąc głową niecierpliwie. - Nie opowiesz mi? Law milczał, zastanawiając się gorączkowo, co powinien zrobić. Odmówić? Ale właściwie dlaczego? Nie było powodu... natomiast jeśli opowie, uświadomił sobie, wówczas przekaże dalej tę historię - historię, w której była tragedia, ale przecież także ogromne piękno. Historię bohaterstwa i bezwarunkowej miłości. Historię kogoś, kto nie zawahał się przed niczym, by ocalić drugiego człowieka. Poczuł rozlewające się w piersi ciepło i nie mógł powstrzymać uśmiechu. Corazon na to zasługiwał - by żyć w pamięci nawet tych, którzy go nigdy nie spotkali. Jeśli Law zabierze to wspomnienie ze sobą do grobu, wówczas nie będzie nikogo, kto by znał prawdę o życiu i śmierci Donquixote Rosinante. Skupił spojrzenie na chłopcu przed sobą i kiwnął głową. Przecież sam w ostatnich tygodniach sporo myślał o człowieku, któremu zawdzięczał niemal wszystko. - Opowiadałem ci, jak po zniszczeniu mojego rodzinnego kraju dołączyłem do grupy piratów na North Blue - zaczął. - Nosili nazwę Rodzina Donquixote, od nazwiska ich kapitana. Zostali pokonani prawie piętnaście lat temu, a przywódca został skazany na dożywotnie uwięzienie w Impel Down. Corazon był jego młodszym bratem, naprawdę nazywał się Donquixote Rosinante, ale że był jednym z czterech oficerów, którzy odpowiadali jedynie przed kapitanem, określano go tylko tym pseudonimem. My natomiast... znaczy się dzieciaki w Rodzinie... nazywaliśmy go Cora-san, choć traktował nas okropnie, potrafił kogoś znienacka uderzyć, kopnąć czy nawet wyrzucić przez okno. Potem okazało się, że w rzeczywistości chciał nas zniechęcić, przegonić stamtąd... Bo widzisz, Cora-san... Rosinante był tak naprawdę żołnierzem Marynarki... - Żołnierzem Marynarki?! - zawołał Rosapelo zaskoczony. Law kiwnął głową. Opowiedział to, co wiedział od Sengoku-san - o tym, jak Rosinante w dzieciństwie uciekł od brata i został przygarnięty przez admirała, a potem sam zasilił szeregi wojska i wreszcie wrócił do Doflamingo. - Przeniknął do Rodziny, by szpiegować swojego brata. Przez wiele lat przekazywał Marynarce informacje, które miały dopomóc w ujęciu Piratów Donquixote, ale nikomu to nawet nie wpadło do głowy, no bo był przecież rodzonym bratem kapitana... W dodatku uważany był za roztargnionego idiotę i niezdarnego niemowę, którego jedyną zaletą była nienormalna siła. Naprawdę był koszmarnie niezdarny... miał dwie lewe ręce i nogi, potrafił się przewrócić nawet na siedząco - stwierdził, na co Rosapelo wytrzeszczył oczy. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie posądzałby go o bycie szpiegiem, więc spędził całe lata, z powodzeniem oszukując swoich rzekomych towarzyszy. Kiedy jednak zabrał mnie w tę szaloną podróż, wówczas zaczęli powoli rozumieć, że jednak nie był do końca tym, za kogo go zawsze mieli - powiedział ciszej, a potem umilkł zupełnie. Jak zwykle poczucie winy ukłuło go w serce. Gdyby nie on, wówczas Cora-san... Ale takie żale były próżne, przez blisko trzydzieści lat były zupełnie próżne. I przecież teraz wiedział już, dlaczego to wszystko się stało. - W podróż, by znaleźć lekarstwo na twoją chorobę, tak? - głos Rosapelo przerwał jego zadumę, więc ponownie skupił spojrzenie i podjął opowieść. - Tak. Objechaliśmy chyba wszystkie szpitale na North Blue, ale nikt nie potrafił mi pomóc. Po pół roku jednak dowiedzieliśmy się o możliwości zdobycia Ope Ope no Mi, znajdującego się w posiadaniu pewnej grupy piratów. - Zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad słowami, których powinien użyć. - Przywódca Rodziny chciał go przejąć, dałby mu niemal nieograniczoną moc... Skontaktował się wtedy z nami, chciał, żeby Cora-san wrócił i pomógł mu w tej akcji, a przy okazji powiedział, że dzięki temu diabelskiemu owocowi uda się mnie uleczyć z Syndromu Bursztynowego Ołowiu, więc tym bardziej powinniśmy wracać... Pewnie już wiedział, że Cora-san nie stoi po jego stronie, a nawet jeśli tylko to podejrzewał, to ta okazja świetnie nadawała się, by przekonać się o jego lojalności - wyjaśnił. - Ale Cora-san nie chciał, żeby Ope Ope no Mi wpadł w ręce jego brata, postanowił go przechwycić i dać mnie. Dowiedział się, gdzie Ope Ope no Mi się znajduje, i tam popłynęliśmy, na wyspę Minion na północy North Blue... Źle się już wtedy czułem, gorączkowałem i byłem coraz słabszy, ale jakoś zdążyliśmy w porę. A Cora-san naprawdę zdobył ten diabelski owoc, zanim pojawił się tam jego brat... Znów miał przed oczami pokrytą bielą Minion z nieustannie padającym z nieba śniegiem, który tłumił wszystkie dźwięki. Cicha wyspa, na której nikt już od dawna nie mieszkał, wyspa, która dla Lawa stała się końcem i początkiem... choć dla Corazona była już tylko końcem. Corazon przeżył jedynie w jego sercu, w jego szpitalu, nawet w Rosapelo... "Jego imię też znaczy serce", przypomniał sobie, ponownie koncentrując wzrok na chłopcu, który siedział na kanapie i wpatrywał się w niego intensywnie niebieskim spojrzeniem, wyraźnie czekając na ciąg dalszy. - Cora-san zdobył Ope Ope no Mi gołymi rękami, mając przeciw sobie całą grupę piratów - powiedział Law. - A potem zrobił wszystko, by mi go dostarczyć. Został przy tym wielokrotnie postrzelony, potem jeszcze brutalnie pobity, ale wciąż mnie chronił. Wciąż walczył, jak tylko był w stanie. Kiedy na wyspie wreszcie pojawił się jego brat, dowiedziawszy się, że to, czego pragnął, zostało mu skradziony spod samego nosa, Cora-san wciąż myślał o tym, jak mnie uratować. Widzisz, jego brat użył swoich mocy, by zapieczętować wyspę, tak by nikt się z niej nie wydostał... nie chciał wypuścić mnie z rąk, bo przecież mógł wykorzystać Ope Ope no Mi, używając mnie... ale Cora-san i tak go przechytrzył. Ukrył mnie w jednej ze skrzyń ze skarbami, przekonany, że piraci zabiorą ją na swój statek, nawet nie zaglądając do środka. Potem sam pozwolił się złapać i do samego końca zwodził swojego brata, że mnie już tam nie ma, że jestem poza jego zasięgiem, mimo że byłem zaraz obok. W jednym tylko go nie okłamał: zdradził mu prawdę o sobie... o tym, że jest z Marynarki i że od dawna go szpiegował... Oczywiście rozwścieczyło to jego brata i sprawiło, że ostatecznie pociągnął za spust. Rosapelo otworzył szerzej oczy. - Zabił własnego brata? - zapytał głucho. - Tak... tak jak wiele lat wcześniej zabił swojego ojca. To był potwór, który chciał tylko niszczyć i nikogo, niczego nie szanował... który nawet nie był zdolny do jakichkolwiek głębszych uczuć, Pelo - powiedział Law, wspominając swoje niedawne spotkanie z Doflamingo. - Można by mu nawet współczuć, gdyby naprawdę nie był największym niegodziwcem, jakiego nosiła ziemia. Ale widać cała zdolność kochania dostała się jego bratu... - To nie w porządku, że ten dobry zginął, a ten zły przeżył - stwierdził Rosapelo i tym razem brzmiał bardzo jak dziecko. - Zgadza się, nie w porządku - odparł Law cichym głosem. Nastolatek przez chwilę przyglądał mu się bacznym wzrokiem. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, kilka razy otworzył usta - po to tylko, by je zaraz zamknąć. Law nie poganiał go. Dobrze rozumiał, że nie jest łatwo odnieść się do takich rzeczy, nawet jeśli Rosapelo już tę historię kiedyś słyszał, co prawda w okrojonej wersji. Przypomniał sobie tamtą rozmowę, sprzed półtora roku... Wtedy to wspomnienie wstrząsnęło nim i wywołało nieznośny ból... teraz jednak rana już się zagoiła, znacznie łatwej było o tym mówić, choć wciąż nie bez emocji. Zdał sobie sprawę, że w którymś momencie nieświadomie zacisnął pięści. Rozwarł je i wytarł spocone dłonie o materiał spodni, nabierając głęboko powietrza i zatrzymując je na chwilę w płucach. - Jak się wtedy czułeś, Law-san? - zapytał wreszcie Rosapelo, samemu zaciskając palce na ubraniu. - Udało ci się uciec... tak? Ale jak się wtedy czułeś? Cóż, to była najmniej przyjemna część historii, którą Law by najchętniej pominął - skoro jednak już zgodził się na tę rozmowę... - Prawie zwariowałem - powiedział wprost. Rosapelo pochłaniał go oczami, które znów były szeroko otwarte. - Wspomniałeś, że chciałeś umrzeć... prawda? - spytał ciszej, ale wyraźnym głosem. Law kiwnął głową. - Czułem się okropnie. Czułem się koszmarnie winny. Przecież to przeze mnie Cora-san zginął. Gdyby nie ja, wówczas mógłby żyć dalej... Czułem się tak, jak chwilę temu to określiłeś: że umarła nie ta osoba, która powinna była. Było dla mnie oczywiste, że to ja powinienem był umrzeć, nie on, przecież byłem śmiertelnie chory... a jednak stało się inaczej. Dłonie chłopca na jego kolanach zacisnęły się tak mocno, że pobielały knykcie, poza tym jednak ani drgnął, ledwo wydawał się oddychać. Wciąż przeszywał Lawa spojrzeniem niebieskich oczu. - Musiało ci być strasznie ciężko - powiedział głosem zbyt spokojnym, by było to naturalne, zwłaszcza że siedział wyprostowany i napięty jak struna. - Najpierw straciłeś rodzinę, a potem jeszcze jednego człowieka, który się tobą zajął... Który cię... kochał? - Law kiwnął głową. - I którego... kochałeś...? - Jeszcze jedno kiwnięcie. Rosapelo gwałtownie nabrał powietrza. - Nie dziwię się, że pogrążyłeś się w rozpaczy... Dalej tak myślisz? Że źle się stało, że to ty przeżyłeś? Law powoli pokręcił głową i zupełnie niespodziewanie - także dla samego siebie - uśmiechnął się. - Nie - odparł ze spokojem, który go wypełnił. - Teraz rozumiem, dlaczego tak zrobił... dlaczego zdecydował się poświęcić wszystko, żeby mi pomóc... Rozumiem, dlaczego nie mógł postąpić inaczej. - Rozumiesz... - powtórzył Rosapelo. Wydawał się zamyślony, jednak jego następne słowa były ostre jak brzytwa, wręcz wyzywające: - I sam byś tak postąpił? Uśmiech zniknął z twarzy Lawa tak samo nagle, jak się pojawił. - Co w tym złego? Chłopiec nic nie powiedział - przez dłuższą chwilę jedynie odwzajemniał jego wzrok w półmroku pokoju - a potem znienacka wstał z kanapy. - Idę spać - oświadczył i ruszył do sypialni. - Dobrej nocy, Law-san. Law okręcił się na krześle, śledząc go wzrokiem. - Pelo...? Poczekaj...! - zawołał. - Dlaczego mi się wydaje, że jesteś na mnie obrażony? Nastolatek odwrócił się powoli z ręką na klamce i raz jeszcze przebił go wzrokiem, a że patrzył z góry, wrażenie było lepsze niż wcześniej. - Nie wiem - powiedział chłodnym głosem. - Może jestem zdania, że powinieneś być na niego bardziej zły. Law ściągnął brwi. - Zły... Co? Jak mogłem być na niego zły? - Sama idea była kompletnie niedorzeczna. - Przecież ocalił mi życie... uratował mnie nie tylko na ciele, ale też na duszy. Gdyby nie on, umarłbym tam, w Rodzinie Donquixote, jak ostatni nędznik i bandyta... Zawdzięczam mu wszystko. Rosapelo prychnął. - Ale cię zostawił! - zawołał. - Zostawił dzieciaka, który nie miał nikogo innego. Ile lat rozpaczałeś? Ile lat trwało, zanim się pozbierałeś po tym, że znów zostałeś sam na świecie? Uważasz, że miłością można wszystko usprawiedliwić... nawet krzywdę? Bo jakoś nie sądzę, byś był szczęśliwy i radosny po tym, przez co przeszedłeś... wręcz przeciwnie... Law poczuł, że blednie. - Pelo, nie pozwalam ci tak mówić! Nie było innego wyjścia! Nie sądzę, by on z chęcią umierał tam... na Minion. Podejrzewam, że raczej wolałby przeżyć... - "Podejrzewasz"...? "Raczej by wolał"...? - spytał nastolatek z wyraźną ironią, ale Law to zignorował. - Pewnie, że czasem miałem mu za złe - wyznał, gdy sobie to uświadomił. - Jednak zdaję sobie sprawę, że choćbym był na niego nie wiem jak wściekły, i tak by to nie wpłynęło na jego determinację. Nie zmieniłoby to jego decyzji. On to wszystko zrobił, nie pytając mnie o zdanie - mruknął, a potem potrząsnął głową. - A potem i tak cała złość była na próżno. Musiałem myśleć racjonalnie... zrozumieć, że nie jestem w stanie zmienić tego, co się stało, nieważne jak bym chciał... Więc teraz nie pozwolę ci mówić rzeczy, które obrażają jego pamięć i podważają to, co zrobił. Niech ci przypomnę, że gdyby nie Cora-san, nie byłoby mnie tutaj... Nie zdołałbym pomóc tobie. - Przecież... - zaczął Rosapelo ze wzburzeniem, a potem najwyraźniej ugryzł się w język, gdyż koniec końców oświadczył znacznie chłodniejszym tonem: - Dobranoc, Law-san. Do jutra. Law zastanowił się, co chłopiec chciał powiedzieć... Może: "Przecież jak dotąd wcale mi nie pomogłeś!"... Cóż, byle do jutra. Jutro pomoże mu w najlepszy sposób, ostateczny i niezawodny, przypomniał sobie... niemniej jednak słowa nastolatka wciąż kłuły, zwłaszcza że nie wydawał się widzieć w nich nic złego. - Pelo... Dlaczego mówisz takie rzeczy? Dlaczego akurat dzisiaj? Nie podoba mi się ta rozmowa... - Dokończymy ją rano, dobrze? - przerwał mu chłopiec. - Boję się, że teraz mógłbym powiedzieć coś, czego będę żałował. "Chyba już powiedziałeś", stwierdził Law w duchu. - Dobrze, Law-san? - spytał Rosapelo z naciskiem, patrząc mu w oczy. - Dobrze, porozmawiamy jutro. Śpij dobrze - powiedział Law. - Ty również - odparł chłopiec cicho i wsunął się do sypialni, a potem zamknął drzwi. Nie pokazał się już więcej, zaś Law nie wiedział, czy mu z tego powodu ulżyło czy wręcz przeciwnie... Przysunął się do biurka i oparł łokcie na blacie, a czoło na splecionych dłoniach. Jego serce wciąż biło niespokojnym rytmem, w piersi czuł ciężar, a w ustach - smak popiołu. Dlaczego Rosapelo powiedział to wszystko? Dlaczego świadomie użył słów, które sprawiały ból? Normalnie był uprzejmym człowiekiem, nie mówił innym rzeczy, które mogły ich zranić... Ten dzień był tak przyjemny... do samego wieczora pozbawiony był nieprzyjemności. Dlaczego Rosapelo zniszczył to wrażenie? Potem jednak uświadomił sobie, że chłopiec przez cały dzień wydawał się być w kiepskim nastroju, który najwyraźniej na sam koniec się uzewnętrznił. Poza tym... Rosapelo miał czternaście lat, a w tym wieku dzieci bywają drażliwe bez powodu i wybuchają na byle drobnostkę. Nawet jeśli Law nie tak planował ten wieczór, prawdopodobnie nie powinien przywiązywać większej wagi do tego, co zaszło. Przypomniał sobie poprzedni raz, kiedy chłopiec i on mieli ostrą wymianę zdań, nie dalej jak miesiąc temu - i czym to się wtedy skończyło: pogadanką u Clione, z której wynikło, że Law jest zupełnym dupkiem ze skłonnością do przesady we wszystkim, najbardziej zaś w interpretacji zachowań innych... w każdym razie zachowań Rosapelo. Odetchnął głęboko, kiedy czułość znów wypełniła jego serce, łagodząc wcześniejsze wzburzenie, a potem jego wargi rozciągnął uśmiech. Nie potrafił się złościć na chłopca. Kochał go bezgranicznie i obłędnie, obsesyjnie go uwielbiał, każdy jego fragment i cechę charakteru, każdy gest i zachowanie. Chciał, by wszystko w nim sprawiało mu radość... i był w stanie wszystko mu wybaczyć. Nie, nawet nie uważał, by było coś do wybaczania. Rosapelo był dla niego największym cudem. Był kimś, za kogo warto było umrzeć. Bez wahania. Miał wrażenie, że właśnie w związku z tym coś umyka jego percepcji... że nad czymś powinien się porządnie zastanowić... że zapomina o jakiejś sprawie albo wręcz świadomie ją ignoruje... uznał jednak, że nie mogło to być nic ważnego. Jego plan był już dawno opracowany, jego motywacja była czysta, a determinacja niewzruszona. Nie było sensu się nad tym zastanawiać, nie było sensu nawet czytać więcej o Operacji Nieprzemijającej Młodości, gdyż znał ja w każdym szczególe. Uświadomił sobie jednak, że powinien zostawić jakieś wskazówki dla personelu. Nie chciał, by w Szpitalu Pamięci Corazona wybuchła panika, placówka powinna dalej funkcjonować, nawet jeśli zabraknie w niej Ope Ope no Mi. Może kiedyś... kiedy pojawi się następny władający, także on postanowi oddać się medycynie, a wtedy ten szpital - najlepszy szpital świata - będzie na niego czekał...? To nie była taka zła wizja... choć Law tak naprawdę nie chciał zastanawiać się nad przyszłością, która do niego nie należała... Zdał sobie jednak sprawę, że musi sporządzić przynajmniej coś w rodzaju testamentu, na mocy którego przekaże Rosapelo dom z jego całą zawartością... nawet jeśli nieśmiertelny człowiek prawdopodobnie nie będzie musiał sobie zawracać głowy czymś takim jak warunki życia. Niespodziewanie pomyślał - odezwała się ta jego część, która zawsze była ciekawa i spragniona wiedzy - że chciałby się o tym przekonać... zobaczyć na własne oczy efekt tej niezwykłej, jedynej w swoim rodzaju, cudownej operacji... ale potem przypomniał sobie, że to niemożliwe. Musiał się zadowolić wiedzą, że jest w stanie to sprawić... i że ten cud przetrwa po kres czasów. Kiedy oba dokumenty zostały napisane - zajęło mu to dłużej, niż planował - postanowił się trochę przespać. Ostatnią noc życia mógłby równie dobrze spędzić na czuwaniu, jednak jutro musiał być w jak najlepszej formie. Operacja Nieprzemijającej Młodości wymagała, by podejść do niej z należytą powagą - zwłaszcza gdy dokonywało się jej na ukochanym człowieku. Zasypiał z uśmiechem na ustach. Kiedy się obudził, w pokoju było zupełnie jasno. Wewnętrzny zegar mówił mu, że jest już koło ósmej. Zdumiał się, że spał do samego rana, z jakiejś jednak przyczyny czuł się okropnie zmęczony... wręcz pozbawiony energii. Przekręcił głowę i wydawało mu się, że ten jeden ruch wymaga całej jego siły. - Co do diabła...? - wyrzucił z siebie, ale nawet jego głos był dziwnie słaby. Rosapelo siedział na podłodze tuż obok. Wyglądało, jakby spał w pozycji siedzącej, opierając się o kanapę, gdyż teraz rozwarł powieki i uniósł głowę, by na niego spojrzeć. Potem otarł oczy i ziewnął. - Dzień dobry, Law-saaa... Law mrugnął, wpatrzony w jego twarz zaledwie pół metra od jego własnej, usiłując coś zrozumieć. - Pelo... Dlaczego jestem taki... Aktywował Ope Ope no Mi... a właściwie chciał to zrobić, jednak nic się nie wydarzyło. Poczuł tylko lekkie łaskotanie gdzieś w środku - być może tylko je sobie wyobraził - i to było wszystko. Nie był w stanie sięgnąć do swojego diabelskiego owocu. Przez chwilę myślał, że to jakiś chory sen, potem spróbował znów, i znów... a potem zdał sobie sprawę, że to wrażenie nie jest mu obce. Doznawał go nie tak dawno - właściwie zaledwie tydzień temu - gdy w Impel Down został spętany kajdanami z morskiego kamienia. Powstrzymał uczucie paniki i uniósł z wysiłkiem oba ramiona. Na prawym nadgarstku zobaczył cienką obręcz, której z pewnością tam nie było, gdy kładł się spać. Wyglądała jak prosta bransoletka, ale już wiedział, że znalazł źródło swojej niemocy. - Co to jest? - spytał, choć wcale nie musiał. - Prezent ode mnie - odparł Rosapelo bez emocji, a potem, gdy Law ponownie przekręcił głowę i zogniskował na nim spojrzenie, dodał: - Założyłem w nocy, jak tylko zasnąłeś - i tym razem w jego głosie coś zadrżało. Law złapał za bransoletkę lewą dłonią, ale natychmiast poczuł, jak jego palce drętwieją. Obie ręce opadły z powrotem na jego klatkę piersiową. Wbił wzrok w sufit, który z tej perspektywy widział najlepiej. - To coś jest zrobione z morskiego kamienia - powiedział ze spokojem, którego tak naprawdę nie czuł. A może czuł? Wydawało mu się, że przebywa w jakimś otępieniu. Cóż, jeśli miał tę obręcz na sobie całą noc, tłumaczyło to całkowicie stan fizycznej i psychicznej bezwładności... - Blokuje moce mojego diabelskiego owocu. Jako prezent jest zupełnie nietrafione. - Wręcz przeciwnie, w obecnej sytuacji nie ma chyba niczego lepszego - stwierdził chłopiec i Law znów na niego popatrzył. - W obecnej... Co? Zdejmij to ze mnie, bardzo cię proszę, Pelo. Skoro założyłeś, musisz być w stanie też to zdjąć. Nie lubię takich żartów. - To nie jest żart! - krzyknął Rosapelo. - Chyba że to też jest żart? Sięgnął po coś na podłogę - jego ręka wyraźnie drżała - a potem podstawił mu pod nos jakiś papier, w którym Law od razu rozpoznał kartkę z dokumentów na temat Ope Ope no Mi... w dodatku opisującą Operację Nieprzemijającej Młodości. - Nie powinieneś był czytać moich papierów - mruknął. - Nawet jeśli zostawiłem je na widoku... - To jest ta twoja cudowna metoda na moją chorobę?! TO??! - wrzasnął chłopiec, machając kartką tuż przed jego twarzą. Law nic nie powiedział, tylko zamknął oczy. Potem skupił się w sobie... i usiadł na kanapie, spuszczając nogi na podłogę. - Taka obrączka to za mało, żeby mnie zatrzymać, Pelo - powiedział spokojnie, a potem znów uniósł powieki i popatrzył na chłopca, który cofnął się z wyrazem wyraźnej konsternacji na buzi. - Ktokolwiek był twoim informatorem, zapomniał cię przestrzec, że Trafalgar Law nie jest pierwszym lepszym władającym. Chyba że nie wspomniałeś, że chodzi o mnie...? Byłbym w kłopocie, gdybyś założył mi to na szyję. Nawet jeśli morski kamień miał całą noc, by na nim działać i wysysać jego energię, Law był zbyt potężny, by dać się pokonać głupiemu kawałkowi minerału. Nie potrzebował wiele czasu, by ponownie zapanować nad swoim ciałem. Przygotowując się na zawroty głowy, wstał, a potem skoncentrował się na tym, by utrzymać się na nogach. Był pewny, że mu się to uda. Kiedy pokój przestał wirować, zrobił krok w stronę drzwi, a potem drugi... Musiał się w pierwszej kolejności pozbyć tego świństwa. - Law-san, co robisz...? - teraz w głosie Rosapelo był wyraźny strach, a potem chłopiec zerwał się na nogi. - Gdzie idziesz? Law-san?! Law nic nie powiedział; nie chciał marnować więcej energii. Wiedział, gdzie idzie: na chirurgię. Tam mu obetną rękę, co rozwiąże problem, a dłoń raz dwa sobie przyczepi z powrotem. Prawie żałował Rosapelo, że sztuczka mu się nie udała... teraz jednak nie była pora na uczucia, musiał skupić się w całości na zadaniu, które go czekało. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz, a potem skręcił do windy, zaś Rosapelo wypadł zaraz za nim. Law zobaczył, że chłopiec ma na sobie wczorajsze ubranie... Pewnie spał tej nocy znacznie krócej od niego, pomyślał, naciskając przycisk wzywający windę. - Law-san, chyba nie zamierzasz... - Rosapelo złapał go za ramię, a w jego oczach widniało teraz ewidentne przerażenie. Może zrozumiał, co Law miał na myśli, mówiąc o zakładaniu mu morskiego kamienia na szyję... Cóż, nie dostanie takiej możliwości, nie będzie drugiej szansy do wykorzystania. - Law-san! Nie możesz tego zrobić! Przestań! Law-san, nie możesz...! Dwie głowy wychyliły się ze stołówki, zwabione podniesionym głosem chłopca. Zanim jednak którakolwiek zdążyła zareagować, Law powiedział: - Wszystko w porządku. Dam sobie radę - wobec czego właściciele głów ponownie zniknęli z pola widzenia. Winda nie przyjeżdżała - wyglądało na to, że zatrzymywała się na każdym piętrze. Prawda, o tej porze akurat spora część personelu zaczynała pracę, musiał być cierpliwy. Rosapelo tymczasem nie przestawał potrząsać jego rękawem, wołając raz po raz jego imię. Law starał się go ignorować najlepiej, jak potrafił, co w tym stanie bezwładności nie sprawiało większych trudności... musiał się jedynie postarać, żeby chłopiec go przypadkiem nie przewrócił. Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko chwila, mówił sobie... Wkrótce pozbędzie się tego paskudztwa i... - Co tu się wyprawia? - rozległ się od strony schodów boleśnie znajomy głos, a Law mimo odrętwienia zrozumiał, że jego szczęście się skończyło. Obaj popatrzyli w tamtym kierunku, by ujrzeć - Law z zalążkiem złości, Rosapelo z nadzieją - ordynatora psychiatrii, który przyglądał się im z perfekcyjnie spokojną miną i wyrazem skoncentrowanej czujności w szaroniebieskich oczach. No tak, krzyki Rosapelo z pewnością było słychać także piętro niżej... Clione pewnie akurat wchodził czy wychodził ze swojego gabinetu i oczywiście nie mógł nie zareagować... Law miał ochotę zazgrzytać zębami. - Nic się nie... - Clione-san...! - zawołał Rosapelo i rzucił się w jego kierunku, w oczach miał łzy. - Pomó... Law nie miał pojęcia, co kazało mu złapać chłopca za ramię - prawdopodobnie jakiś instynkt obronny - w następnej sekundzie wiedział jednak, że nie powinien był tego robić. Gwałtownie złapany od tyłu Rosapelo stracił równowagę i upadł na podłogę, a Law z całą pewnością nie wyobraził sobie chrupnięcia, które się przy tym rozległo. Twarz nastolatka ściągnęła się bólem i pobladł, a od jego rzęs oderwały się dwie łzy, ale zagryzł wargi i nawet nie wydał jęku. Jęknął za to Law, kucając przy nim z nagłym niepokojem, który złapał go za serce. - Pelo... Co się... - Nic mi nie jest. - Pelo, muszę... - Nic mi nie jest...! Było oczywiste, że coś sobie złamał, jednak determinacja na jego twarzy i w jego głosie wyraźnie świadczyły, że nie zamierza o tym teraz rozmawiać. Na korytarzu pojawiało się tymczasem coraz więcej gapiów, ze swojego biura wyjrzała sekretarka Lawa i patrzyła na tę scenę z wyrazem niepokoju w oczach, zaś Clione przenosił wzrok między nimi dwoma, jakby usiłował się zorientować, o co chodzi, i odpowiednio zareagować. Law wiedział, że ma niewiele czasu, zanim sytuacja całkowicie wymknie się spod kontroli, musiał wcześniej coś zrobić... Jednak szybszy okazał się Rosapelo. Kiedy psychiatra wreszcie ruszył w ich stronę, chłopiec złapał Lawa za rękaw i powiedział bardzo spokojnym głosem: - Wróć do... Chodźmy do gabinetu. Dobrze, Law-san? A Law zrozumiał, że ma do wyboru albo upierać się przy chirurgii, ryzykując, że w tym czasie Rosapelo powie o wszystkim Clione - na pewno powie - albo zrobić, o co chłopiec go prosił... i narazić się na rozmowę, której wcale nie chciał i której za wszelką cenę planował uniknąć. Te dwie opcje - obie złe - walczyły w nim przez moment. Naprawdę pragnął pozbyć się tej obrączki i móc użyć Ope Ope no Mi, żeby uleczyć Rosapelo, jednak... Popatrzył na psychiatrę, który zatrzymał się i nie podchodził, choć wyraźnie był na to gotów - już dawno musiał się zorientować, że coś jest nie w porządku, gdy Law nie użył swojego diabelskiego owocu, by pomóc chłopcu - a potem na nastolatka, który wciąż siedział na podłodze i oddychał szybko, trzymając się kurczowo jego rękawa. Zacisnął szczęki... a potem kiwnął głową i wstał, wyciągając do chłopca rękę. - Dasz radę iść? - spytał cicho. - Tak - odparł Rosapelo szeptem i podniósł się, jednak zaraz jęknął i oparł się na nim całym ciężarem ciała. Musiał mieć złamaną nogę. - Chodźmy - powiedział jednak, ściskając ramię Lawa tak, że aż zabolało. Te kilkanaście metrów, które mieli do przejścia, wydawało się Lawowi drogą przez mękę. Nie chodziło o to, że czuł się słabo - raczej o to, że całym sobą pragnął iść teraz gdzie indziej, by pozbyć się tej przeklętej obręczy na prawym nadgarstku, która blokowała jego moc... przez co nie mógł pomóc swojemu dziecku, które w tej chwili cierpiało. Podjął jednak decyzję i zamierzał się jej trzymać. Na plecach czuł świdrujący wzrok Clione, jednak z jakiejś przyczyny psychiatra pozostał tam, gdzie był... Postanowił dać im szansę na załatwienie sprawy między sobą, zrozumiał Law w nagłym olśnieniu, choć wcale nie było mu od tego lepiej. Po chwili, która zdawała się być wiecznością, dotarli do gabinetu. Kiedy tylko Law zamknął drzwi, Rosapelo osunął się na podłogę z jękiem. W oczach miał nowe łzy, tym razem prawdopodobnie bólu, którego świadomość sprawiała, że wnętrzności Lawa skręcały się w supeł, a w ustach czuł gorycz. Usiadł obok chłopca - właściwie ciężko klapnął na dywan - i wyciągnął do niego rękę. - Zdejmij to, zajmę się tym złamaniem. Chłopiec pokręcił głową, zaciskając wargi, choć zaraz potem pociągnął nosem. - Pelo, nie bądź niemądry - powiedział Law z najlżejszą nutą zniecierpliwienia. - Chcę cię uleczyć, a teraz tego nie mogę zrobić. Nastolatek jednak znów potrząsnął głową. Jego niebieskie oczy były szeroko otwarte, ale na twarzy malował się upór. - Nie możesz mnie leczyć wbrew mojej woli - odparł łamiącym się głosem. - Tak jest zapisane w prawach pacjenta. - Jesteś niepełnoletni, Pelo - zauważył Law. - W takim wypadku mogę sam decydować... jeśli nie wiesz, co jest dla ciebie najlepsze. - Nie, jeśli dziecko ma więcej niż dwanaście lat, jest wystarczająco dojrzałe i w pełni władz psychicznych i potrafi wyraźnie przekazać własną wolę. Wówczas trzeba ją wziąć pod uwagę - poprawił go Rosapelo. - Z moją głową wszystko jest w porządku... choć niewiele brakuje, żebym zwariował ze strachu - dodał ciszej i spuścił głowę, a potem otarł łzy, które już płynęły mu po policzkach. Law zgarbił ramiona i nic nie powiedział. Czuł się paskudnie - zarówno na ciele, jak i na duszy... To nie tak miało wyglądać. Miało być radośnie, podniośle i doskonale... a tymczasem siedzieli obaj na podłodze... jeden ze złamaną nogą i we łzach, a drugi zakuty w morski kamień i ledwo będący w stanie się ruszać. Raz jeszcze spróbował ściągnąć bransoletkę z nadgarstka, jednak z takim samym efektem jak wcześniej - i wiedział, że nie miało sensu tracić już i tak mocno ograniczonych sił. - Law-san... nie możesz tego zrobić - odezwał się znów Rosapelo, pociągając nosem. - Nie możesz przeprowadzić tej operacji... Nie pozwalam ci na to. - No, w tej chwili rzeczywiście nie mogę... - mruknął Law zgryźliwie. Nastolatek znów otarł oczy i zagryzł wargi. Milczał przez dłuższą chwilę, usiłując się opanować. - Dlaczego chciałeś... dlaczego w ogóle wpadło ci to do głowy? - spytał wreszcie, jego głos był cichy. - Bo nie znalazłem innej metody, żeby zapewnić ci zdrowie - odparł Law z miejsca spokojnym tonem. - Żeby zapewnić ci życie. Nie chcę, żebyś umarł, a cały czas boję się, że zaraz do tego dojdzie - powiedział wprost, a potem dodał z naciskiem: - Musisz przeżyć, Pelo. Tylko to się liczy. Chłopiec pokręcił głową, jego wargi znów zadrżały, a oczy wypełniły nowymi łzami. Zakrył twarz dłońmi i tylko kręcił głową, powtarzając cicho: - Nie... Nie... - To jedyne, co mogę zrobić - wyjaśnił Law cierpliwie, powstrzymując emocje, choć serce krajało się w nim na widok rozpaczy nastolatka. - Próbowałem wielu rzeczy, ale nie jestem w stanie pomóc ci w inny sposób. Została ta metoda, najlepsza i niezawodna. Rosapelo opuścił ręce. - Nie wiesz nawet, czy to zadziała...! - powiedział słabo. - Zadziała, i to doskonale - odparł Law kategorycznym tonem. - Przeczytałeś... co tam jest napisane. Osobie, na której się tę operację przeprowadzi, gwarantuje życie wieczne. Życie wieczne, Pelo! To oznacza, że będziesz odporny na wszystkie urazy, na wszystkie choroby. Zachowasz zdrowie i nic nie będzie cię mogło skrzywdzić...! - Na cholerę mi życie wieczne?! - zawołał chłopiec zduszonym szeptem. - Nie chcę... nie potrzebuję go...! - Nie wiesz, co mówisz - ofuknął go Law, ściągając brwi. - Nieśmiertelność jest największym marzeniem ludzkości od za... - I co z tego, że tak jest napisane? - przerwał mu nastolatek z irytacją. Jego głos wciąż się łamał, jednak złość wydawała się dodawać mu sił. - Znasz tego człowieka, na którym tę operację przeprowadzono? Spotkałeś go? Rozmawiałeś z nim? Przecież nic o tym nie piszą. Nic! Może to równie dobrze bujda, jakaś legenda... jakiś szalony wymysł, który tak naprawdę doprowadzi tylko do jednego: śmierci. Nie masz żadnej gwarancji, że to się powiedzie... że efekt będzie taki, jak zakładasz...! A w takim razie... - przełknął - poświęcisz się zupełnie na darmo... A ja zostanę ze swoją chorobą i nikt nie będzie potrafił mi pomóc... i wtedy rzeczywiście umrę, bo nikt nie będzie mnie w stanie uratować. - Na pewno się tak nie stanie, Pelo - zapewnił go Law. - I cokolwiek zrobię, to nie będzie na darmo. Chłopiec znów pokręcił głową. Przestał już ocierać wciąż płynące łzy, jedynie od czasu do czasu pociągał nosem i co chwilę przełykał, jednak nie spuszczał wzroku. - Byłem taki głupi... Myślałem, że coś dla ciebie... znaczę - powiedział cicho, a serce Lawa wypełniło się gorącą miłością... i była to pierwsza tak gwałtowna, tak wyraźna emocja, odkąd przebudził się z tą przeklętą bransoletką na ręce. - Znaczysz dla mnie więcej niż samo życie - odparł, choć w gardle go nagle zapiekło. - Umarłbym dla ciebie... - Nie chcę, żebyś dla mnie UMIERAŁ! - zawołał Rosapelo, a w jego głosie, nabrzmiałym od łez, znów zadźwięczał gniew. - Chcę, żebyś dla mnie... żebyś ze mną żył! Czy to tak trudno zrozumieć?! Law mrugnął... a potem odwrócił wzrok, bo nagle nie był w stanie znieść otwartego spojrzenia chłopca. - To nie tak... ja też bym chciał... i wcale nie chcę cię zostawiać... Ale nie ma innego wyjścia - szepnął zbolałym tonem. - Naprawdę? - zawołał Rosapelo, a tym razem w jego słowach był wyraźny sarkazm. - A mnie się wydaje, że po prostu bardzo chcesz umrzeć i nic cię przed tym nie powstrzyma. Wykorzystujesz mnie jako bardzo wygodną wymówkę do tego, żeby się zabić, Law-san! Nic innego! Law skulił się jeszcze bardziej. - Mylisz się... - zaprotestował słabo. - Ach tak?! - wybuchnął nastolatek. - Z mojego punktu widzenia tak to właśnie wygląda. Twierdzisz, że robisz to dla mnie... ale tak naprawdę w ogóle nie zastanawiasz się, jak ja się będę czuł. W ogóle! Chcesz, żebym spędził resztę życia w poczuciu winy? Albo nawet całą wieczność?! Law-san, czy ty myślisz, że ja będę wdzięczny i szczęśliwy, kiedy umrzesz dla mnie? Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć! Przecież chcesz mi zrobić dokładnie to samo, co Corazon-san zrobił tobie! To jakaś zemsta za to, co sam wycierpiałeś? Jakiś rewanż na własnym losie... czy na nim? Skrzywdził cię, wpędził cię w rozpacz, której nie pozbyłeś się na wiele lat... Law poderwał głowę, gdy ogarnął go ten sam gniew co poprzedniego wieczoru. Rosapelo mógł obrażać jego, ale nie Corazona...! - Nie wiesz, co mówisz! - zawołał. - Nie chcę słuchać takich rzeczy! Cora-san nie zrobił nic złego, nie możesz go o nic obwiniać...! Walczył do samego końca, nie poszedł tam po śmierć... po prostu na ostatnim zakręcie musiał ją wybrać...! - krzyknął, zaciskając pięści i patrząc z wściekłością na chłopca... który jednak nic sobie nie wydawał robić z jego wzburzenia. - No właśnie, a co ty robisz? Podajesz się śmierci na srebrnej tacy, idziesz potulnie jak krowa do rzeźni i nawet nie kiwniesz palcem, by się sprzeciwić. Tak, Corazon-san zginął jak wojownik, a ty? - Rosapelo wyciągnął rękę i dotknął jego piersi. - Ty, Law-san, nawet nie podjąłeś walki! Wybrałeś najprostsze, najłatwiejsze rozwiązanie, które pomoże ci uciec od wyrzutów sumienia, od odpowiedzialności, od ciężaru życia... Zasłaniając się słowami "nie ma innego wyjścia" i "robię to dla ciebie"... tak naprawdę stworzyłeś sobie okazję, by wreszcie móc odejść! Zaprzecz, jeśli tak nie jest! No zaprzecz! Law wpatrywał się w niego bez słowa. Patrzył na jego rozczochrane włosy, na mokrą od łez twarz i drżące wargi... i na oczy, w których nie było ani cienia wątpliwości. Niebieskie spojrzenie przeszywało go na wskroś, gdyż Rosapelo wciąż nie odwracał wzroku. Kolejna fala ciepła zalała jego serce - wraz z dumą, jaką odczuwał, patrząc na to cudowne stworzenie, które na krótką chwilę stało się jego synem. Jaką drogę przeszedł od niepewnego chłopca do tego młodego człowieka, który potrafił w mocnych słowach przedstawiać swoją rację i wymagać...! Nie miało jednak znaczenia to, co mówił, Law wybaczał mu wszystko od razu. Teraz też jego gniew opadł tak szybko, jak się pojawił. Uwielbiał Rosapelo i wiedział, że musi ochronić płomień jego życia, tylko to się liczyło. - Możesz nazwać mnie tchórzem - powiedział cicho. - Możesz mnie nazwać, jakkolwiek chcesz... wszystko jedno, nie przejmuję się tym. Zawsze byłem egoistą i nie... Nastolatek wydał odgłos frustracji zmieszanej z niedowierzaniem. - Nie! - zawołał. - Nie zasłaniaj się teraz swoim egoizmem... w który chyba tylko ty jeden wierzysz. - Potem jego oczy zwęziły się i uniósł lekko podbródek. - Jeśli jednak mamy się licytować na egoizm... to jak ci się podoba taka opcja? Jeśli to zrobisz... jeśli przeprowadzisz tę przeklętą Operację Nieprzemijającej Młodości, czy jak ją nazwano, to zapewniam cię, że od razu odbiorę sobie życie. Law zbladł. - Nie zrobisz tego - szepnął. - Ależ zrobię - odparł chłopiec, kiwając z przekonaniem głową. - Możesz być pewien, że zrobię. Nie sądzę, by nieśmiertelność dawała ochronę przed... samobójstwem. A w tym mam już prawie wprawę... nieprawdaż? Law wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, czując, jakby go uderzono... jakby ugodzono go w samo serce. Zacisnął szczęki, a jego palce wbiły się we włókna dywanu. Och, jakże się mylił, sądząc, że słowa Rosapelo nie mają znaczenia... że można je zignorować... Tego nie dało się przecież zignorować...! - Dlaczego...? - spytał głucho. Chłopiec przekrzywił głowę. - Może dlatego, że nie jestem tak silny jak ty, Law-san...? - powiedział trzeźwo. - Że nie będę w stanie żyć, dźwigając taki ciężar...? Nawet jeśli ty otrzymałeś dar... bo to rzeczywiście był dar, Corazon-san ocalił ci życie, kiedy byłeś śmiertelnie chory... to moja sytuacja jest inna. Morski kamień już zupełnie nie dawał ochrony przed emocjami, które rzuciły się na Lawa, sprawiając ból, nieważne jak mocno usiłował się od nich odciąć. Rozpacz, niedowierzanie, poczucie przegranej, frustracja, złość - a wszystkie wynikały z miłości, która z każdą chwilą była mocniejsza. Dlaczego ten chłopak tak uparcie odmawiał spojrzeć na sprawę rozsądnie? Dlaczego nie... - Inna? Pelo, nie rozumiesz... - Nie, to ty nie rozumiesz, Law-san... - przerwał mu Rosapelo, a potem nabrał głęboko powietrza. - Trafalgarze Law, jak możesz być takim idiotą?! Przecież ja nie jestem umierający! Law uderzył pięścią o podłogę. - Ale możesz umrzeć! - krzyknął z rozpaczą. - Jutro, pojutrze, za miesiąc...! Dwa tygodnie temu prawie straciłeś życie... Gdybym cię nie znalazł na czas, już byś nie żył, zdajesz sobie z tego sprawę? A gdyby tak się stało, to ja... ja sam bym nie przeżył... tego jestem pewien jak własnego imienia! Nie chcę patrzeć, jak cierpisz, Pelo. Chcę zrobić wszystko, żeby... Nie ma takiej ceny, której nie mógłbym zapłacić, żeby cię ocalić, możesz to pojąć, durny dzieciaku?! Każdy rodzic pragnie ocalić swoje dziecko, nawet jeśli miałby sam przy tym zginąć! Kiedy przychodzi do wyboru: ty albo ja, to wybór jest oczywisty! Zamknął oczy i nabrał głęboko powietrza. - Od trzynastego roku życia trzymałem ludzi na dystans, żeby już nigdy więcej się nie przywiązać i nie stracić ukochanej osoby - powiedział ciszej. - Ale wtedy spotkałem ciebie i już tak się stało, że straciłem na twoim punkcie głowę. Nie chciałem tego, ale teraz nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, Pelo. Potrafisz to zrozumieć? Potrafisz zrozumieć, jak czuje się człowiek, który stracił w życiu wszystkich, którzy byli mu bliscy... a potem znów, wbrew sobie, wbrew wszystkim wysiłkom, zdołał raz jeszcze pokochać...? - szepnął, ponownie na niego patrząc i czując ucisk w gardle. - Kocham cię... i dlatego twoje dobro ma dla mnie najwyższy priorytet. Oczy chłopca znów napełniły się łzami. - Dlaczego mówisz to z takim smutkiem...? - szepnął, a jego wargi zadrżały. - Ostatnim razem też... Law zamrugał. - Kiedy...? - Wtedy... w nocy... - Rosapelo znów pociągnął nosem, ale nie mógł już powstrzymać płaczu. Mimo to mówił dalej, jakby coś go zmuszało... jakby chciał wyrzucić z siebie to, z czym wyraźnie męczył się przez ostatnie kilka dni. - A potem... potem słyszałem, jak... Słyszałem cię ... jak płakałeś... To dlatego... domyśliłem się, że dzieje się coś złego... I następnego dnia znalazłem tę teczkę... i przeczytałem... I zrozumiałem, że ta cudowna metoda to nic innego jak... I poprosiłem Franky'ego, żeby mi dał coś, czym będę cię mógł powstrzymać... żebyś nie... Ukrył twarz w dłoniach, szloch wstrząsał jego ciałem. Law wyciągnął rękę, by go dotknąć... ale przypomniał sobie, że nie może tego robić, i cofnął ramię. Musiał przeciąć tę więź, przecież nie było innego wyjścia... Ale Rosapelo powiedział, że... Nie, musiał go przekonać... jak najszybciej... - Pelo, miejmy to za sobą - powiedział cicho, choć w środku cały się trząsł. - Zrozum, że to najlepsze, co mogę dla ciebie zrobić... - Nie! - Chłopiec oderwał ręce od twarzy i przeszył go wściekłym spojrzeniem. Znów był cały w gniewie, złość wydawała się promieniować nawet z końcówek jego sterczących na wszystkie strony włosów... a Law mimowolnie pomyślał, że taka typowa dla nastolatków zmienność nastrojów jest czymś cudownym. - Nic z tego! Nie pozwolę ci na to! - zawołał, a potem pokręcił głową, zanim ponownie spojrzał na niego z frustracją. - Mylisz się, cały czas się mylisz... Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Czy dotarło do ciebie chociaż jedno moje słowo?! Bo mam wrażenie, jakbym gadał do ściany... jakby nic, co mówię, nie miało znaczenia... Urwał, jego oczy rozszerzyły się i zabłysło w nich jakieś poczucie winy. - Czy to dlatego, że nigdy nie powiedziałem... że cię kocham, Law-san? - spytał ciszej, uciekając wzrokiem, ale zaraz potem przełknął i znów na niego popatrzył. - Kocham cię - powiedział mocniejszym tonem. - Byłem... Jestem z tobą szczęśliwy. Kiedy moja mam zginęła, kiedy zostałem sam... Zająłeś się mną, kiedy straciłem wszystko. Dałeś mi dom, chciałeś ze mną być... Przekonałeś mnie, żebym żył, że warto, bo wszystko jeszcze będzie dobrze... Nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś mogę być szczęśliwy, a jednak tak się stało. Nie zamierzam z tego szczęścia teraz rezygnować. Tak samo jak ty... nie chcę cię stracić. Tak samo jak ty, nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Nie chcę, żebyś dla mnie umierał - powtórzył swoje wcześniejsze słowa, a jego oczy znów napełniły się łzami. - Nie chcę, żebyś... w ogóle umierał. Przecież nie musisz...! Nie przekonasz mnie, że to jest jedyne wyjście, cokolwiek powiesz...! Law odwrócił spojrzenie... ale w następnej chwili Rosapelo chwycił go za koszulę i przyciągnął gwałtownie w swoją stronę, tak że prawie dotykali się czołami, a Law mógł czuć ciepło jego oddechu. - Law-san... Jeśli się zabijesz, nigdy ci tego nie wybaczę - powiedział chłopiec cicho, natarczywie, z pełnym przekonaniem. - I odrzucę nieśmiertelność, bo bez ciebie będzie dla mnie największym przekleństwem. Więc twoje... poświęcenie - to słowo prawie wypluł - pójdzie zupełnie na marne. - Potem jednak dodał łagodniejszym tonem i prawie szeptem: - Jednak wolałbym, żebyś... żeby to nie strach tobą kierował, tylko... Jeśli to, co powiedziałeś... jeśli naprawdę mnie kochasz... - Pokręcił głową. - Nie, powód nie ma znaczenia. Po prostu chcę, żebyś żył. Nabrał głęboko powietrza, ale wciąż nie rozluźniał uścisku, wciąż go nie wypuszczał. Jego oczy były skupione, ich intensywny błękit wypełniał całe pole widzenia i Law czuł się przez nie pochłonięty, unieruchomiony. Nie byłby w stanie drgnąć, nawet gdyby od tego zależało jego życie. Ledwo był w stanie oddychać. - Nie stracisz mnie, Law-san - mówił dalej Rosapelo, a w jego głosie, mimo że nie był wiele mocniejszy od szeptu, dźwięczała teraz stal. - Nie jestem umierający. Wiesz, co tu jest problemem? Ty zawsze wszystko chcesz robić sam, bierzesz na siebie całą odpowiedzialność, a przecież wokół są inni... wielu ludzi, którzy chcą... którzy mogą pomóc. Poprosimy Franky'ego, by zbudował dla mnie jakiś sprzęt ochronny, żebym się nie łamał... A Clione-san przeprowadzi na mnie terapię, bo podejrzewa, że te moje upadki mogą być psychogenne... A jeśli będzie trzeba, zostanę tutaj, choćby dziesięć lat. Nie będę się ruszał od twojego boku, nie będę się narażał na żadną krzywdę. Mogę nawet leżeć w łóżku. Jestem gotów to zrobić... i zrobię to bez wahania, nieważne jak będzie ciężko - zadeklarował, a potem odsunął się, rozluźniając uścisk i cofając rękę. Kiedy zabrakło tego kontaktu fizycznego, Law miał nagle niedorzeczne poczucie straty, jednak Rosapelo wciąż go trzymał, choć teraz już tylko - tylko? - wzrokiem. - Co ty na to, Law-san? Mamy umowę? - zapytał. - Bo nie chodzi tylko o słowa... nie chodzi o to, żeby powiedzieć, że się kogoś kocha... - przełknął - ale trzeba to udowodnić swoimi czynami. A ja jestem gotowy zrezygnować z tego wszystkiego, co mają inni w moim wieku, żeby mieć to, czego oni nie mają: ciebie. Dlatego ty też nie wybieraj tej łatwiejszej drogi, tylko pokaż mi, że chcesz podjąć wysiłek. Obiecałeś... mówiłeś, że nie ma takich kłopotów, z którymi nie bylibyśmy sobie w stanie we dwóch poradzić. Uwierzyłem w to. Uwierzyłem we wszystko, co od ciebie usłyszałem... od tamtych pierwszych chwil przed półtora roku. Uratowałeś mnie wtedy, pamiętasz? Tylko dzięki tobie... tylko z twojego powodu postanowiłem przeżyć. To się nie zmieniło. Jeśli nie umrę, to tylko dzięki tobie. A jeśli umrę, to też tylko z twojego powodu. - Odetchnął głęboko. - W tym, co deklarujesz i co zamierzasz, jest o wiele za dużo sprzeczności, Law-san. Jeśli w dalszym ciągu chcesz to zrobić... to nigdy nie uwierzę w to, że kiedykolwiek coś dla ciebie znaczyłem. Będę czuć, że mnie porzuciłeś, jakbym nic nie był wart. Law drgnął, gdyż te słowa naprawdę sprawiły mu ból. Przecież... Jak Rosapelo mógł w to wątpić? - Kocham cię... - powiedział bezradnie, z rozpaczą. - To nie wystarczy, żeby za ciebie umrzeć? Rosapelo pokręcił głową. - To o wiele za mało. Law wpatrywał się w niego w milczeniu, w którym wciąż dźwięczały słowa... i nie mogły ich zagłuszyć nawet coraz szybsze uderzenia serca pompujące krew do uszu. Słyszał je, słyszał je wszystkie, tylko... Po raz pierwszy, odkąd rozpoczęli tę rozmowę, zaczął je rozważać... każde zdanie, każdy zarzut, każdą prośbę, każde żądanie... Nie mógł znieść, że Rosapelo nie wierzy... ale może... miał po temu powód? Czy naprawdę nie było innego wyjścia? Prawda, Rosapelo nie był umierający, nie w tej chwili... po prostu jego stan zdrowia powodował śmiertelne zagrożenie, którego Law chciał uniknąć... gdyż bał się go stracić. Bał się... nie, jak nigdy wcześniej był przepełniony przerażeniem, że chłopiec umrze. To przerażenie codziennie wgryzało się w jego wnętrzności i sprawiało, że musiał powstrzymywać krzyk. Jednak tak naprawdę nie musiało się to stać teraz, zaraz... Jeśli zachowają ostrożność, ryzyko mogło zostać zminimalizowane. I jeśli gdzieś mogło się to udać, to tylko w najlepszym szpitalu na świecie. Czy więc w gruncie rzeczy nie chodziło o to, że Law... pragnął umrzeć? Słowa, które Rosapelo wykrzyczał w złości, odbijały się echem w jego głowie... i brzmiały tak znajomo, jakby były jego własnymi myślami. Tak, był zmęczony życiem. Tak, czuł się winny. Tak, chciał uciec. Żył przez trzy dekady napędzany tylko pragnieniem zadośćuczynienia za zło, do którego nigdy nie przestał się poczuwać. Czuł, że nie powinien był przeżyć... tym mniej doznawać szczęścia. Czuł, że jego życie będzie miało wartość tylko wtedy, jeśli poświęci je w szlachetnym celu - odda je za kogoś. Czyż nie wydawało mu się oczywiste, że jedynym właściwym postępowaniem jest powiedzieć tej najważniejszej osobie: "Kocham cię", i pójść za nią zginąć...? Tak jak uczynił to Corazon, stając się dla niego najlepszym wzorem do naśladowania. Podziwiał Corazona, żywił wielki respekt dla jego czynów i determinacji... uczynił swoją egzystencję pomnikiem dla człowieka, któremu wszystko przecież zawdzięczał. Wszystko! Tylko czy w tym też Rosapelo nie miał racji? Czy nie było tak, że śmierć Corazona - nawet jeśli go ocaliła - sprowadziła na niego nieszczęście i rozpacz, z której się nie otrząsnął przez całe lata... przez całe dekady? Zagłębił się teraz w swoje uczucia, rozgarniał podziw i zachwyt, uwielbienie i wdzięczność, by pod nimi, gdzieś na samym dnie duszy znaleźć też złość, zawód... może nawet nienawiść. Za to, że go zostawiono. Za to, że dano mu i odebrano. Za to, że go skrzywdzono. I... tak, uważał to za sprzeczność, że najpierw Corazon powiedział mu: "Kocham cię", a w następnej chwili poszedł, by dać się zabić. Jak mógł mu po czymś takim wierzyć? Jak mógł odpędzić przekonanie, że go tak naprawdę... oszukano? Pewnie, potem pokrył te wszystkie negatywne emocje i żale rozsądkiem, pokrył je wyrzutami sumienia, wziął i zapamiętał to, co najlepsze, gdyż - jeśli chciał zachować zdrowe zmysły - nie miał innego wyjścia... ...jednak teraz pamiętał, że kiedy płynęli na Minion po Ope Ope no Mi, który miał go ocalić... wtedy w ogóle nie myślał o własnym przeżyciu - wtedy liczyło się tylko to, że Cora-san był obok, był przy nim, dając bezpieczeństwo, dając opiekę i troskę, dając swoją obecność... A kiedy czekał na niego, w gorączce i bólu, opierając się śmierci, która już wyciągała ku niemu swoje pazury, wtedy jedynym, co go wypełniało, było pragnienie, by go jeszcze raz zobaczyć... i obawa, że Cora-san nie wróci, że coś mu się stanie... A kiedy wrócił, obwieszczając sukces, przynosząc ratunek, wtedy jedynym, co Law czuł, były ulga i nierozumne szczęście, że nic mu nie jest... że był z powrotem, znów obok niego, znów z nim... zaś Ope Ope no Mi mógłby równie dobrze nie istnieć... Law pamiętał, że własne życie było dla niego mniej ważne od obecności Corazona. I zdawał sobie sprawę, że gdyby wtedy wiedział, jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za własne ocalenie, wówczas odrzuciłby Ope Ope no Mi bez wahania i wybrałby spędzenie ostatnich chwil z człowiekiem, który stał się dla niego całym światem. Protestowałby do samego końca, użyłby każdego argumentu, każdego środka, by powstrzymać Corazona, by ochronić go przed śmiercią... Tak jak Rosapelo teraz czepiał się wszystkiego, by ochronić jego. Skupił spojrzenie na chłopcu, który siedział naprzeciw niego i wpatrywał się w niego bez słowa, wciąż więżąc błękitem. Oczy miał zaczerwienione i opuchnięte, wargi blade, włosy opadały wokół jego twarzy w nieładzie. Był zmęczony i chory, odczuwał ból, ale przede wszystkim cierpiał, gdyż bał się tej straty, która - Law wiedział dobrze - była w stanie zranić człowieka na całe życie, zniszczyć w duszy coś nieodwracalnie, wypaczyć bez możliwości naprawy. Czy tego dla niego chciał? Czy własny egoizm - jeden z efektów tego wypaczenia - znów miał dojść do głosu? Tak, Rosapelo miał rację, mówiąc o najłatwiejszym wyborze. Jakże łatwo - gdy było się Trafalgarem Lawem - powiedzieć: "Kocham cię", a potem się zabić... nie zastanawiać się nad konsekwencjami, zadowalając się świadomością, że postąpił szlachetnie... wmawiając sobie, że skoro on przeżył, to Rosapelo przecież też sobie poradzi... a tak naprawdę jedynie powtarzając tragedię, przedłużając ten okrutny cykl miłości i śmierci, zamiast wreszcie dać mu koniec, skoro miał okazję, choć wymagało to znacznie więcej wysiłku. Teraz widział wyraźnie, że chciał być Corazonem - ale nigdy nawet nie zbliżył się do jego poziomu. Cora-san nie popłynął na Minion po śmierć, po prostu w ostatecznej chwili nie miał innego wyboru... ale on, Law, po prostu odrzucał życie, zasłaniając się cudzym dobrem... tak, używając Rosapelo jako wymówki. Może tak naprawdę nigdy go nie kochał... Może tak naprawdę od zawsze był tą zgniłą w środku namiastką człowieka, która czepiała się innych i starała się widzieć w ich oczach lepsze odbicie samej siebie... wykorzystywała ich dla własnej wygody i żerowała na ich uczuciach...? Może... Nie. Nawet jeśli jego miłość była tak bardzo niedoskonała, to nie zamierzał się jej wypierać. Była egoistyczna i zaborcza, pełna obaw i wątpliwości, dominująca i symbiotyczna, obsesyjna i pozbawiona umiaru... ale była prawdziwa, gdyż nic na nią nie mógł poradzić. Kochał Rosapelo i nie byłby w stanie przestać, nigdy. Ponownie skoncentrował wzrok na chłopcu, a jego serce raz jeszcze ścisnęło się gorącą emocją, która niemal sprawiała ból... ale jakże była przy tym słodka...! W jego umyśle miłość i śmierć splotły się tak ciasno, że przez niemal trzydzieści lat nie zdołał ich rozdzielić... ale czy było j u ż z a p ó ź n o? Może jeszcze dałoby się zapomnieć o umieraniu i skupić po prostu na kochaniu? Może byłby w stanie objąć szczęście bez myślenia o tym, że będzie za nie musiał zapłacić? Bo teraz, gdy patrzył na Rosapelo, który w ciszy pozwalał mu zastanowić się nad własnymi wyborami... nie, który dawał mu wolność wyboru... czuł, że tak naprawdę... chciałby zostać...! A gdy już pozwolił sobie na tę myśl... gdy uświadomił sobie to życzenie... wówczas nie było powrotu. Lawina wrażeń i obrazów spadła na niego, przetaczając się przed oczami i zalewając umysł, niemal pozbawiając oddechu, ale jednocześnie wlewając w żyły płynną energię... Och, jakże pragnął wieść dalej życie z Rosapelo, którego obecność napełniała go takim szczęściem... taką radością...! Jak pragnął ich rozmów, żartów i wspólnego śmiechu...! Jak pragnął patrzeć na to samo niebo i słyszeć ten sam krzyk mew, czuć na twarzy morski wiatr, a na skórze ciepło słońca, smakować w powietrzu sól...! Chodzić na spacery na plażę i spędzać wieczory w salonie ich domku z Tygrysem na kolanach...! Odwiedzać z nim grób jego matki i spotykać się z ludźmi, którzy dla nich obu byli ważni...! Jak pragnął mu pomagać i wspierać go we wszystkim... dzielić nie tylko dobre, ale też złe chwile...! Być przy nim tak długo, jak się da, może... może jeszcze wiele, wiele dekad...? Tylko nadzieja mogła to umożliwić - nadzieja, że wszystko będzie dobrze. Tylko ona mogła zrównoważyć świadomość ryzyka, które z kolei powodowało nieustanny strach i wzmagało chęć... instynkt, by zakończyć wszystko raz na zawsze. Wciąż mógł to zrobić, był wolny... ale jeśli chciał być z Rosapelo, musiał zaakceptować to, że jego wolność kończyła się tam, gdzie zaczynała się wolność chłopca. Wiedział, że musi teraz wybrać... musi zdecydować, czy Trafalgar Law jest człowiekiem, który pozwoli na to, by strach kierował nim do końca życia... czy może jednak zdoła znaleźć w sobie tę nadzieję i uwierzyć w przyszłość... Ale nie był pewien... wydawało mu się, że stoi przed najtrudniejszym wyborem, jakiego przyszło mu kiedykolwiek dokonać... Rosapelo jakby czytał jego myśli, jakby zdawał sobie sprawę z jego rozterek - a może odbijały się one na jego twarzy...? - Uwierz w siebie, Law-san - powiedział cicho, ale z powagą, z naciskiem... a każde jego słowo ociekało miłością. - Wyrządziłeś mi tyle dobra... dlaczego nie miałoby tak być dalej? Ja w ciebie nie wątpię... nigdy nie zwątpię, po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś... I uwierz we mnie. Poradzimy sobie, we dwóch ze wszystkim sobie poradzimy, więc... - Potrząsnął głową, jakby wydawało mu się, że mówi nie to, co powinien. - Uratowałeś mnie, ale nie rób tego połowicznie, bo... bo w takim wypadku te ostatnie półtora roku nie miało sensu. Proszę cię... błagam... - Wyciągnął drżącą rękę i położył na jego dłoni, nieśmiało, ukradkowo, ale jej nie cofnął. - Nie zostawiaj mnie w pół drogi, dając mi jedną ręką ocalenie, a drugą rozpacz. Zrób to lepiej... lepiej niż Corazon-san. Lepiej niż Cora-san? Law mrugnął, usiłując to pojąć. Jeszcze godzinę temu takie słowa byłyby zupełną niedorzecznością... czymś kompletnie niemożliwym... ale teraz... Popatrzył na dłoń Rosapelo, który gotów był zrobić wszystko, by go pochwycić i nie puścić, zatrzymać, nie dać mu odejść, tylko przyciągnąć do siebie na zawsze... Ta ręka była jak pomost do przyszłości, musiał tylko ją ująć... Podniósł wzrok i zauważył, że nie widzi wyraźnie, twarz chłopca rozmywała się, mimo że siedział tuż przed nim. Zamrugał, a potem otarł oczy niecierpliwym gestem i znów na niego spojrzał. W gardle go ściskało, więc przełknął ślinę, i jeszcze raz. Jego serce biło mocno i szybko, jakby miało wyskoczyć z jego piersi... chyba przede wszystkim ze strachu, bo bał się, potwornie się bał tego, co chciał zrobić... ale jego dłoń, jakby miała własną wolę, przekręciła się, by uścisnąć palce Rosapelo... - Lepiej, żebym żył...? - wykrztusił, wiedząc dobrze, że za chwilę straci panowanie nad głosem. A Rosapelo tylko kiwnął głową. Dwie łzy oderwały się od jego rzęs i kapnęły na dywan. Spuścił wzrok... a w następnym momencie zachwiał się, zupełnie jakby nagle stracił wszystkie siły... jednak Law już przy nim był, złapał w ramiona i przycisnął do siebie. Zanurzył twarz w jego włosach i tulił go do piersi, jakby nigdy nie chciał go już wypuścić... jakby obawiał się, że jeśli to zrobi, wówczas już nigdy nie znajdzie właściwej drogi... Drogi do domu. "Będziesz musiał na mnie jeszcze trochę zaczekać, Cora-san", powiedział w myślach, a zaraz potem się poprawił: "No, może nieco dłużej niż trochę... Wybaczysz mi, prawda?". I wtedy uznał, że na razie, na ten czas może pożegnać się z Corazonem. Bez wątpienia kiedyś znów się spotkają, ale teraz... Teraz czekało na niego życie z kim innym... z kimś, kogo imię też oznaczało "serce". Rosapelo chlipał cicho w jego objęciach i Law ścisnął go mocniej. - Przepraszam, Pelo - wyszeptał, gdy już był w stanie. "Przepraszam" było dobre na początek... ale żadnym zadowoleniem nie mogło go napełnić to, że znów - znów! - musiał przepraszać. Jednak... teraz uświadomił sobie to napięcie, w którym chłopiec musiał się znajdować przez ostatnie dwa dni. Przywołał w myślach te blade uśmiechy, którymi go obdarzał, a które najpewniej tylko wzmagały jego strach, przypominając o tamtym nocnym szlochu... Te ostatnie spędzone razem godziny, wypełnione rozrywką, którą chłopiec nie mógł się cieszyć, gdyż jego obawy tylko rosły... Dopiero teraz potrafił sobie wyobrazić, co Rosapelo czuł: tę obawę, że wkrótce wszystko się być może skończy... i tę rozpacz, że jeśli czegoś nie zrobi, wówczas... Law przerzucił na barki swojego dziecka ciężar, który powinien był sam nieść... zbyt wielki ciężar, a mimo to Rosapelo miał dość sił, by go udźwignąć. Nie złamał się... dał z siebie wszystko, by wytrzymać także tę próbę, na którą tak naprawdę niczym nie zasłużył. Z nich dwóch chłopiec zawsze był tym odważniejszym... tym, który nie wahał się podjąć wyzwania. Rosapelo musiał być na granicy obłędu ze strachu... a mimo to zdołał wypracować linię walki, z której nie cofnął się ani o krok. Law uświadomił sobie, że w konfrontacji z determinacją tego niezwykłego nastolatka od samego początku nie miał żadnych szans... a zaraz za tym wnioskiem przyszedł drugi: potrzebował go, żeby móc się ogarnąć - on, dorosły człowiek. - Przepraszam, znów cię źle potraktowałem - powiedział, głaszcząc go po włosach. - Znów zachowałem się jak skończony dupek, który nie bierze pod uwagę innych... Miałeś we wszystkim rację. Jestem tchórzem, który chciałby wybrać najłatwiejsze rozwiązanie i uciec od odpowiedzialności, zamiast odważnie stawić czoła życiu i temu, co niesie... zamiast walczyć do ostatniego tchu. Beznadziejnie... Rosapelo pokręcił głową. - Jesteś, jaki jesteś - szepnął, nie patrząc w górę. - To nie ma znaczenia, bo to ty, Law-san. Choćbyś był najgorszym człowiekiem na świecie... a przecież nie jesteś... To nie ma znaczenia - powtórzył, a potem uniósł ręce i zacisnął palce na jego koszuli. - Po prostu... chcę, żebyś... - Nie zrobię tego, obiecuję - zapewnił Law żarliwie. - Nie przeprowadzę Operacji Nieprzemijającej Młodości. Nie... nie umrę, jeśli tylko będę tego w stanie uniknąć. Ale... Będziesz w stanie mi uwierzyć? Będziesz w stanie jeszcze raz mi zaufać? - zapytał i nagle nie był tego w ogóle pewien. Jednak osobowość Rosapelo nie była ani trochę tak skrzywiona jak jego - choć był już na dobrej drodze, by do tego doprowadzić - bo chłopiec tylko kiwnął głową, a Law znów miał poczucie, że otrzymał cud. Nie powinien więcej kusić losu, pomyślał z roztargnieniem, obejmując chłopca jeszcze mocniej. Miał zdumiewającą skłonność do sabotowania własnego szczęścia, czym robił krzywdę nie tylko sobie, ale też ludziom, których kochał. Był najwyższy czas, by wziąć za siebie pełną odpowiedzialność, a nie liczyć na to, że jego dziecko będzie za każdym razem sprowadzać go na właściwą drogę... Był najwyższy czas, by zrozumieć, że kiedyś już może mu się nie udać. Teraz, choć minęła dopiero chwila, odkąd podjął decyzję, już robiło mu się zimno na myśl o tym, do czego niemal doprowadził. I znów poczuł ogromną wdzięczność dla chłopca - dla swojego niesfornego, cudownego przybranego syna - za to, że postanowił o niego zawalczyć i nie pozwolił mu odejść... nie wypuścił go. Powinien spędzić resztę życia, dziękując mu za to... choć podejrzewał, że chłopcu wystarczy tylko jego obecność. Ludzie, którzy kochali, tak już byli skonstruowani. Zdał sobie sprawę, że oddech Rosapelo zwolnił, a ciało chłopca rozluźniło się w jego ramionach. Nastolatek zasnął, gdy opuściło go to potworne napięcie i walka była skończona, nawet ból mu w tym nie przeszkodził... Prawdopodobnie przez ostatnie dwie doby w ogóle nie spał, bojąc się, że kiedy się obudzi... Law zacisnął szczęki, po raz kolejny uświadamiając sobie własne okrucieństwo... a potem nabrał głęboko powietrza i powoli wypuścił. "Jesteś, jaki jesteś", przypomniał sobie słowa swojego dziecka. Może na nich powinien się skupić. Były dobrym początkiem i punktem wyjścia... Kiedy ponownie uniósł powieki, pokój wypełniał miękki cień, a niebo za oknem mieniło się poświatą popołudnia. Leżał na podłodze, najwyraźniej w którymś momencie zasnął... Rosapelo siedział obok, lekko pochylony, wpatrując się w niego zachłannym wzrokiem, a jego intensywnie niebieskie oczy lśniły jak dwie gwiazdy. Rozszerzyły się odrobinę, gdy się przebudził. Law wyciągnął rękę i dotknął jego twarzy. - Rosapelo... - powiedział sennie, a kiedy chłopiec ściągnął brwi, dodał: - Pelo... Chłopiec, którego imię oznacza "serce". Nastolatek kiwnął głową. - Wiem. Law uśmiechnął się. Wydawało mu się, że wieki minęły, odkąd to robił. - Zawsze wiedziałeś? - mruknął, pozwalając ręce opaść, ale wciąż zachowując kontakt wzrokowy. Rosapelo wzruszył ramionami, jakby nie miało to znaczenia, potem jednak jego spojrzenie znów nabrało ostrości. - Mogę zostać? - zapytał, ale zaraz potrząsnął głową, zdając sobie sprawę, że zadał złe pytanie. - Zostaniesz ze mną, Law-san? - Zostanę - odpowiedział Law, nie przestając się uśmiechać. - Potrzebuję cię, bo sam widzisz, że tylko ty potrafisz mi wybić z głowy głupoty. Zostanę. Choćby na całą przyszłość... nieważne jak długa będzie. Oby jak najdłuższa. Rosapelo rozważył tę odpowiedź i najwyraźniej nie znalazł w niej żadnego podstępu, gdyż po chwili kąciki jego ust drgnęły lekko i kiwnął głową. - Myślę, że to wystarczy - stwierdził i tym razem uśmiech sięgnął jego oczu. A Law postanowił nigdy nie zapomnieć tej doskonałej chwili, w której czuł, że niczego - naprawdę niczego - mu nie brakuje.
|