6.
(it's easier to live alone than fear the time it's over)




To była kolejna noc, podczas której Josh się nie wyspał. Rano – a właściwie dochodziło już z wolna południe – czuł się kompletnie wymiętoszony, przede wszystkim psychicznie. Następny dzień jednak nadszedł, a z nim sprawdzona metoda: świadomość, że lepiej się nad niczym nie zastanawiać, co nawet mu się do pewnego stopnia udawało. Kiedy jesteś coraz bardziej zmęczony, w końcu przestajesz się skupiać na sprawach, które sprawią, że poczujesz się jeszcze gorzej, prawda? Dzień postanowił rozpocząć od długiej kąpieli – w czasie której kot dotrzymywał mu towarzystwa, zajęty własną toaletą przy drzwiach. Moczenie się w przyjemnie ciepłej wodzie orzeźwiło go chociaż trochę, choć jednocześnie miał wrażenie, że poczucie odrętwienia jedynie się nasiliło. Ale tak było lepiej.

Na czas śniadania kot się ulotnił – być może zająć się własnym. Wyglądało na to, że choć łaskawie zgodził się mieszkać z Erwinem i Cecile, ani mu było w głowie rezygnować ze swojej niezależności, bo sporadycznie zdarzało się Joshowi wpaść na niego w korytarzu – ze zwisającą mu z pyszczka myszą bądź wróblem. Josh wolał bardziej tradycyjny sposób zdobycia pożywienia – z zapasów, które Cecile zostawiła w lodówce. Śniadanie zjadł może bez szczególnego entuzjazmu czy smaku, jednak z autentycznym głodem – poprzedniego dnia prawie nic nie jadł…

Po posiłku uporządkował trochę bawialnię – prezenty zajmowały niemal wszystkie powierzchnie – bo wczoraj zupełnie nie miał do tego głowy, a potem postanowił pójść na spacer. Cisza w mieszkaniu już nie działała tak deprymująco, powoli się do niej przyzwyczajał i nie miałby nic przeciwko zostaniu w domu… ale wiedział, że właśnie tego nie powinien robić. Poza tym… Nastrój nastrojem, ale prawdziwym bezsensem było siedzieć w czterech ścianach, kiedy lato w pełni. W Paryżu będzie miał po temu dość okazji – tam pogoda nigdy nie była tak ładna jak tutaj, na południu. Zacisnął usta na wspomnienie szarych uliczek, zamkniętych twarzy mijających go w parkach ludzi, drzew bez liści… żebraków pod dworcem… wilgotnego wiatru ciągnącego od Sekwany…

Och! Potrząsnął głową, zamykając za sobą furtkę, zły na siebie. Paryż był naprawdę ładnym miastem! To tylko jego umysł znów przywołał jak najbardziej odpychający obraz. Przez chwilę usiłował skupić się na tym, co mu się tam podobało. Klimat starego miasta. Malarze uliczni, którzy kilkoma pociągnięciami potrafili wyczarować portret albo krajobraz. Katedra Notre-Dame, najwspanialsza budowla, jaką Josh widział w życiu. A w słoneczne dni miasto było pogodne, rozbrzmiewało śmiechem dzieci i młodych, promieniało energią tych wszystkich ludzi, którzy tam mieszkali. Paryż mógł być cudem samym w sobie, olśniewającym każdego, kto nań spojrzał. Josh nie był wyjątkiem.

Niemniej jednak… Myśl o powrocie do stolicy była niechętna – choć przecież równie mocno był świadom faktu, że nie może zostać w Idealo. Zwolnił kroku. Znów nie wiedział, co powinien zrobić – uczucie, którego nie cierpiał. Coś stało się nawet z jego zdolnością podejmowania decyzji, pomyślał, mimowolnie kontynuując nieciekawe rozważania z dnia wczorajszego. Kiedyś wszystko było dla niego jasne, a wybory oczywiste… Wybierał i trzymał się konsekwentnie swoich decyzji, ufając im. A teraz było tak, jakby… bał się postanowień, jakby za wszelką cenę chciał utrzymać rzeczy w stanie obecnym, łudząc się iluzją, że tak jest najlepiej – nawet jeśli też źle. Prawda, nigdy nie lubił zmian – to jedno było w nim takie samo. Problem w tym, że ograniczało go bardziej niż kiedykolwiek.

Nogi zaniosły go do samego centrum, pod katedrę, gdzie dwa dni wcześniej Erwin i Cecile zostali sobie zaślubieni. Przez tę bramę wychodzili w deszczu ryżu i symfonii śmiechu, tutaj Cecile rzuciła bukiet, tutaj Erwin ukradkiem ocierał oczy… Ktoś mógłby powiedzieć, że osiągnęli swój cel, ale Josh wiedział, że w ich przypadku jedynie ścieżka, którą od dłuższego czasu kroczyli, stała się brukowaną drogą. Będą nią szli przez całe życie – do końca i celu, który czeka na wszystkich ludzi. Zastanowił się, co u nich słychać – z pewnością cieszą się słońcem i sobą nawzajem, i czasem we dwoje, wolnym od wszelkich trosk. Erwin wreszcie może jej dotknąć, a Cecile wreszcie doczekała się małżeństwa. Oboje byli tacy uroczy w swoim narzeczeństwie… Josh poczuł, że jego wargi drgnęły najlżejszym cieniem uśmiechu. A z drugiej strony zastanowił się, czy to los postawił go w życiu obok pary, która nie mogłaby być szczęśliwsza w miłości…

Uniósł głowę i popatrzył na strzelistą iglicę kościoła, mrużąc oczy w promieniach lipcowego słońca. Zegar właśnie wybił pierwszą, więc… może skorzystać, że już tu jest, i wejść na wieżę. Tyle lat minęło, odkąd był tutaj ostatni raz. Pamiętał, że przychodził tu w chwili zmartwień – by czerpać otuchę z widoku miasta u swoich stóp. Nie wierzył, by teraz mu to pomogło – ale mimo to po chwili wspinał się po drewnianych stopniach na dzwonnicę. Łapiąc szybko oddech, wsunął się na maleńki balkonik, z ulgą witając chłodny podmuch wiatru, który zawsze wiał na tej wysokości. Przysunął się do barierki i otworzył szeroko oczy, jakby chcąc pochwycić w nie każdy szczegół – te znajome i te zapomniane. Jego serce przyspieszyło.

Krajobraz południowej części Idealo, który teraz rozpościerał się przed nim, nigdy nie przestawał go zaskakiwać swym bogactwem. Josh mógł nie mieć nic, a jednak stojąc tutaj, zawsze czuł się pokrzepiony – w sposób, którego nie rozumiał. Może ten widok bardziej niż cokolwiek uświadamiał mu, że na świecie jest jakieś piękno, kiedy zdarzyło mi się o tym zapomnieć? Nawet jeśli czuł się źle, ten widok wciąż go poruszał, wywoływał łaskotanie w żołądku, jakieś wrażenie ciepła tam, gdzie, wydawało się, żadnego ciepła już nie było. Chyba naprawdę kochał to miasto…

Jego wzrok pomknął wzdłuż znajomych uliczek, zbiegających się w jedno i znów rozdzielających, aż ginęły między polami i łąkami za miastem. Na prawo, gdy się wychylił, widział kawałek miejskiego cmentarza, na lewo – jak zawsze – kompleks Świętego Grollo: zielony ze swymi ogrodami i parkami, ponad które ledwo wystawały budynki szkoły i internatu. Teraz, w wakacje, musiało tam być cicho – większość uczniów wyjechała do domów, nauczyciele byli na urlopach. Dyscyplina panowała rozluźniona, atmosfera sprzyjała regeneracji po ciężkim roku szkolnym i przed następnym…

Nagle, zupełnie niespodzianie, zatęsknił do szkoły – całym sobą, niemal fizycznie. Jego serce biło tak mocno, że czuł ból w piersi. Do lekcji – nawet tych, których nie lubił. Do nauczycieli – nawet tych, których uważał za nudziarzy. Do dormitoriów, w których spędził siedem lat. Do ogrodów, w których uczył się wiosną. Do kolegów z poszczególnych klas, których nawet nie pamiętał. Do tego okresu, gdy paradował w mundurku i czuł się panem świata… i był szczęśliwy, radosny, potrafił się śmiać i wierzyć w przyszłość. Wydawało mu się, że pamięta, jak wtedy pachniało powietrze. Gdyby tylko sięgnął, miał wrażenie, że…

Równie dobrze mógł sobie życzyć gwiazdki z nieba. Oderwał łokcie od balustrady i wszedł do środka wieży, a potem szybko, nie oglądając się za siebie, zbiegł na dół. Nie był pewien, co się stanie, jeśli pozwoli sobie na dłuższą kontemplację. Poza tym… Jaki sens miało rozpamiętywanie przeszłości? Żadnego. Najmniejszego. Nie rób bezsensownych rzeczy, Josh. Wrócił na ulicę i ruszył w stronę domu, nagle na siebie zły, choć nie wiedział z jakiego powodu. Jednak nawet ta złość szybko z niego opadła, jakby była zbyt męcząca, by miał się jej trzymać. Zwolnił kroku, przypominając sobie, że przecież wyszedł na spacer. Przeczesał dłonią włosy, uspokajając się z tego nagłego wzburzenia. Dom mógł poczekać – co tam miał do roboty? Siedzieć i gapić się w ściany? I tak wróci tam szybciej, niż by chciał…

Na rynku było tłoczno – odbywał się jakiś letni targ – toteż z ulgą skręcił w mniej ludną uliczkę, która od niego odchodziła. Niby w Paryżu powinien się był przyzwyczaić do tłumów… ale nic z tego. Duże skupiska ludzkie wzbudzały w nim niechęć – i jeśli tylko miał dość sił, by się ruszyć, zmieniał lokalizację. Często nie miał… Najlepszym tego przykładem były wykłady medyczne, na które przez przypadek trafiał zamiast na swoje. Przy roczniku medycyny jego własny psychologii praktycznie nie istniał, więc nierzadko dziwił się, kiedy nagle w audytorium zostawał otoczony hordami ludzi – przyszłych medyków. Równie możliwe jak to, że pomylił sale bądź źle spojrzał na plan zajęć, było to, że medycyna po prostu wykorzystywała swoją pozycję – niekwestionowanej królowej nauk przyrodniczych – i egzekwowała salę wykładową, gdy było to potrzebne. Josh w sumie nie narzekał – przynajmniej się czegoś ciekawego zawsze dowiedział, bo… nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego własny kierunek jest nudny jak flaki z olejem… A może chodziło o coś innego?

Szedł zamyślony, otulony ciszą zaułka, nie zwracając uwagi na to, dokąd idzie. Cień i chłód przywodziły na myśl korytarze uniwersytetu. Josh uznał, że ma do swoich studiów stosunek dość ambiwalentny. Z jeden strony… no jasne, zdobył indeks najlepszej uczelni w kraju i nie musiał składać żadnych egzaminów wstępnych… Na pewno powinien być z siebie dumny. Każdy by był na jego miejscu, prawda? I nawet studiował to, co… chciał? Nie, poprawił się w myślach, raczej to, na co miał jakiś pomysł. Kto by pomyślał, że jedna uwaga, wypowiedziana kiedyś w lekkim tonie przez ojca Cecile, będzie miała takie skutki…? Nie pamiętał dokładnie swoich ostatnich lat w liceum, jednak wydawało mu się, że uczepił się tej psychologii, żeby się czegoś trzymać – i na nią ukierunkował swoje dążenia… bo po prostu nic innego nie przychodziło mu do głowy. Niezbyt dobra motywacja do studiów, sam sobie z tego zdawał sprawę.

Psychologia. Nauka o duszy. Czego się właściwie spodziewał? O ile w ogóle miał jakieś oczekiwania… a bardziej prawdopodobne było, że nie miał. Jak na razie studia były mocno teoretyczne, dużo czytania i wkuwania – przy czym sporo przedmiotów zupełnie niezwiązanych z tematem: łacina, filozofia, historia… Dziedzina jako taka była stosunkowo młoda i jakby dopiero szukała swojego miejsca pośród innych, bardziej znanych, o ugruntowanej pozycji. Nawet profesorowie wydawali się sami nie do końca wiedzieć, co właściwie chcą przekazać swoim następcom. Josh miał nadzieję, że w kolejnych latach sytuacja ulegnie zmianie i nauka stanie się bardziej konkretna, bo jak na razie zdecydowanie bardziej podobały mu się owe przypadkowe wykłady medyczne. Z drugiej strony… Czasem myśl o kontynuowaniu studiów budziła w nim jakiś niesprecyzowany sprzeciw. Pierwszy rok zaliczył ledwo, ledwo. Uczył się dużo, niemal cały czas – jednak miał wrażenie, że mało co mu zostaje w głowie. Stopnie mówiły same za siebie – choć to równie dobrze mogła być brutalna rzeczywistość studiów uniwersyteckich: nieważne ile się uczysz, dla profesorów zawsze będzie za mało…

Zatrzymał się przy wylocie uliczki i zmarszczył czoło, a potem obejrzał się za siebie. Wydawało mu się, że ktoś za nim idzie – i to od dobrej chwili. Zaułek był jednak pusty, tylko miejscowy kot przemknął pod ścianą i wskoczył do uchylonego okienka piwnicznego. "Joshua Or, jesteś przewrażliwiony", powiedział sobie. Zresztą… nie dalej jak wczoraj Guillaume Azur rzeczywiście wystawał pod jego domem – co dzisiaj wydawało mu się niemal komiczne… z naciskiem na "niemal", bo głównie wydawało się nierzeczywiste. Niby zerwał z nim kontakt, ale… Co Josh mógł wiedzieć o człowieku, który zadawał się – bo chyba się zadawał? – i wierzył komuś takiemu jak Xavier Coś-Tam, pan dupek były przewodniczący samorządu uczniowskiego w Świętym Grollo? Może i uparł się, żeby za nim chodzić… ale dzisiaj, prawdę powiedziawszy, Joshowi było to zupełnie obojętne.

Nie zamierzał więcej się przejmować tą sprawą.

Zamyślony, wszedł w kolejną uliczkę – po czym rozejrzał się, zastanawiając się, gdzie się właściwie znalazł. Zaułek był tak ciasny, a domy stały tak blisko siebie, że w ogóle nie było widać słońca, po którym mógłby ocenić swoją pozycję. Zza pleców dobiegło go dalekie bicie dzwonu katedralnego – ale to miało sens, skoro stamtąd właśnie przyszedł. Jak na złość nie było nikogo, kogo mógłby spytać o drogę. Spojrzał przed siebie, mrużąc oczy. Zdawało się, że w przeciwległym wylocie widzi migające sylwetki ludzi – najwyraźniej tam była jakaś bardziej uczęszczana ulica. Podjął kroku… ale w następnej chwili czyjeś ramię objęło go od tyłu i został przyciśnięty do wyższej od siebie figury, a druga ręka zakryła mu usta.

"Nie mam przy sobie nic wartościowego!" chciał zawołać, nawet nie przestraszony, raczej zaskoczony takim atakiem. Szarpnął się, usiłując się wyrwać, ale napastnik musiał być o wiele silniejszy od niego, bo trzymał mocno i nic sobie z jego prób uwolnienia nie robił. Może więc spróbować ugryźć… pozbyć się tej ręki i zawołać o pomoc? Wciągnął głęboko powietrze przez nos… i w następnej chwili znieruchomiał.

Znał ten zapach.

Nie mogło być pomyłki. Nigdy nie zapomniał, jak pachniał Alain Corail. Poznałby ten zapach na końcu świata – nieważne ile lat minęło – a w Idealo było jeszcze łatwiej. Ale… usiłował zebrać myśli po tym wstrząsie… i nie miał szans… Dlaczego… Dlaczego Alain był tutaj… czemu to robił… czego od niego chciał? Jego umysł wirował, serce biło jak oszalałe – Alain mógł to czuć, pod dłonią, którą trzymał na jego piersi… Josh był pewien, że z tej odległości widzi nawet puls tętniący na jego szyi… On sam czuł na policzku ciepły oddech Alaina i…

Miał wrażenie, że ucisk na jego ustach zelżał, wydawało mu się nawet, że trzymające go dłonie zadrżały…

– Alain…? – wyszeptał bez udziału woli, a potem jęknął, kiedy ręce ponownie złapały go mocniej.

Coś miękkiego musnęło go w szyję i musiał stłumić kolejny jęk… To musiały być włosy Alaina, który nachylił się i szepnął mu wprost do ucha:

– Diabelstwo… Co ze mną zrobiłeś?

Josh poczuł, że jego oczy robią się szerokie. Co…? Znów spróbował się wyswobodzić, ale daremnie. Alain trzymał go tak mocno, że sprawiało to ból. Jednak to nie na bólu Josh się skupiał, a na pulsowaniu, jakie ogarnęło całe jego ciało – jakby tętno krwi rozbrzmiewało teraz już w każdej komórce… wszędzie… Kręciło mu się w głowie… Było mu gorąco, policzki musiał mieć zaczerwienione. Zapragnął nabrać głęboko powietrza, miał wrażenie, że zaraz zabraknie mu tchu… Musiał się uwolnić, bo inaczej… inaczej… Może jeśli wbije mu łokieć w żebra, Alain rozluźni uścisk… choć wydawało się to najtrudniejszą do wykonania rzeczą na świecie…

Wtedy jednak Alain gwałtownie go wypuścił i Josh zatoczył się do przodu, łapiąc powietrze głębokimi haustami. Odwrócił się… jednak w uliczce nie było nikogo poza nim – Alain albo zdążył odbiec za róg, albo schował się w którymś budynku. Josh i tak by nie słyszał jego kroków przez łomot krwi w uszach. Usiłował uspokoić oddech, jednak wciąż mu się to nie udawało. Jego puls nie zwalniał, a ciało płonęło. Odwrócił się i szybkim krokiem wybiegł z zaułka. Nie był może w idealnym stanie do pokazywania się ludziom – wzburzony tak, że było to widoczne – ale zostawanie tam nie było pod żadnym pozorem bezpieczne, nawet jeśli nie potrafił sprecyzować powodów po temu. Nie odwracając się więcej – choć go kusiło – udał się niemal biegiem w stronę domu, jak tylko zorientował się, gdzie jest.

Jedna ulica, druga, trzecia… Twarze ludzi zlewały się w jedno i nawet jeśli ktoś rzucił mu zaciekawione spojrzenie, Josh nie zwracał uwagi. Brakowało mu tchu, kręciło mu się w głowie, miał wrażenie, że zaraz straci przytomność. Za dużo wysiłku, od którego się odzwyczaił… Był przekonany, że gdyby ktoś go teraz dotknął, krzyknąłby. Zdawało mu się, że stał się kłębkiem doznań i każde kolejne sprawi, że wybuchnie.

Jest, ulica Azaliowa, znajoma furtka… Ręce mu się trzęsły, gdy otwierał zamek, niemal upuścił klucze… Wreszcie znalazł się w bezpiecznych objęciach mieszkania i w cieniu przedpokoju oddychał głęboko, usiłując przezwyciężyć obezwładniającą słabość. Potem jak lunatyk przeszedł do bawialni i padł na kanapę.

Próbował dojść do siebie, ale zupełnie bezskutecznie. Co się z nim, u diabła, działo??? Od zajścia minął kwadrans, a on wciąż drżał jak napięta struna. Usiłował zidentyfikować to wrażenie, zdawało mu się, znajome, ale dawno zapomniane. Dopiero po chwili uświadomił sobie – i napełniło go to kolejnym wstrząsem – że od momentu spotkania z Alainem znajduje się w stanie podniecenia seksualnego.

Jęknął.

To nie mogła być prawda. Owszem, Alain Corail kiedyś go pociągał – dokładnie wtedy, kiedy Josh był w nim zakochany – jednak minęło już tyle czasu… I tyle się wydarzyło. I tak bardzo Alain go skrzywdził… Nie mogło być możliwe, że po tym wszystkim Josh wciąż go pragnął…!

Przypomniał sobie dotyk oplatających go ramion… wysoką sylwetkę przyciśniętą do jego pleców… ciepły oddech Alaina na prawym uchu… Przeszedł go dreszcz i znów jęknął, po czym zakrył twarz dłońmi.

Gdyby teraz… Gdyby teraz Alain wszedł przez te drzwi, Josh nie myślałby dwa razy… nie myślałby nawet raz… Alain mógłby zrobić z nim, co tylko chciał…

"Jesteś żałosny, Joshua Or", powiedział sobie, a wszystkie głosy w jego głowie milczały zgodnie i żaden nie zaprotestował.

Był żałosny.

Trzy lata milczenia. Trzy lata rozłąki. Ból, porzucenie, zdrada… Jakby ich nie było, bo oto na jeden dotyk Alaina mięknie jak wosk.

Tyle był wart. Zupełnie nic.

Zagryzł wargi. Nigdy wcześniej nie czuł się tak nędznie.

"Czy ty czasem nie przesadzasz?", zapytał jego zdrowy rozsądek, który najwyraźniej na chwilę był przysnął. "Nie dalej jak dwa dni temu reagowałeś tak samo na Guillaume'a. Czy nie przykładasz zbyt wielkiej wagi do zwykłych reakcji fizjologicznych?"

Josh otworzył oczy i popatrzył w sufit, którego tak naprawdę nie widział. Wziął głęboki oddech, a potem jeszcze jeden.

Może… Może to miało sens…? Uczepił się tej myśli i zaczął ją rozważać. Miał dziewiętnaście lat, był mężczyzną – w dodatku spragnionym jakiejkolwiek cielesnej bliskości. Czy było takie dziwne, że jego… ciało odpowiadało na podobne bodźce? Przeszedł go kolejny dreszcz, ale zignorował go. Zdecydowanie, ta opcja bardziej mu odpowiadała. Inne zakładały ponowne użalanie się nad sobą… a Joshowi wydawało się, że od kilku dni – przynajmniej od wczoraj – nie robi nic innego. Miał tego serdecznie dość. Nienawidził użalania się nad sobą, nie było ani trochę fajne. "Właśnie tak, przyjmij to po męsku", poparł go rozsądek. Alain – wciąż – pociąga go fizycznie? I co z tego? Wielkie nieba…

Tyle że to nie było coś, nad czym mógłby przejść do porządku dziennego.

Westchnął i obrócił się na bok, przyciągając kolana do piersi. Wyciągnął jedną rękę przed siebie i patrzył, jak drżą palce, po czym znów ją do siebie przycisnął.

Nie spodziewał się. Oczywiście, że się nie spodziewał. To naturalne, że człowiek jest wstrząśnięty właśnie po czymś, czego się nie spodziewał. Zapatrzył się w przestrzeń.

Alain.

Spotkał Alaina.

Myślał, że pożegnał go, głęboko w sobie. Myślał, że ich drogi już nigdy się nie przetną. Usiłował – choć ze skutkami zerowymi – ułożyć sobie życie bez niego. Tak mogło być lepiej – choć nie było. Bo teraz, jak to zauważył wcześniej, miał wrażenie, jakby tych trzech lat w ogóle nie było. Jakby się nie wydarzyły. Jakby nie przyniosły ze sobą wszystkiego, co przyniosły.

Bo Josh po raz pierwszy od dawna czuł, że żyje.

I na początek, jeśli mógł coś powiedzieć w kwestii swoich uczuć, to to, że nie nienawidzi Alaina.

Wciąż leżał skulony na kanapie, ale w środku czuł się dziwnie lekki. Kiedy minęło początkowe rozczarowanie samym sobą, uświadomił sobie, że właściwie czuje się… dobrze. To, co wypełniało jego krew, nie było jedynie fizycznym pożądaniem – to było przede wszystkim ogólne podekscytowanie. Jego serce biło szybko i pewnie, jego mięśnie były napięte, jakby gotowe do działania, umysł pracował sprawnie. Kot wskoczył na oparcie i wypełnił ciszę mieszkania mruczeniem.

A więc spotkał Alaina – i go nie nienawidził?

I co dalej? Może mogło mu się przez chwilę wydawać, że trzy lata cierpienia i smutku zniknęły, ale tak naprawdę wciąż tam były – i chyba jednak czegoś go nauczyły? Jeszcze kilka dni temu mówił sobie, że nie zamierza się rzucać w ramiona Alaina, że raczej woli o nim zapomnieć – a teraz? Kiedy sam się w tych ramionach znalazł… zaczynał się chwiać. Oczywiście, to miało sens. I nie, nie zamierzał się nad sobą znów użalać, ale niezbitym faktem było – pamiętał to – że kiedy przychodziło do Alaina… całe działanie Josha było na niego ukierunkowane. Usiadł.

"Skrzywdził cię", przypomniał rozsądek. "Skrzywdził cię wiele razy. Mógłbyś sobie tym wytapetować jakąś komórkę w mózgu. I wiem, co zamierzasz powiedzieć, ale jeśli chcesz uprawiać optymizm, to przynajmniej nie z nim."

"Ludzie się zmieniają!", zaoponował Josh, zdając sobie sprawę, jak słaby to argument.

"Owszem, ale być może nie zauważyłeś, że w jego przypadku to była raczej zmiana na gorsze."

Josh przełknął. To była… prawda. Jeśli powstrzymał swoje szalejące hormony i przeanalizował sytuację trzeźwo – odpędzając wspomnienie ciepła, jakim Alain promieniował tuż obok niego, jego szeptu, gry mięśni pod ubraniem – to jasnym stawało się, że Alain w zaułku bynajmniej nie robił wrażenia osoby… przyjaznej. Po pierwsze napadł na Josha. Po drugie zachował się wobec niego – nazwijmy to po imieniu – brutalnie. Po trzecie wyglądało na to, że ma wobec niego jakąś… urazę? Był zupełnie inny, niż Josh go pamiętał, w każdym aspekcie, i powinien budzić u Josha przynajmniej niepokój, jeśli nie wstręt. Dopiero teraz powoli przypominał sobie, że wizerunek Alaina, jaki nosił w myślach, był… może nie wypaczony, ale z pewnością niepełny. Całkiem możliwe, że teraz będzie miał okazję – zostanie zmuszony – poznać drugą połowę Alaina, której nigdy wcześniej nie widział na oczy.

Och. Josh otworzył szeroko oczy na tę ostatnią konkluzję.

"Więc mimo to zamierzasz…", jego rozsądek nie krył zdumienia, "iść do niego?"

Dotknął mnie, jak nigdy wcześniej tego nie zrobił, odpowiedział bezgłośnie.

"Będziesz cierpieć."

"Jeśli mam choć ułamek szansy… jeśli jest jeszcze nadzieja… to zaryzykuję ból", odparł z zapałem.

"Ale jak wiele go zniesiesz?" zapytał rozsądek z rezygnacją.

Josh jednak pokręcił głową, coś zaszczypało go w oczy. Naprawdę w to wierzył? Dlaczego? Jeszcze wczoraj poddawał się obojętności i rozpaczy, że nie jest w stanie w nic wierzyć i nic czuć… I wystarczyło jedno spotkanie, by odnowić całą jego ufność i wiarę? Jego optymizm i pragnienie szczęścia? Jak to było możliwe…?

Czy naprawdę wciąż kochał Alaina Coraila – i wciąż nie wyobrażał sobie życia bez niego?

Przetarł oczy wierzchem dłoni. Nie, jedno mógł sobie obiecać: będzie ostrożny. Jego rozsądek miał rację: nie należało bezsensownie narażać się na niebezpieczeństwo – a to mogło być wszelakie, od zupełnie cielesnego po całkowicie duchowe, nawet jeśli brzmiało to egzaltowanie. Najpierw będzie się musiał upewnić co do intencji Alaina. Nawet jeśli miał czasem wrażenie, że wcale nie dorósł, to jednak nie był już tym dzieciakiem, który bez namysłu rzuca się przed siebie we wszystko nowe. I… prawdą było, że Alain go skrzywdził… i to więcej niż raz. Josh na pewno nie mógł zakładać, że nagle wszystko będzie dobrze – i będą żyli długo i szczęśliwie.

Przełknął, bo znów ścisnęło go w gardle na tę myśl.

W każdym razie… w każdym razie Josh będzie uważał. Będzie się pilnował. Przecież nawet nie wiedział, czego Alain od niego chce – o ile w ogóle chce? Może to było przypadkowe spotkanie, które nie miało żadnego celu i sensu? Ale nie potrafił tak sądzić. Tak samo jak nie zamierzał się godzić na wszystko, co od tej pory miało się zdarzyć. Nie zamierzał…

Podciągnął kolana i przycisnął do nich twarz. Napięcie ostatniej godziny i cały ten potworny wstrząs… schodziły z niego w sposób jak najbardziej fizyczny. Nie był w stanie powstrzymać łez, więc jedynie objął rękami nogi i zacisnął palce na materiale spodni, i pozwalał płaczowi wstrząsać sobą bezgłośnie.

Chyba było mu pisane zawsze płakać przez Alaina Coraila, pomyślał, zaciskając powieki i wargi. Kot zeskoczył z oparcia i otarł się o jego bok. Josh pogłaskał jego miękkie futerko, czerpiąc otuchę z ciepła i towarzystwa żywego stworzenia w chwili, gdy czuł się bardziej zagubiony niż od dawna.

Miał jednak wrażenie, że tym razem łzy coś łagodziły w jego wnętrzu.




Sonata Arctica, "Tallulah"



rozdział 5 | główna | rozdział 7