9.
(oddaję ci serce, oddaję ci ciało, czego pragniesz jeszcze, bym mogła z tobą być?)




Następny dzień Josh spędził w łóżku – to zwinięty pod przykryciem, to patrząc w sufit. Wstał tylko raz – żeby nakarmić kota, który coraz bardziej się tego dopominał – a potem wrócił do swojego ukrycia, w którym nie musiał się nikomu pokazywać i nikogo nie musiał oglądać. Telefon dzwonił kilka razy, ale Josh nie miał ochoty rozmawiać z Erwinem, tym mniej z kimkolwiek innym.

Nie znajdował słów na opisanie tego, co go wypełniało. Dzisiaj zresztą było to przytłumione i nawet mógł się nad tym zastanowić. Wczoraj… O wczorajszym dniu chciałby zapomnieć. Wrócił do domu w stanie półprzytomnym, roztrzęsiony, z poczuciem, że zaraz znów wybuchnie płaczem… Nie było to jego normalne zachowanie, ale wczoraj w ogóle o tym nie myślał. Wczoraj w ogóle o niczym nie myślał, był kłębkiem nerwów i emocji… Dopiero dzisiaj był w stanie jakoś wrócić do tamtych wydarzeń – choć wciąż daleko mu było do spokoju. Albo nie, inaczej: spokojny był, wręcz apatyczny, jednak kiedy tylko zaczynał (zaczynał? dobre sobie, cały czas to robił) rozważać kwestie Alaina… wtedy miał wrażenie, że rozpadnie się na kawałki.

Rozczarowanie. Zniechęcenie. Kapitulacja. Pożegnanie marzeń. Poczucie, że wszystko na próżno. Nie miał na co liczyć. Naprawdę nie miał. Alain… Ze strony Alaina nie było żadnych ciepłych uczuć. Była nienawiść, poczucie krzywdy, pretensja, uraza, żal. Obwiniał Josha – i w pewien sposób miał rację… Na czymś takim nie da się niczego budować… a Josh nie miał sił, by to uprzątać.

Głosik w jego głowie zauważył, że bardzo szybko się poddał. I Josh zdawał sobie z tego sprawę. Przecież nigdy się nie poddawał, zawsze szedł naprzód – to było niemal jego motto. W innym czasie… w innym życiu z pewnością by walczył, na pewno nie traciłby nadziei po pierwszym niepowodzeniu… Ale nie teraz, gdy był tak… złamany. Teraz nie widział innego wyjścia, jak odejść i zatrzasnąć za sobą drzwi. Zapomnieć, że Alain Corail kiedykolwiek do jego życia należał.

Myśl ta powodowała nieznośny ból w piersi.

Niezależnie od tego, jak bardzo pragnął Alaina z powrotem, musiał być realistą. Musiał w pierwszej kolejności dbać o siebie. Nikt inny o niego nie zadba, prawda? A nawet gdyby chciał… Josh by na to nie pozwolił, na tyle znał siebie. Musiał chronić siebie – przed, oczywiście, Alainem, który skrzywdził go już tyle razy i wyglądało na to, że zamierza jeszcze i jeszcze… Wyglądało na to, że wręcz postrzega Josha w kategoriach obiektu swojej agresji. Spotkali się trzy razy – i wszystkie trzy były atakiem. Jasne, nic się nie stało – ale za którym razem się stanie? Zwłaszcza że Josh, z czego zdawał sobie sprawę z coraz większą niechęcią, tak naprawdę nie był w stanie mu się oprzeć. Wiedział, że prędzej czy później po prostu ulegnie. Może za pięć, dziesięć lat przestanie pod dotykiem Alaina mięknąć i tracić kontrolę nad sobą, ale nie teraz. Już i tak miał wielkie szczęście, że wczoraj do niczego nie doszło…

Nie pamiętał dokładnie, jak skończyła się ich… rozmowa. Najpierw Alain wykrzykiwał swoje oskarżenia, a Josh próbował przekonać go, że to nie tak… A potem Alain znów próbował go… zniewolić. Właściwie ostatnie, co zostało Joshowi w pamięci, to jego słowa: "Nigdy cię nie puszczę"… co stało się potem, było zupełnie rozmyte. Josh najwyraźniej… wybuchnął płaczem i to skłoniło Alaina, by go zostawił w spokoju. Tak, na pewno płakał. W normalnych okolicznościach z pewnością czułby się fatalnie za samo okazywanie słabości, zwłaszcza w taki sposób, zwłaszcza przy Alainie – był przecież dorosłym mężczyzną, na niebiosa! – a teraz praktycznie nie robiło mu to żadnej różnicy. I tak… nie zamierzał go już więcej spotykać.

Tak, musiał zadbać o siebie. Wyjedzie z Idealo. Jutro. Najpóźniej pojutrze. Podrzuci rodzicom Cecile klucz. Zostawi Erwinowi list, w którym wyjaśni, dlaczego nie mógł zostać. Może nawet będzie z nim szczery. Erwin na pewno zrozumie. Erwin zawsze chciał tylko jego dobra. Prawda? Cecile też. Zaprosi ich… kiedyś… do siebie, do Paryża. Do Idealo nie może wrócić. Jeśli chce przeżyć i zachować jakąś minimalną równowagę w życiu, musi postępować rozsądnie. Nie narażać się na niebezpieczeństwo i na ból. Zawsze to wiedział.

Nie mógł tylko pozbyć się uczucia zupełnej bezsensowności wszystkiego. Pytanie: "Po co?" tkwiło na obrzeżach jego świadomości, czekając na odpowiednią chwilę, by się ukazać.


* * *

Następnego dnia zwlókł się z łóżka w południe i wziął za realizację planu. Podjął decyzję, której mógł się trzymać, i to jedno trochę go uspokajało. Dodawało poczucia jakiegoś celu, pomagało działać. Poszedł na dworzec, dowiedzieć się o pociąg i kupić bilet – co jednak zajęło mu zdumiewająco dużo czasu. Sądził, że to wina osłabienia – kręciło mu się w głowie, więc nie zmuszał się do żadnego wysiłku. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jadł – w ogóle nie miał apetytu…

Kiedy już stał z biletem w ręce i patrzył na niego tępo – odjazd jutro rano – usiłował odegnać myśl, że będzie to jego ostatni wyjazd z Idealo. Ale, zreflektował się, trzeba się uczyć na błędach. Wyjechał rok temu, próbował, zostawił za sobą wszystko… Trzeba było tam zostać, nie pchać się tu z powrotem. Nie no, wiadomo, musiał być na ślubie Erwina – ale potem powinien był wrócić do Paryża, jak najszybciej. Tu nie było dla niego życia, nie było spokoju… Nie spędził tu nawet dwóch tygodni… i tyle się zdarzyło. Nie chciał więcej cierpieć – a znów cierpiał. Nowe nadzieje i jeszcze większe rozczarowania – i po co było się na to narażać? Teraz naprawdę musi być mądrzejszy. Co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Odpędził uporczywą świadomość, że tak naprawdę od dawna nie żyje.

Jego ostatni dzień w Idealo. Może powinien popatrzeć na to miasto w inny sposób? Może powinien… jakoś się pożegnać?

Podniósł wzrok i zmrużył oczy. Lipiec. Pełnia lata. Było tak gorąco, że ludzie woleli zostać w domach – pewnie pod wieczór, kiedy się ochłodzi, wyjdą na ulice i do parków. Tylko niewrażliwi na upał spacerowali w promieniach słońca, czerpiąc przyjemność z każdego promienia i ciepła, które niósł.

Josh ruszył wolnym krokiem przed siebie, wpatrując się w sylwetkę miasta. To było takie… nierealne. Głęboko w sobie w ogóle nie czuł, że musi stąd wyjechać, że zostawia to miejsce, by nigdy już nie wrócić. No, "nigdy" może było przesadą… ale na wystarczająco długi czas, by odzyskać równowagę. Przynajmniej kilka lat. Kiedyś wróci. Budynki pewnie będą takie same, jedne trochę bardziej zniszczone, inne odnowione. Witryny sklepów będą tak samo zachęcająco kolorowe. Ratusz, szpital, miejskie szkoły… I katedra.

Przez chwilę patrzył na bryłę kościoła na tle jasnego nieba… a potem skierował się na cmentarz. Kwiaciarka przy bramie tylko na niego spojrzała i zgodziła się sprzedać mu wiązankę za tę resztkę pieniędzy, jaka została mu po kupnie biletu. Ukłonił się jej z wdzięcznością, ściskając w ręce bukiecik nagietków, a potem ruszył między groby. Zastanawiał się, czy trafi… Ale przecież wystarczająco często tu przychodził, nogi same go zaniosą. Najpierw kawałek główną alejką, potem skręcić w lewo, przy tym dużym pomniku, i gdzieś tam, na prawo…

Jakoś nigdy nie przyzwyczaił się do świadomości, jak młodo zmarła Grace – inskrypcja na kamieniu zawsze wywoływała szok. "Była młodsza ode mnie…" Na pewno w osiemnastoletnim życiu można doświadczyć wiele dobrego – i wiele złego też, jak on – ale jednak… Całe życie było przed nią. Mogła jeszcze tyle przeżyć, tyle osiągnąć.

A potem przestał się nad tym zastanawiać, kiedy doszedł do wniosku, że samemu sobie nie jest w stanie czegoś takiego powiedzieć.

Położył kwiaty na kamieniu. Był pewien, że lubiła kwiaty. Już samo jej imię kojarzyło się z czymś jasnym, lekkim i ciepłym. Ze światłem. Pomyślał, że chciałby ją spotkać. Może gdyby żyła, wszystko byłoby łatwiejsze.

"Cześć, siostro Alaina", zawołał do niej w myślach. "Przyszedłem się pożegnać… bo z nikim innym nie mogę. Erwin i Cecile wyjechali. Robert i Georges… Nawet nie wiem, gdzie są. A Alain… Dla Alaina będzie lepiej, jak nie będzie mnie musiał oglądać. Ja… chciałem z nim być. Przy nim być. Ale nie pozwolił mi na to. Wiesz, Grace, nie udało się nam, ale… Mam nadzieję, że może kiedyś… z kimś innym… będzie szczęśliwy. Opiekuj się nim, Grace. On jest jak… dziecko. Potrzebuje kogoś, kto by się nim zajął. Ale nie mnie. Ja… nie mogę. Widocznie tak miało być. Może… może rzeczywiście… chciał być… normalny, a ja namieszałem w jego życiu? Więc naprawdę będzie lepiej, jak mnie nie będzie."

Grace milczała, ale nie oczekiwał od niej odpowiedzi. Przez chwilę usiłował poradzić sobie z kolejnym zawrotem głowy. Nie powinien przebywać w pełnym słońcu… ale, z drugiej strony, nie był przecież dzieckiem. To zaraz minie.

Nie miał się z kim pożegnać, myślał, idąc ku bramie cmentarza. Żałosne. Ale przecież sam do tego doprowadził – nie utrzymując z nikim kontaktów. Zawsze liczył tylko na siebie, dążył do tego, by poradzić sobie w pojedynkę. Nie zawracał innym głowy swoimi problemami, a kiedy było mu źle… cierpiał w samotności. Taki był. Mógł mieć pretensje tylko do siebie. Ale… po prostu nie potrafił postępować inaczej. Równie dobrze mógłby próbować sobie zmienić głowę.

W gruncie rzeczy było jeszcze jedno miejsce, które chciał pożegnać – i nie zdziwił się, kiedy już po chwili skręcał w Aleję Świętego Grollo, bardzo spokojną o tej porze dnia i roku, by po chwili stanąć przed główną bramą kampusu. Pogrążony w ciszy i zapachu lip, wydawał się być tu od zawsze – tak samo, jak prawie zawsze był obecny w życiu Josha. Szeroka droga prowadziła do budynku internatu, ledwo majaczącego między drzewami. W lewo szło się do budynku szkoły, a dalej za nią była kaplica. Josh przez chwilę patrzył przez wysokie sztachety, a potem przeszedł przez furtkę.

Wydawało mu się, że nawet powietrze tutaj było inne. Czy naprawdę minął zaledwie rok, odkąd opuścił mury tego miejsca? Przez chwilę zdawało mu się, że stało się to o wiele dawniej… A zaraz potem pomyślał, że zaledwie wczoraj. Wszystko wyglądało tak samo, jak pamiętał. W czasie siedmiu lat nauki zdążył poznać kampus bardzo dokładnie. Może przesadą byłoby twierdzić, że znał każde drzewo i każdy kamień, jednak całościowo teren nie miał przed nim tajemnic. Wszystkie ścieżki, wszystkie skróty… Ukryte zakątki, idealne do rozmowy w cztery oczy. Spokojne miejsca, w których można się pouczyć. Wypielęgnowane trawniki i klomby, i żywopłoty – albo bardziej dzikie zarośla, z wysoką trawą i ćwierkającymi w gałęziach drzew ptakami. Ten, kto założył szkołę właśnie w tym rejonie, nie mógł wybrać lepiej. Wszechobecna natura stwarzała doskonałe warunki dla młodzieży, codziennie regenerując zmęczone nauką umysły i jednocześnie gwarantując spokój i wyciszenie w tej enklawie. Kiedy Josh się tu uczył, zwłaszcza w gimnazjum, często wymykał się do miasta, tutaj czując się zamkniętym, chcąc posmakować wolności, która zdawała się leżeć za szkolnym murem. Teraz kampus jawił mu się najbezpieczniejszym miejscem na ziemi, otaczając swoich uczniów niczym kochającymi ramionami. To nie oni istnieli tutaj dla szkoły – to szkoła istniała dla nich.

Josh szedł powoli alejkami, wsłuchany się w ciszę. Znał ją, przecież spędzał tutaj każde swoje letnie wakacje. Na co dzień brzmiała śmiechem i wszystkimi odgłosami, jakie czynią nastolatkowie – latem wypełniało ją brzęczenie pszczół i trzmieli, śpiew ptaków, czasem nawet odgłos pociągu odjeżdżającego ze stacji. Dzwon kaplicy słychać było niezależnie od pory roku. Wyszedł wreszcie z cienia na plac przed szkołą – zazwyczaj pełen ludzi, spieszących z lekcji na lekcje albo na przerwę, albo do biblioteki, rozentuzjazmowanych albo sfrustrowanych, żyjących pełnią swojego nastoletniego życia. Czasem zakonnice uspokajały co bardziej podnieconych tym lub owym chłopców, czasem jakiś gość zajechał autem, by wizytować placówkę, wzbudzając poruszenie. Tutaj odbywały się ceremonie rozpoczęcia i zakończenia roku…

Josh wszedł do budynku. Szkoła w wakacje – albo choćby po południu, gdy zajęcia dobiegły końca – zawsze robiła dziwne wrażenie. Puste korytarze z ukośnymi promieniami słońca wpadającymi przez wysokie okna. Drobiny kurzu wirujące w powietrzu. Specyficzny zapach pasty do podłóg. Budynek wypoczywał, uspokajał się… i czekał, aż znów wypełnią go uczniowie i ich niespożyta energia. Parkiet, udeptany tysiącami stóp, nawet nie skrzypiał. Na ścianach portrety poprzednich dyrektorów, ludzi zasłużonych dla placówki… a także prace co zdolniejszych uczniów. Mimo tradycji, mimo zasad… ta szkoła zawsze stawiała na pierwszym miejscu swoich wychowanków.

Zapatrzony w kolejne malowidła i uspokojony ciszą, był zszokowany, kiedy zderzył się z kimś, kto wypadł z bocznego korytarza. Zatoczył się na ścianę, starając się nie przewrócić, gdy znów zakręciło mu się w głowie.

– Patrz, jak leziesz! – zawołał gniewny głos.

Josh podniósł wzrok i odsunął się od ściany. Mężczyzna już się odwracał, by odejść, ale nagle zatrzymał się. Wyglądało na to, że też go rozpoznał. Josh wyprostował się na całą wysokość – teraz znacznie większą niż w połowie liceum – i zmrużył oczy na widok człowieka, którego darzył antypatią jak mało kogo. Xavier Grenat patrzył na niego pogardliwie, z pewnością nie zdając sobie sprawy, jak wielką pogardę wzbudza u innych.

– Kogo ja widzę – powiedział, odwracając się do niego. – Słyszałem, że jesteś w mieście. Miałem jednak wielką nadzieję, że się nie spotkamy.

– I nawzajem – odparł Josh mimowolnie.

– Widzę, że nie wyrosłeś z bezczelności – odparł tamten, przygładzając włosy nad prawą skronią. – Nie żebym się spodziewał…

Josh milczał, usiłując opanować wzburzenie, jakie w nim wezbrało. "Nie zwracaj na niego uwagi, zaraz sobie pójdzie", powtarzał w myślach. Jednak jego serce biło szybko i nie chciało się uspokoić. Samo patrzenie na gębę tego typa doprowadzało go do mdłości.

– Stęskniłeś się za starymi kątami? – rzucił Xavier wyniośle. – Czy już cię przegnali stamtąd, gdzie byłeś?

– W przeciwieństwie do ciebie – odparł Josh, cedząc każde słowo – ja studiuję na uniwersytecie. – "I niech mi Erwin to wybaczy", dodał w myślach.

W oczach mężczyzny zamigotała niepewność.

– W Paryżu – mówił dalej Josh. – Dostałem stypendium. Skończyłem tę szkołę z najlepszym świadectwem – dodał, jakby wyjaśniając.

Xavier zmrużył oczy. Najwyraźniej nie spodobała mu się ta informacja – ale Josh nie łudził się, że cokolwiek w nim może się temu człowiekowi podobać.

– W takim razie co robisz tutaj? Przyszedłeś się pochwalić wynikami w nauce? Czy może przyszedłeś szukać pocieszenia, że nie są takie dobre jak w liceum? – mówił Xavier z jadem w głosie, wyraźnie próbując go sprowokować.

Josh nie odpowiedział, zastanawiając się, jak zakończyć tę konfrontację. Cóż, przynajmniej teraz nie musiał się tego bydlaka bać.

– Chociaż… pewnie się domyślam – powiedział Xavier, uśmiechając się obleśnie. – Przyszedłeś szukać sobie… nowego celu? Zawsze lubiłeś uczniów tej szkoły.

Josh zacisnął pięści, krew napłynęła mu do głowy. Spokój, spokój. Cokolwiek powie ta świnia, nie ma żadnego związku z nim. Josh ma większe problemy, żeby sobie zawracać głowę jakimś idiotą, który lubi wyżywać się na młodszych.

– Bo, zdaje się, z dorosłymi mężczyznami ci nie wychodzi – mówił dalej Xavier. – Choć próbujesz przelecieć każdego. Guillaume był tobą jakoś zainteresowany, ale szybko mu wrócił rozum, kiedy mu powiedziałem, co za ziółko z ciebie. – Roześmiał się. – Guillaume jest w porządku, nawet jeśli czasem za bardzo zerka na facetów… Nie mogłem pozwolić, by padł ofiarą takiego brudnego, zawszonego pedała. Jak Alain Cora… Aaa!

Ostatnie słowo przeszło w wycie bólu, kiedy Josh z całej siły rąbnął go w twarz. Xavier wpadł na ścianę, a potem przyłożył dłoń do lewego policzka i syknął. Josh stał, ciężko oddychając, z opuszczonymi pięściami i usiłował powstrzymać pragnienie, by uderzyć jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze. Zawsze miał na to ochotę, teraz sobie to uświadomił – i czuł się z tym tak dobrze.

– Nigdy – wydyszał – nigdy nie wypowiadaj jego imienia, gnido. Nie zasługuje na to.

Mężczyzna otarł dłonią krew z pękniętej wargi i usiłował się wyprostować, ale nagle okazało się, że wcale nie jest od Josha wyższy. Był jednak lepiej zbudowany i z pewnością silniejszy i w następnej chwili, zanim Josh zdążył zareagować, zamachnął się na niego. Josh uchylił się przed uderzeniem, wpadając za ścianę za plecami. Wiedział, że następny cios go dosięgnie… wtedy jednak na korytarzu rozległ się głos:

– Co tu się dzieje?!

Z pobliskiej sali wyszedł starszy profesor i teraz zbliżał się do nich, wyraźnie wzburzony.

– Przestań natychmiast! – zawołał do Xaviera. – Puść go! Policja! Wezwać policję!

Xavier odskoczył od Josha, popatrzył na nauczyciela z przestrachem, a potem zawołał z pogardą:

– Nie mam na to czasu! – i niemal biegiem oddalił się ku wyjściu.

Josh stał w miejscu, szybko łapiąc powietrze. Poczucie uderzającej do głowy radości, którą czuł zaledwie chwilę temu, gdy dawał upust swojej złości, już minęło. Teraz wypełniało go już poczucie winy i wstyd – że dał się sprowokować, że zachował się tak… jak tamten. Drań dostał za swoje… ale czy to wszystko miało jakiś sens? To nie zmieni jego sposobu myślenia, przeciwnie – utwierdzi w negatywnej opinii o Joshu i… jemu podobnych.

– Chłopcze? Chłopcze, mówię do ciebie – głos profesora wdarł się w jego rozmyślania.

Mrugnął, odwracając wzrok od miejsca, w którym zniknął napastnik, i popatrzył na swojego wybawiciela. A potem mrugnął jeszcze raz.

– Nic ci nie jest? – spytał jego dawny nauczyciel malarstwa, przyglądając mu się z niepokojem.

Josh wziął głęboki oddech i potrząsnął głową.

– Nie, panie profesorze.

– Że też mu nie wstyd napadać na młodszego. Prawdziwy zbir. – Profesor popatrzył groźnie w stronę wyjścia. – A ty nie lepszy – skrytykował Josha, ponownie na niego spoglądając. – Czemu się z nim biłeś? I kim ty w ogóle jesteś? – zreflektował się. – Nie kojarzę cię, choć… wyglądasz jakoś znajomo. Czy przypadkiem nie migasz się od moich lekcji?

– Nic podobnego, panie profesorze. Ja już skończyłem tę szkołę, rok temu… – odparł cicho Josh.

– Ach, absolwent! – teraz w głosie nauczyciela zabrzmiało coś pomiędzy dumą a pochwałą. – A tamten?

– Był tu kiedyś przewodniczącym samorządu szkolnego liceum – odpowiedział Josh wciąż szeptem.

Staruszek zmarszczył brwi.

– Nie sądziłem, że z naszych prymusów wyrastają chuligani. Czego on tu chciał? – zapytał groźnie.

– Nie mam pojęcia, panie profesorze… – odpowiedział Josh zgodnie z prawdą.

– A ty co tutaj robisz? – padło następne pytanie; profesor nie dawał sobie w kaszę dmuchać.

Josh poczuł, że – wbrew sytuacji – ma ochotę się uśmiechnąć.

– Ja… przyszedłem odwiedzić szkołę. Przyjechałem po roku nieobecności do Idealo i… zaraz wyjeżdżam… i chciałem…

Profesor spojrzał na niego uważnie.

– Mówiłeś, że jak się nazywasz? – zapytał.

– Joshua Or – szepnął Josh.

Nauczyciel znów zmarszczył czoło.

– Or? Skąd ja znam twoje nazwisko…? – spytał niemal z wyrzutem.

– Byłem kiedyś pana uczniem… – zasugerował Josh nieśmiało, ale nauczyciel machnął ręką z irytacją.

– Och, nie o to chodzi. Nie uważasz chyba, że pamiętam imiona i nazwiska swoich wszystkich uczniów? – powiedział z szokującą szczerością. – Chłopcze, uczę w tej szkole od czterdziestu lat. Nie, to musi być… Ach! – wykrzyknął, najwyraźniej sobie przypomniawszy. – To ty!

Josh mrugnął, ale profesor już ruszył w stronę klasy, z której był uprzednio wyszedł.

– No chodź! – zawołał niecierpliwie, więc Josh ruszył za nim powolnym krokiem, przelotnie konstatując, że przydałoby mu się trochę lodu.

Sala od rysunku nie zmieniła się nic a nic. Duże okna, przez które za dnia wpadało światło, niezbędne młodym adeptom sztuki graficznej. Wielkie szafy z eksponatami do martwej natury. Stelaże, bloki, przybory – wszystko rozrzucone w niezwykłej mieszance ładu i chaosu. Profesor tymczasem zniknął w swoim gabinecie na tyłach… by po chwili wynurzyć się z niego z teczką.

Serce Josha zabiło, jakby ostrzegawczo, ale w następnym momencie profesor już mu podawał kartkę. "Joshua Or, II B" było napisane na odwrocie, więc Josh obrócił ją i popatrzył…

I opadł na krzesło, które szczęśliwie stało tuż za nim, kiedy świat wydawał się usunąć spod jego nóg.

Widok twarzy ukochanego człowieka – wtedy, sprzed trzech lat… Nagle to było za wiele. Nie mógł jednak oderwać wzroku, chłonąc każdą linię i cień, nagle boleśnie świadomy, że wtedy był szczęśliwy…

– … po niego nie przyszedłeś – mówił profesor, ale jego głos dochodził jak przez mgłę. – …naprawdę wyśmienita praca… dwie czy trzy oferty kupna, ale trzymałem go jak skarb…

Alain. Młodszy i bardziej otwarty. Bez tylu trosk, bez tylu ciężarów… Bez tej nienawiści i rozpaczy. Człowiek, który o niego dbał, był z nim – na swój sposób. Człowiek, za którego Josh oddałby życie, gdyby było trzeba. Człowiek, którego – zrozumiał to teraz – wciąż kochał, całą pełnią swojego złamanego i rozdartego serca.

Dwie łzy kapnęły na papier, rozmywając węglowe linie.

– Co się stało? Chłopcze! Ach, rysunek…! – zawołał słabo nauczyciel.

Jego wizerunek Alaina zawsze był idealny, nieprawdziwy… Teraz, rozmazany, wykrzywiony, być może zaczynał bardziej oddawać rzeczywistość.

– Taka wspaniała praca – powiedział ze smutkiem profesor.

– Praca miłości – szepnął Josh.

– Co powiedziałeś? Miłości? Hmm… Czemu nie?

Josh otarł oczy, choć miał wrażenie, że w środku wciąż płacze. Rozejrzał się i skupił spojrzenie na nauczycielu.

– Przepraszam – powiedział. Nie przyszedł tutaj robić scen. – Ja… pójdę już. Cieszę się, że… spotkałem pana profesora.

Wstał. Znów zakręciło mu się w głowie, więc złapał się oparcia.

– Ależ…! Nie wyglądasz za dobrze – w głosie nauczyciela dźwięczała troska. – I to z pewnością nie jest wzruszenie wywołane spotkaniem z dawną szkołą… – dodał z ironią.

– Nic mi nie jest – odpowiedział Josh, próbując brzmieć spokojnie. – Jestem trochę… niezdrów – dodał. – Nie spałem zbyt dobrze. No i ten upał…

– Rzeczywiście – zgodził się profesor – dzisiaj jest strasznie duszno…

– Pójdę się położyć – zapewnił Josh, nie patrząc na nauczyciela. – Dziękuję. Do widzenia.

Jakoś udało mu się dotrzeć do drzwi i wyjść na korytarz, którego jednak nie widział przed oczami. W dłoni ściskał zniszczony rysunek. Bolała go głowa, najlepiej byłoby odpocząć… Wiedział jednak, że nie pójdzie do domu.

Jego serce uderzało boleśnie, wciąż mocno, wciąż żyło. Może lepiej byłoby być martwym, nie czuć, nie zastanawiać się. Gdyby wyjechał, tak wyglądałyby jego dni. Wszystkie, jeden po drugim – szare, ciemne, monotonne, puste… Może by nie cierpiał. Może tak by było lepiej. Jednak jego serce wciąż żyło.

Przycisnął dłoń do piersi, jakby chcąc go dotknąć, uspokoić… Nie mógł. Nie miał na nie wpływu, nigdy nie miał. Cokolwiek mówił rozsądek, nie miało znaczenia. Josh zawsze słuchał swojego serca.

Nie był w stanie wyjechać z Idealo, nie pożegnawszy się z Alainem. Nie. Nie był w stanie wyjechać z Idealo. Nie był w stanie zostawić Alaina. Nie był w stanie pożegnać Alaina.

Żyć bez Alaina.

"Nie musimy sobie wierzyć, żeby być razem", powiedział Alain.

Josh opuścił rękę, starając się opanować jej drżenie.

Nawet jeśli Alain nim pogardzał… nawet jeśli pragnął jedynie go skrzywdzić… był jedynym, co Josh miał. Jeśli tylko w ten sposób mogli być razem…

Przez chwilę ciężko mu było oddychać. Powietrze było gęste. Nie zauważył, kiedy wyszedł ze szkoły. Jak lunatyk ruszył w stronę centrum miasta, by po raz trzeci zapukać do tamtych drzwi – i sprzedać swoją duszę.




Maanam, "To tylko tango"



rozdział 8 | główna | rozdział 10