Noc
Nella tentazione
Cercando lagloria Il prezzoda pagare E'la caduta dell'uomo (W pokusie dążenia do chwały Płacimy cenę upadku człowieka) - Judas Priest,"Pestilence and plague" - Jak ci się układa z twoim zastępcą? - Wyśmienicie, Kapitanie Aizen. - Zauważyłem, że patrzy w ciebie jak w obrazek. - Wszystko zgodnie z planem. - Nie obawiasz się, że jego przywiązanie może być powierzchowne? - Jestem pewien, że nie ma powodu do obaw. - Mimo to zastanawiam się, czy nie powinieneś jednak jakoś wzmocnić jego oddania. - Uważam to za całkowicie zbyteczne. - Mógłbym się tym zająć... - Och, to niedopuszczalne. Proszę nie marnować swojego czasu. - Zrobiłbym to z przyjemnością. - Naprawdę uważam, że nie ma potrzeby interesować się Izuru. - W naszych planach nie może być żadnych niedociągnięć. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. - ... Oczywiście, Kapitanie Aizen. - Nie pozwolę, by cokolwiek pokrzyżowało mi plany. Musimy być pewni jego lojalności. - Tak, Kapitanie Aizen. Obiecuję się tym zająć. - Tego od ciebie oczekiwałem, Gin. Kira stał w pokoju, zastanawiając się nad jakąś sprawą, ale wszystko nagle ulotniło się z jego świadomości. Przez moment jego umysł był pusty jak nie zapisany pergamin, a później Kira odwrócił się i zobaczył stojącego w drzwiach Kapitana Ichimaru. Kira nie miał pojęcia jak, ale nagle był zupełnie pewien, że Kapitan musiał tam stać od dobrych kilku chwil. Ta myśl sprawiała mu dziwną przyjemność i napełniała radosnym podnieceniem - że Kapitan na niego patrzy. Kira ośmielił się spojrzeć w jego twarz i wydawało mu się, że poza wiecznym uśmiechem zobaczył coś więcej. Kapitan stał na progu, obleczony w promienie południowego słońca. Kira zamrugał, widząc niewyraźnie w ostrym świetle. Kapitan wszedł do środka, powiewając haori, i wypełnił sobą całe pomieszczenie. Kira poczuł się malutki i nic nie znaczący, ale to wrażenie szybko umknęło przed poczuciem spokoju, jaki zawsze ogarniał go w obecności Kapitana. Kapitan nie odrywał od niego wzroku i Kira poczuł, że rumieni się pod jego spojrzeniem. Co dziwne, nie wprawiło go to w żadne zażenowanie. Nastrój tej chwili przesycony był magią i Kira miał osobliwą pewność, że dziś mogą się spełnić wszystkie jego marzenia. Nawet sake tak na niego nie działała - ale Kira w obecnym stanie ducha nie miał ochoty analizować swoich odczuć ani tym bardziej sytuacji. Nie miał nawet potrzeby pytać, co sprowadza Kapitana do niego, bo wszystko wydawało się zupełnie jasne i oczywiste. Kapitan podszedł bliżej i zatrzymał się tuż obok. Kira, nie taki znów mały, musiał unieść głowę, by spojrzeć w twarz znacznie wyższego od siebie dowódcy. Czuł ciepło jego ciała promieniujące przez szaty i napawał się poczuciem tej bliskości - w sposób o wiele bardziej intensywny niż na co dzień. Na powierzchnię jego świadomości wypłynęła podbarwiona pewnym żalem myśl - może znajdowała się w jego umyśle od zawsze - że tak naprawdę pragnie o wiele więcej. Nawet jednak magia chwili nie potrafiła go ośmielić do tego stopnia, by mógł o to "więcej" prosić albo w ogóle mieć nadzieję. I wtedy Kapitan, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, nachylił się i go pocałował. Pocałunek trwał wieczność. Wszystko nabrało niezwykłej wyrazistości, a Kira pomyślał, że właśnie trwa najdoskonalsza chwila jego życia - chwila, w której rzeczywistością stają się pragnienia. Dłonie, które przyciskał do siebie w wyrazie pewnego niezdecydowania czy może w instynktownej obronie, spoczęły na piersi Kapitana, wciąż tak lękliwe i nieśmiałe. Kira poczuł, że wargi na jego ustach rozsuwają się w uśmiechu, i jakąś cząstką umysłu zrozumiał, że był to uśmiech przewrotny. Kapitan złapał za jedną z jego dłoni i przesunął niżej, aż palce Kiry natrafiły na twardą wypukłość. Szok był tak wielki, że Kira oderwał usta i szeroko otworzył oczy. Kapitan nachylił się i szepnął do jego ucha: - Do niczego cię nie zamierzam zmuszać, Izuru... Ale Kira już wziął się za rozwiązywanie szat. Kapitan roześmiał się cicho i szybkim ruchem odwrócił Kirę - tak że teraz przyciskał pierś do jego pleców. - Na to mamy czas - powiedział ze spokojem. Jego palce wsunęły się w hakamę Kiry i wtedy Kira przestał myśleć, a stał się samym czuciem. Czuł szczupłe palce kapitana na najwrażliwszej części swego ciała. Czuł pulsującą wypukłość na kości krzyżowej - i przeklinał dzielące ich warstwy ubrań. Czuł na szyi znów rozszerzające się w uśmiechu usta, kiedy Kapitan przesunął drugą dłoń na jego pierś, w której gorączkowo łomotało jego serce. Pod Kirą ugięły się nogi, ale Kapitan ani na chwilę nie wypuścił go z uścisku. Uklękli na podłodze, Kira oparty o tego, który zawsze i wszędzie był jego podporą. Kira poczuł napływające pod powieki łzy, ale nic sobie z nich nie robił. A kiedy dłoń Kapitana przyspieszyła, przyspieszył także jego oddech. Kira czuł na plecach uderzenia serca - i było to najpełniejsze doznanie, którego nie mogło przyćmić nawet fizyczne spełnienie, jakie chwilę później stało się udziałem ich obu. Kira ścisnął spoczywającą na jego piersi dłoń i odwrócił się po jeszcze jeden pocałunek, delikatniejszy i doskonalszy. Był późny wieczór. Gin siedział w gabinecie, przeglądając przy herbacie raporty oddziału z ostatnich dni. Do łóżka mu się nie spieszyło - nie był osobą, która potrzebuje dużo snu, a o poranku bywał równie energiczny jak wieczorem, choć nie zaprzeczał, że popołudniowe drzemki były przyjemne. Przez otwarte okna wpadał śpiew cykad i zapach drzew cytrynowych. Przytłumione światło lampy splatało się z mleczną poświatą księżyca, który wzeszedł już jakiś czas temu i teraz srebrzył parapety i podłogi. Gin nie potrzebował dużo światła. Dolał herbaty z dzbanka i powoli sącząc, sięgnął po kolejny plik kartek. Herbata o smaku persymonki - czego to nie wymyślą? Po prawdzie sam im to zasugerował, jak też stał się głównym nabywcą rzeczonego towaru. Gin rozluźnił się i oparł o fotel, czerpiąc przyjemność z tej prostej i jakże doskonałej chwili spokoju - księżyc, herbata i wieczór. Wydawało mu się przez moment, że nic nie jest w stanie wytrącić świata z jego kolein, że wszystko zawsze będzie jak teraz. Gdyby tylko mógł pozostać w takim złudzeniu... Zmarszczył czoło, słysząc otwieranie drzwi. O tej porze nikt go nie zwykł odwiedzać, więc... Oczywiście, Izuru. Był tak przyzwyczajony do jego reiatsu, że nie zwrócił na nie uwagi, aż Izuru stał na progu jego gabinetu. Jakąkolwiek mógł mieć sprawę, był mile widziany. - Dobry wieczór, Izuru - powitał jak zawsze pogodnie swojego wicekapitana. Izuru wymamrotał coś pod nosem albo tylko mu się wydawało. Stał w drzwiach, ledwo widoczny w cieniach, i najwyraźniej wahał się, czy może wejść. Gin machnął na niego zachęcająco, nie przestając się uśmiechać. Cóż, Izuru w każdych okolicznościach starał się wykazać większą samodzielnością, niż od niego wymagano, toteż nie dziwiło, że w trudnej sytuacji przychodził po poradę czy pomoc z oporami. Gin nie sądził bowiem, by Izuru nagle postanowił dotrzymać mu towarzystwa w kontemplacji księżyca czy piciu herbaty. Zwłaszcza że nienawidził persymonek. Wicekapitan Oddziału Trzeciego zdecydował się wreszcie postąpić dwa kroki do wnętrza gabinetu. Jakby z roztargnieniem zasunął za sobą drzwi, jakby nieco więcej używając do tego energii, niż było konieczne. Gin cierpliwie czekał, zastanawiając się przelotnie, czy jego zastępcy nie przyśnił się jakiś koszmar (a to zupełnie niesprawiedliwe w tak piękną noc) - bo o chodzenie we śnie raczej go nie podejrzewał. Izuru miał jednak na sobie zwykłe ubranie, więc przynajmniej z własnej woli spać się nie położył. - Pomyślałbym, że przyleciała tu nocna ćma, ale do światła jeszcze cię nie przyciągnęło, Izuru - stwierdził Gin przewrotnie, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że porównanie Izuru do ćmy jest na rzeczy mimo nawet kwestii światła. Możliwe, że ośmielony tymi słowami Izuru zdecydował się podejść bliżej i wreszcie wszedł w złoty krąg światła, choć wciąż nic nie mówił. Gin poczuł ukłucie niepokoju, bo chłopiec nie wyglądał normalnie. Jego oczy błyszczały, policzki miał zaczerwienione, na czole perliły się krople potu. Jego zazwyczaj schludnie ułożone włosy były cokolwiek potargane. Czyżby Izuru był chory? Puls jego reiatsu był jednak silny i solidny, może odrobinę szybszy niż zazwyczaj. Gin zastanowił się - rano Izuru wyglądał zupełnie zdrowo, był równie blady i równie milczący jak zwykle i niczym podejrzanym nie zwrócił uwagi Gina, bo do jego miłos... pełnych oddania ukradkowych spojrzeń Gin zdążył się już dawno przyzwyczaić. Możliwe, że nabawił się czegoś w międzyczasie. Ewentualnej choroby swojego zastępcy Gin nie zamierzał lekceważyć - zwłaszcza że shinigami praktycznie nie chorowali. Podniósł się z fotela i obchodząc biurko, podszedł do Izuru, który nerwowo wyginał dłonie i raz po raz zwilżał wargi. Jego oczy były szeroko otwarte, a ciemne źrenice wypełniały niemal całe tęczówki. Niewątpliwie wyglądał, jakby miał gorączkę. - Izuru... - zaczął i urwał, zastanawiając się, co najpierw powinien zrobić i o co spytać. W oczach chłopca coś błysnęło, choć w całej jego postawie było coś lunatycznego. Podniósł ręce i ujął w nie twarz Gina, a następnie - tak zupełnie po prostu - wyciągnął szyję i zamknąwszy oczy, zbliżył swoje usta do jego. Wtedy Gin zrozumiał swoją omyłkę: Izuru nie miał gorączki - chłopiec znajdował się w stanie pełnego pobudzenia seksualnego. Gin w ostatniej sekundzie opanował się - przeklinając się za to, co miał ochotę zrobić - i pewnym gestem złapał dłonie Izuru w swoje i równie delikatnie odsunął się od chłopca. Izuru otworzył oczy i popatrzył na niego spojrzeniem, które musiało wyrażać chaos panujący w jego wnętrzu - rozpacz, brak zrozumienia i nade wszystko płonące pożądanie, nad którym nie był w stanie zapanować. - Kapitanie... ja... - odezwał się w końcu ochrypłym głosem, a mówienie wyraźnie przychodziło mu z trudem. - Muszę... Proszę... - i Gin wiedział, o co prosi, choć jeśli kiedykolwiek był czegoś bardziej pewny, to tego, że tej prośby spełnić nie może. Izuru pochylił głowę i pocałował jego palce, trzymające w uścisku jego własne. Gin jęknął w duchu, oswabadzając ręce i ujmując w nie twarz chłopca. Izuru zaprotestował cicho i ponownie złapał za jego dłonie, ale chwilowo niewiele mógł zrobić. - Kapitanie - zaczął ponownie - proszę mnie już tak nie traktować - wyszeptał, a w jego głosie pobrzmiało absolutne cierpienie. Gin poczuł, jakby uderzono go czymś ciężkim, kiedy ujrzał w oczach chłopca łzy. Był wstrząśnięty widokiem swojego wicekapitana, który z jakiejś zupełnie niepojętej przyczyny stracił panowanie nad sobą i z rezolutnej oraz zrównoważonej osoby stał się kłębkiem instynktów. Izuru przesunął usta i pocałował wnętrze jego dłoni, usiłując jednocześnie przysunąć się bliżej. Gin zdał sobie sprawę, że coś musi zrobić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli i jemu. Nie żeby to podejrzewał, ale... Izuru, Izuru... Po co tu przyszedłeś? Nie. To było tak egoistyczne, że opamiętał się od razu. Spojrzał na swojego zastępcę z pełną świadomością, że gdyby mu pozwolił, chłopiec zmarnowałby życie sobie i jemu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Prawdopodobnie. Nie zasługiwał na to i Gin musiał mu pomóc. Chciał mu pomóc. Wypuścił twarz chłopca i w zamian delikatnie, ale stanowczo, objął jego barki. Izuru przylgnął do niego, drżąc jak osika. Gin poprowadził go w stronę stojącej pod oknem kanapy i tam posadził, sadowiąc się obok. Izuru odwrócił twarz w jego stronę, ale chyba coś zaczęło do niego docierać, ponieważ nie próbował kolejnego pocałunku. - Kapitanie, te dwa dni... - zaczął znów cichym głosem, ale każde słowo sprawiało mu trudność, torując sobie drogę pomiędzy płytkimi oddechami. W jakiś sposób, czy z jego tonu czy ze wzroku, Gin zrozumiał, że Izuru mówi o wieczności. - Dlaczego wszystko jest... jakby nic się nie stało? Jakby... tamto się nie stało? Gin patrzył na niego, a pytania cisnęły mu się na usta, musiał jednak zachować milczenie. Izuru spuścił głowę, najwyraźniej interpretując brak odpowiedzi w taki sposób, jaki zakładał. Z całej siły splótł ręce. - Może to normalne... Przyjść... uwieść swojego wicekapitana... i zapomnieć o wszystkim - powiedział tak cicho, że Gin musiał się nachylić, by go usłyszeć. Gdy jednak usłyszał, zmartwiał. I zdał sobie sprawę, że wolałby nie słyszeć. Że jakieś najbardziej proste wytłumaczenie byłoby w tym momencie błogosławieństwem. Nie zwrócił uwagi na dłonie znajdujące sobie drogę między warstwami jego szat. Albo Izuru naprawdę miał gorączkę i spowodowane nią urojenia, albo... Nie, to było niemożliwe. To było nie do przyjęcia i zaraz zakazał sobie myśleć nad inną ewentualnością. Musiał wiedzieć więcej. Łagodnie odsunął dłonie chłopca od siebie i położył na jego kolanach, przytrzymując tam nieruchome. Drugą ręką objął szczupłe ramiona wicekapitana i przyciągnął go bliżej, sam tylko wiedząc, jak wiele go to kosztowało. Zresztą... Liczył się jedynie Izuru. Pochylił głowę i szepnął tylko do niego: - Opowiedz. Pragnął tego - i nienawidził się za to. I wtedy Izuru opowiedział, nie pomijając żadnego szczegółu i nie zatrzymując niczego dla siebie. Gin wiedział, że do końca życia nie zapomni tego wieczoru, kiedy trzymał w ramionach swojego wicekapitana i na wyciągnięcie ręki miał spełnienie największych w tamtej chwili pragnień. Nie dlatego, jakoby na co dzień pożądał Izuru - ale dlatego, że tulący się do niego chłopiec wyzwalał w nim więcej czułości, niżby się sam spodziewał. Na to Gin nie mógł nie zareagować, także fizyczną potrzebą bliskości. Wiedział, że mógłby go mieć jeszcze pełniej, niż miał go do tej pory - i pozornie uszczęśliwiłby ich obu - ale tak naprawdę mógł go mieć w taki sposób zawsze, gdyby się tylko postarał. Znał, mniej lub bardziej, oddanie chłopca i miał pełną świadomość, że niewiele wysiłku wymagałoby z jego strony doprowadzenie do sytuacji, o jakiej właśnie opowiedział mu w urywanych zdaniach i absolutnie szczerze Izuru. Jeśli kiedykolwiek mógł się uważać za silnego, to właśnie tej nocy. Jeśli Izuru kiedykolwiek można było uważać za odważnego, to właśnie tej nocy. Zbyt mocno Gin - może na przekleństwo ich obu - szanował swojego wicekapitana, by chcieć łączącą ich więź wzmacniać na płaszczyźnie cielesnej, zwłaszcza wtedy, kiedy cielesność tak nimi oboma zawładnęła. "Wybacz mi, Izuru. Może w następnym życiu." W miarę opowieści - to zdumiewające - Izuru się uspokajał, nawet jeśli jego dłonie wciąż błądziły własnym życiem gdzieś między jego ubraniem a szatami Gina. Głos chłopca stawał się pewniejszy, choć wciąż nie wychodził ponad szept - co zresztą było najwłaściwsze. Jego słowa przeznaczone były tylko dla uszu Gina, a Gin był tuż obok. Oddech Izuru zwalniał, tylko co jakiś czas chłopiec musiał głębiej nabierać powietrza, by kontynuować. Jego ciało wreszcie się rozluźniło, a ręce spoczęły na kolanach. Gin nie wiedział, jak długo tak siedzieli, ale księżyc przesunął się po nieboskłonie i świecił teraz przez drugie okno. Cykady wciąż śpiewały, choć w jakiś dziwny sposób stanowiły komponent aksamitnej ciszy, jaka otaczała ich obu. Noc znów stała się spokojna. Izuru oparł głowę o jego pierś i wyszeptał w końcu swoim normalnym głosem: - To się nie stało, prawda? - Gin był w stanie tylko ścisnąć jego ramiona. - Nie stało się... - szepnął Izuru. - Wiedziałem o tym... cały czas o tym wiedziałem... Mimo to... Chłopiec zacisnął rękę na materiale jego kosode. W świetle księżyca Gin ujrzał pojedynczą łzę, spływającą wzdłuż nosa wicekapitana i rozpryskującą się na jego dłoni. Nawet nie śmiał interpretować tych łez i wcześniej wypowiedzianych słów. Pochylił głowę i oparł policzek o jasne włosy Izuru. - Dziękuję - powiedział cicho. Izuru skulił ramiona. - Dziękuję, że mi o tym opowiedziałeś - powtórzył Gin, starając się, by jego głos brzmiał pewnie. - Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - szepnął ze świadomością, że były to najbardziej szczere słowa, jakie kiedykolwiek skierował do Izuru. "Nawet jeśli była to tylko iluzja." Izuru zapadał w sen. Wyczerpanie - przede wszystkim psychiczne - brało górę nad jego organizmem. Musiał być wycieńczony, pomyślał Gin, czując, że i jego ogarnia zmęczenie. Obaj stoczyli dziś ciężką walkę, tego nie można im było odmówić. Kapitan i jego zastępca. Izuru, jakby odczytując jego myśli, wyszeptał ledwo słyszalnie: - Kapitanie... Czy zostałem wicekapitanem tylko z powodu kaprysu... że mogę się komuś przydać... Czy tylko dlatego? Gin poczuł, jak coś ściska go za serce. Skąd Izuru przyszło do głowy coś takiego? Wymruczał w jego włosy: - Jesteś najlepszym wicekapitanem, jakiego mógłbym mieć - po czym uświadomił sobie, że nie jest to odpowiedź na pytanie chłopca. - Jesteś wicekapitanem, z jakiego Gotei 13 może być dumne. Palce Izuru ponownie zacisnęły się na jego szacie. Jeszcze na chwilę zebrał siły i szepnął cicho jak sama noc: - Proszę pozwolić mi... zostać... I zasnął. Musiał czuć się bezpiecznie, zrozumiał Gin. Musiał wierzyć, że pozwoli mu się zostać... Kiedy Izuru spał już głębokim snem, Gin wysunął się spod niego i wstał, delikatnie układając chłopca na kanapie, po czym przykrył go swoim haori. Noc była ciepła, nie potrzebował koca. Popatrzył przez chwilę na sylwetkę swojego zastępcy, którego pierś unosiła się spokojnym rytmem. "Pasuje ci" stwierdził. "Kiedyś zostaniesz kapitanem tego oddziału, Izuru" pomyślał ze słodko-gorzką pewnością. "Obyś został pobłogosławiony takim zastępcą, jaki mi został dany." Świt musnął pierwszym pędzlem niebo po wschodniej stronie, kiedy Gin usiadł za biurkiem, by czuwać nad snem swojego wicekapitana. Kapitan Unohana patrzyła na niego jak na modliszkę. - Kapitanie Ichimaru, to brzmi bardzo... poważnie. - Dlatego przyszedłem właśnie tutaj - odpowiedział Gin z uśmiechem. - Nie wyobrażam sobie bardziej odpowiedniej osoby. - Proszę mnie poprawić. Mam wymazać Wicekapitanowi Kirze ostatnie trzy dni ze świadomości? - Jak mówiłem, Izuru został nie z własnej woli narażony na bardzo traumatyczne przeżycie, które zostawiło ślad na jego psychice. - Są inne metody leczenia takich dolegliwości - oświadczyła Unohana. - Terapia... - Wiem, że Izuru nie chce przechodzić przez to po raz kolejny. Uważam, że takie rozwiązanie byłoby dla niego najlepsze - kontynuował Gin, nie zmieniając tonu. - Jest pan jego przełożonym, ale nie ma pan prawa decydować o jego zdrowiu - stwierdziła autorytatywnie Unohana. - Będę zatem szczery - i mam nadzieję, że informacja ta nie opuści tego gabinetu. Mam silne podejrzenia, że poprzez Izuru ktoś chciał uderzyć we mnie. Oczywiście, zagrożenie udało się opanować, ale mój wicekapitan został poważnie poszkodowany i jest narażony na kolejne ataki. Spojrzenie Unohany wyraźnie mówiło, że kapitan Oddziału Czwartego nie przyjmuje do wiadomości jego rzekomej troski o Kirę Izuru. Głupie babsko. - Rozumiem pana stanowisko, ale... - Chodzi o bezpieczeństwo Gotei 13 i Seireitei - powiedział Gin, nie dopuszczając Unohany do głosu. - Izuru nic się nie stanie, jeśli zapomni o trzech dniach. Za to będzie mu się znacznie lepiej pracować. Spojrzenie Unohany mówiło teraz: "Miałam rację, on nic dla ciebie nie znaczy". Gin zaczął się zastanawiać, czy ma prawo narażać konspirację, odwołując się do Yamamoto. Był zdecydowany pomóc Izuru, jeśli jednak miałoby to zagrozić powodzeniu misji... Przełknął bezgłośnie. Kiedy przychodziło do Izuru, przeklinał swoje zadanie i siebie samego wielokroć bardziej, bo czuł się jak między młotem a kowadłem. Na szczęście w tym momencie Unohana powiedziała: - Zrobię to. Bezpieczeństwo Seireitei jest najważniejsze. Gin nie dał po sobie poznać, jak bardzo mu ulżyło. - Jestem ogromnie wdzięczny - odrzekł, pochylając głowę w geście podziękowania. - Robię to także dla Wicekapitana Kiry - dodała Unohana, patrząc na niego wymownie, jakby chciała mu wytknąć brak serca. Gin uśmiechnął się szerzej. - Za to jestem jeszcze bardziej wdzięczny - odparł. Jej spojrzenie mówiło, że Unohana nie wierzy mu ani na jotę. Cóż, tak było lepiej. Ginowi wydawało się, że najtrudniejsze ma za sobą - znów się pomylił. Spojrzenie, jakie rzucił mu Izuru, odchodząc za Unohaną, sprawiło, że musiał przywołać cały zapas sił, by nie odwrócić się do niego plecami. We wzroku chłopca mieszały się smutek, żal, strach i... poczucie zdrady - ponad absolutnym oddaniem. Gin obiecał sobie, że zrobi wszystko, by nigdy więcej nie ujrzeć u swojego wicekapitana takiego spojrzenia. - Kapitanie... - zawołał Izuru. I Gin musiał napiąć wszystkie mięśnie, by pozostać na miejscu. - Zrób to dla mnie, Izuru - powiedział spokojnie, choć w tej chwili dalej mu było do spokoju niż do księżyca. Nie zwracał uwagi na Unohanę, która popatrzyła na niego z wyraźnym niesmakiem. Izuru spuścił głowę i odszedł za swoją poprzednią kapitan, zanim Ginowi udało się popełnić kolejną niedyskrecję. - To nie będzie bolało, Izuru - dobiegł go jeszcze głos uzdrowicielki. "Nie będzie bolało..." Gin usiadł na ławce, w duchu zastanawiając się, ile jeszcze razy przyjdzie mu zdradzić Izuru i ile razy przyjdzie mu narazić go na cierpienie. Jego wściekłość nareszcie mogła znaleźć ujście - bo od dnia wczorajszego aż do tej chwili blokował w sobie wszystkie negatywne uczucia. Aizen. Gin zacisnął dłonie na ramionach. Jak mogłeś? Jak mogłeś mu to zrobić? Co chciałeś osiągnąć? Zesłałeś na niego wizję, która doprowadziła go na skraj szaleństwa. Chciałeś, by uwierzył, że jest mi potrzebny? Że jest mi bliski na wiele sposobów? Chciałeś, by przyszedł do mnie, jak to zrobił, i prosił o więcej? Chciałeś, bym przywiązał go do siebie jeszcze bardziej - związał jego wolną wolę i przejął nad nim kontrolę? Czy chciałeś, by - jeśli nie okaże się dość silny - odebrał sobie życie, nie chcąc żyć w pohańbieniu? Odsiać tych, którzy mogą ci się przydać, od tych, którzy nie mają wartości, jak pozbyłeś się Abaraia, prawda? Osiągnąłeś to, czego nie udało ci się osiągnąć przez tyle lat - dałeś mi powód, bym chciał cię zniszczyć. Może sądzisz, że podziękuję ci, że wepchnąłeś go w moje ramiona? Znasz moje serce dobrze - ale nie dość dobrze. Będą mnie prześladować jego płonące rozpaczą oczy. Moje ręce będą pamiętać, jak drżał w strachu, którego nawet nie chcę sobie wyobrażać. Nie zasłużył na coś takiego. Skrzywdziłeś go - człowieka, który jest dla mnie ważny. Skrzywdziłeś Izuru i tego ci nie wybaczę. Nigdy, Aizen. On jest niewinny. Jest światłem i pocieszeniem. I zamierzam go chronić, choćby z tego egoistycznego powodu, że pomaga mi przetrwać kolejny dzień, kiedy muszę ci patrzeć w oczy, uśmiechać się i być na twoje rozkazy. Właśnie on i tylko on. Pamiętaj, Aizen. Albo sam ci kiedyś przypomnę. - Jak ci się układa z twoim zastępcą? - Lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Dziękuję, Kapitanie Aizen. - Cieszy mnie to. Pamiętaj, im silniejsze więzy, tym pewniejsze zwycięstwo. - Pamiętam, Kapitanie Aizen. A gdyby tak partyjkę shōgi? Brakowało mi tego ostatnio. - Dobrze, choć przyznaję, że twoja gra napawa mnie przerażeniem. Mam wrażenie, że dajesz mi wygrać tylko z uprzejmości. - Nigdy bym nie śmiał, Kapitanie Aizen. Poza tym... Wierzę, że kiedyś uda mi się zwyciężyć. |