10.
(gdy nadwrażliwość jest jak bilet w jedną stronę stąd)




Od momentu, w którym wyszedł ze szkoły… Nie, wcześniej, od momentu, w którym wizerunek Alaina pochłonął go, zawładnął… albo raczej zawładnęły nim jego własne uczucia do Alaina… od tamtego momentu Josh przestał zwracać uwagę na cokolwiek. Jego świadomość zawęziła się do prostego faktu: pójścia do Alaina. To była jedyna droga, jaką widział przed sobą. Jego serce, ciało, wszystko w nim wyrywało się do Alaina – człowieka, który potraktował go źle, który jeszcze potraktuje go źle… To nie miało już znaczenia. Szedł do niego i to było jak kiedyś: Alain był jego celem.

Kręciło mu się w głowie, w ustach miał sucho, oddychał coraz ciężej, ale docierało to do niego jakby z oddali, jakby umysł miał spowity mgłą. Powietrze stało, lepkie i gęste, nie było czuć najmniejszego podmuchu wiatru. Dzień był wcześniej słoneczny, ale teraz wydawało się, że zawiesina w powietrzu przesłania niebo i wszystko pokryte jest tłumiącą kolory warstwą. Josh oblizał wargi, przypomniał sobie, że dzisiaj w ogóle nie pił – i zaraz o tym zapomniał. Pragnienie, jakie go dręczyło, było nie tylko fizyczne – i niedługo je zaspokoi.

Chciałby iść szybciej, ale ledwo dawał radę stawiać kroki i droga ciągnęła się w nieskończoność. Mijał jakichś ludzi, jednak bardziej ich wyczuwał, niż widział. Ich twarze wydawały się wykrzywione, nieludzkie. Dźwięki też zniknęły, zagłuszone przez łomot krwi w uszach i jeszcze jakiś szum, którego nie potrafił zidentyfikować. Chyba… chyba kiedy jest się bliskim utraty przytomności, słychać coś takiego. Ale nie zamierzał tracić przytomności.

Centrum miasta, plac katedralny, park, rynek… Ulice i uliczki, sklepy i kawiarnie… Przede wszystkim kamienice i budynki urzędów. Wiedział, że tam są, wyczuwał je – ale jakby ich nie było. Gdyby podniósł wzrok, wydałyby mu się groteskowo powyginane, zbyt wysokie bądź zbyt niskie, pociemniałe, wiszące nad przechodniami. Nie patrzył. Ze spojrzeniem utkwionym w płytach chodnika, uparcie brnął przed siebie, co jakiś czas potykając się i łapiąc równowagę.

Szedł do Alaina.

Nie mógł powstrzymać drżenia. Pamiętał spojrzenie, które Alain miał w oczach ostatnim razem, gdy się rozstali. Szalone, okrutne, zachłanne… Josh nie ujdzie cało z jego rąk. I myśl ta sprawiała, że jeszcze bardziej chciał tam iść, znaleźć się w uścisku Alaina, dać się rozerwać na strzępy… Oddać się Alainowi zupełnie… I może kiedy Alain już zobaczy każdą jego część, pozna go do ostatniego fragmentu, wchłonie go w siebie… może wtedy się nasyci, napełni, zazna spokoju. Zrozumie. Może wtedy przestaną mieć między sobą tajemnice. Nie będą musieli sobie wierzyć, bo będą tak blisko, że zaufanie przestanie mieć jakikolwiek sens.

Cały świat sprowadzał się do Alaina. Josh nie chciał być nigdzie indziej. Nie potrafił bez niego żyć.

Jest szara kamienica, powietrze wydaje się drgać… Albo to kamienica drży w tym parnym powietrzu. Ciemny otwór wejścia, cień klatki schodowej… wydaje się jeszcze gęstszy, dusi, zamyka wokół. Żelazna balustrada – pierwszy ton chłodu w tym piekielnym dniu – mocna pod dłonią, kanciasta i gładka zarazem. Schody, wysokie, jeden po drugim, krok, krok, krok… Wyżej, z każdą chwilą trochę wyżej – jak do nieba… ale przecież jednocześnie zstępuje do piekła, z każdym stopniem głębiej.

Droga nie ma końca, ale wreszcie kończy się na drugim piętrze. Trzeba puścić poręcz, z którą po tej małej wieczności spędzonej razem czuje się niemal związany. Ściany dokoła, nieprzyjazne, wydają się spadać na głowę. Wysokie drzwi, patrzące niemal wrogo. Zlewają się w jedno, a potem znów rozdzielają. Szybkie kroki, ktoś zbiega z góry – z góry? – przebiega obok, odpycha Josha. Ból w ramieniu orzeźwia, pomaga się skupić. Bliżej, do drzwi. Widać pęknięcia w warstwie białej farby, miejscami zaczęła odchodzić.

Ramię wciąż pulsuje tępym bólem, tak blisko. Puk-puk… Zapukał, prawda? Drżenie dłoni sprawia, że nie jest pewny. Ale czuł uderzenie knykci w drewno – i ich echo w barku, choć już zniknęły oba. Cisza, cisza… Będzie pukał tak długo, na ile wystarczy sił… Za chwilę… znów podniesie rękę…

Drzwi otwierają się nagle – w jasnej plamie robi się ciemny wyłom. Za chwilę oczy już wyłapują szczegóły, owal twarzy w otoczeniu włosów. Tym razem jasna plama na tle ciemnej. Josh mruży oczy, żeby widzieć wyraźnie, choć znów kręci mu się w głowie i ma wrażenie, że upadnie. Fala uczuć, emocji i fizycznej reakcji jest tak silna… I jednocześnie zdaje mu się, że przepełnia go energia, uniesienie nie z tej ziemi…

Alain najpierw patrzy ze złością, ale potem jego zielone oczy – naprawdę są zielone? przecież wszystkie barwy zniknęły – jakby się rozszerzają. I złość znika, zastąpiona przez niepewność, zaniepokojenie… strach? Nie obawiaj się, Alain. Jestem tutaj… dla ciebie.

Alain cofa się w głąb mieszkania, jakby mimowolnie, potem zaciska usta i marszczy czoło. Właśnie, nie ma się czego bać. Za chwilę… już za chwilę… będziemy…

Josh wchodzi do środka, mija Alaina, czując ciepło bijące z jego ciała, w przedpokoju jest tak mało miejsca, że prawie się o siebie ocierają. I ciepło to jest przyjemne – po raz pierwszy w tym wypełnionym gorącem dniu. Josh zagryza wargi. Wchodzi do pokoju i odwraca się. Alain stoi w korytarzyku, czoło ma zmarszczone, włosy spadają mu na oczy, na twarzy wciąż wyraz jakiegoś zagubienia, do którego na pewno by się nie przyznał.

Josh czuje, że drżą jego wargi. Zaciska usta. Nie przyszedł tutaj w strachu. Drży całe jego ciało, ale są po temu powody – i żadnym z nich nie jest strach.

– Alain… – mówi i słyszy, jak ochrypły jest jego głos.

Alain drgnął na ten dźwięk wyraźnie. Josh oblizuje usta, choć jego język wydaje się suchy. Próbuje przełknąć, ale nie ma co. Podrażnione gardło drapie. Mimo to podnosi głowę, gotów mówić dalej.

Alain stoi, czeka, podchodzi pół kroku bliżej, jego wzrok bardziej trzeźwy niż kiedykolwiek. Jest ostrożny, nieufny, czujny. Wypełnia całe pole widzenia Josha.

– Nie mam sił więcej uciekać, Alain – mówi Josh, wciąż ochryple, i przez twarz Alaina znów przemyka cień. – Wiesz… Wciąż cię kocham – wyznaje i tym razem Alain niemal się cofa, a jego spojrzenie się zamyka. – Nie mogłem… cię zapomnieć. Nie sądzę, bym kiedykolwiek mógł. Chciałem… żeby to było inaczej – kontynuuje, zastanawiając się, jak może być tak spokojny. Może dlatego, że wie, że zaraz wszystko się skończy. – Ale w życiu nie zawsze jest tak, jak się chce… Jednak nie potrafię żyć bez ciebie, Alain – mówi szeptem. – Więc nie będę już uciekał. Powiedziałeś… że nie musimy sobie ufać, żeby być razem. Ja… – Znów oblizuje wargi, próbując jednocześnie odpędzić nagły zawrót głowy. – Jeśli w ten sposób… Jeśli tego pragniesz, proszę. Jestem tutaj. Możesz zrobić ze mną, co chcesz – zakończył, patrząc na Alaina i przez chwilę go nie widząc.

Pożegnał swoją dumę i wolność, i rozsądek, i marzenia. Nie były wygórowaną ceną za bycie z Alainem.

Jest gorąco – i pewnie będzie jeszcze bardziej. Unosi rękę, żeby odgarnąć włosy z czoła i uświadamia sobie, że wciąż ściska w niej rysunek. Teraz już zupełnie pomięty, zniszczony… Patrzy na niego przez moment, marszcząc brwi. Nie potrzebuje go już. Zawsze był tylko namiastką Alaina… Już nigdy nie będzie potrzebny.

Wypuszcza go z dłoni, nie patrząc nawet, jak spada na ziemię. Gorąco. Drżącymi palcami rozpina koszulę, guzik po guziku, a potem patrzy na Alaina, który wciąż stoi pod ścianą, jego spojrzenie coraz bardziej… niespokojne. Dlaczego Alain się nie uśmiecha? Gdzie jest ten jego drapieżny grymas, obłędna żądza chwytania i pogardliwe pragnienie czynienia swoim? Ostatni guzik odpięty, choć ani trochę nie zmniejszyło to uczucia duszności. Josh ma wrażenie, że płonie. Nie chce już dłużej czekać. Stoi z opuszczonymi ramionami i patrzy na Alaina spojrzeniem, które ma wyrażać błaganie, poddanie…

Ze strony Alaina dochodzi jęk. Nareszcie Alain podchodzi, staje tuż przy nim, unosi dłonie… Z tej odległości widać wyraźnie, że drżą. Palce zastygają w powietrzu, tuż nad twarzą Josha, uniesioną w górę w niecierpliwym oczekiwaniu… Alain chce coś powiedzieć, ale z jego ust nie dobywa się ani słowo. Patrzy mu w oczy, a Josh patrzy w jego oczy i nie boi się niczego, co nadejdzie… Alain przesuwa palce po jego policzkach, w dół, na szyję, jak Josh zawsze tego pragnął. Opuszki niemal parzą, Joshowi zdaje się, że czuje ich tętno – albo to jego własne, wszędzie pod skórą, która tak bardzo domaga się dotyku Alaina… Palce Alaina wślizgują się pod materiał koszuli, wciąż drżą i Josh nie jest w stanie powstrzymać jęku… Zamyka oczy, bo spojrzenie, jakim patrzy na niego Alain, wywraca świat do góry nogami…

Dotyk nagle zniknął, ciepło rozproszyło się. Rozległy się szybkie kroki, trzasnęły drzwi, a potem znów zapadła cisza.

I długo dźwięczała w uszach.

Josh zacisnął powieki. Nagle zapragnął ich już nigdy więcej nie podnosić. Dzieci wierzą, że kiedy zamkną oczy, to ich nie widać. Chciałby móc zniknąć zupełnie. Tak jak wcześniej zniknął cały świat pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim.

Jak długo mógł trwać w iluzji? Otworzył oczy.

Alaina nie było.

Miał wrażenie, że ból pozbawi go przytomności.

To nie mogło być prawdą. Nie mogło.

Wolałby, żeby go uderzono. Ból fizyczny byłby świadkiem obecności. I przejawem jakichś emocji. Nie podobałoby mu się to i nie chciałby tego, ale wolałby.

Bycie po raz kolejny zostawionym… sprawiało cierpienie nieporównywalnie większe. Już nie… już nie miał sił tego znosić.

Nogi przestały go nieść, usiadł na podłodze, patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Ale niezależnie jak długo wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu stał Alain, Alaina nie było. Zniknął, wbijając w jego serce ostatni cios.

Nie chciał go. Jednak go nie chciał.

Josh nie wiedział, jak znalazł się z powrotem na zewnątrz. Po prostu w którymś momencie zorientował się, że idzie ulicą. Pewnie był w Idealo, ale wydawało mu się, że kroczy przez jakiś całkowicie obcy krajobraz. Było ciemno – nie zupełnie, ale na pewno ciemniej niż wcześniej. Może zapadła już noc. Może czas płynął szybciej, niż Josh był w stanie to zarejestrować. I w końcu zerwał się wiatr… a w Idealo przecież nie wiało. Ludzie dokądś się spieszyli, mijali go w biegu, ktoś go potrącił i zawołał przeprosiny. Dla Josha mógł równie dobrze nie istnieć.

Zrobiło się zimno i Josh zdrętwiałymi dłońmi otulił się koszulą, która wisiała na nim odpięta. W następnej chwili lunął deszcz i przemoczył go doszczętnie. Ściana wody zakryła obraz przed jego oczami, którego i tak nie widział. Światło błyskawicy wdarło się jednak do jego świadomości, podobnie jak huk, który nastąpił trzy sekundy później.

Miał nadzieję, że Alain znajdzie schronienie, przebiegła przez jego głowę myśl, która zdawała się należeć do innego życia.

Alain.

Nie potrafił już płakać. Wylał przez Alaina już wszystkie łzy. Woda spływająca po jego twarzy, kapiąca z włosów i rzęs, musiała wystarczyć. Żeby płakać, trzeba jeszcze coś czuć, a on nie czuł już nic. Ból zniknął, jakby już nigdy miał nie wrócić. Wszystko zniknęło, zostawiając pustkę.

Alain go nie chciał. Josh oddałby mu wszystko, ciało i duszę. Samo ciało, jeśli Alain tylko ciała potrzebował… Ale Alain nie chciał nawet tego. Pogarda, jaką do niego czuł, musiała być silniejsza niż cokolwiek innego.

Josh nie sądził, by była większa niż ta, którą sam odczuwał wobec siebie. Jakby zapaliło się światło, sprawiając, że ujrzał swoją dotychczasową egzystencję w całości, której nigdy wcześniej nie uznawał. Całą marność, w której tkwił i z której nigdy nie był w stanie się wydobyć.

Przegrał wszystko. Nie potrafił osiągnąć żadnego ze swoich celów. Nic mu się nie udało. Nikt go nie chciał. Wszyscy go zostawili. Rodzice. Dziadek. Nauczyciele. Przyjaciele. I nawet Alain.

Był beznadziejny.

Co zrobił w życiu nie tak? Był inteligentny, otwarty, pozytywny. Miał świat na wyciągnięcie ręki. Miał gorące serce, które chciało kochać. Miał możliwości. Dlaczego teraz szedł sam, nie mogąc nawet płakać, przez ciemne miasto i w strugach wody? Coś musiał zrobić nie tak. A może zawsze był skazany na niepowodzenie? Z jakiegoś powodu rodzice musieli go zostawić. Z jakiegoś powodu inni nie dbali o niego wystarczająco, by chcieć z nim być.

Tak mogło być.

Tak pewnie było.

Tak właśnie było.

To wszystko była jego wina.

Nie nadawał się do niczego. Ani do studiów, z którymi sobie nie radził, ani do… miłości. Co więcej… W jakiś sposób jego uczucie doprowadziło Alaina do tego, czym się stał. "Co ze mną zrobiłeś?", zapytał go Alain z rozpaczą – i choć Josh nie znał odpowiedzi, to wiedział, że zrobił z nim coś złego. Gdyby nie on… Gdyby nie on, Alain mógłby żyć normalnym życiem. Znalazłby sobie ukochaną kobietę, może nawet… byłby już żonaty i miał rodzinę? Byłby szczęśliwy. Uśmiechałby się i patrzył na życie pogodnie. Nie tkwiłby w tym ciasnym mieszkaniu i jeszcze ciaśniejszej klatce szaleństwa, które Josh w nim wywołał, dręczony wspomnieniami niczym koszmarami, od których nie mogła się uspokoić jego krew i które wyzwalały w nim to, co najgorsze.

To była jego wina. Wiedział przecież, jaki był prawdziwy Alain, miał okazję się o tym przekonać i doświadczyć z jego strony czułości, troski i opieki. Gdyby nie Josh, Alain miałby okazję pielęgnować w sobie zalety i obdarzać innych swoim ciepłem. Josh wszedł w jego życie, nie pytając o zdanie, i z powodu własnego egoizmu doprowadził go do upadku.

To była jego wina.

Wcześniej tego nie rozumiał. Działał samolubnie, bezmyślnie… Co mógł zrobić, żeby odpokutować? Jak mógł przywrócić Alainowi jego dawne życie?

Czy było już… za późno?

Josh zorientował się, że drży w cienkiej koszuli. Był przemoczony do suchej nitki. Uczucie gorąca, które męczyło go przez cały dzień, wydawało się tak nierzeczywiste jak cały świat. Jego zęby zaczęły szczękać o siebie. Na ulicach było wody po kostki. Stopy miał zupełnie zdrętwiałe. Powinien poszukać jakiegoś schronienia… gdyby nie czuł, że właściwie nie ma to żadnego znaczenia.

Budynek katedry wyrósł przed jego oczami niespodzianie – a może po prostu po raz pierwszy postanowił coś zobaczyć? Ciemna wieża wznosiła się na tle rozjaśnianego błyskawicami nieba, uderzenie dzwonu zlało się w jedno z kolejnym hukiem grzmotu. W głowie dudniło mu jednak mocniej, niż jakiekolwiek pioruny mogłyby to spowodować. Czuł, jakby jego czaszkę ściskała obręcz, nie mógł już zebrać myśli. Nagle był zupełnie pewien, że jeśli spróbuje postawić jeszcze jeden krok, przewróci się.

Udało mu się jednak dojść do drzwi, których otwarcie zdawało się pochłonąć resztkę sił. Stał teraz w kruchcie, ociekając wodą, usiłując pokonać wywołany wysiłkiem, kolejny zawrót głowy. Oparł się o ścianę i zamknął oczy, oddychając ciężko. Deszczu prawie nie było słychać, za to łomot serca był tutaj wyraźniejszy. Zaskrzypiały wewnętrzne drzwi, poruszone jakimś podmuchem. Uchylił powieki. Z wnętrza kościoła biła złota poświata, rozmyta przez matowe szkło szybek – najpewniej płomienie świec i mniejszych lamp, które zawsze rozjaśniały mrok świątyni. Mrugnął, obraz znów rozmył się przed jego oczami.

Światło oznaczało ciepło. Oznaczało pociechę. Ukojenie i ulgę.

Nie zasługiwał na nie.

Odwrócił się i wszedł na znajome stopnie prowadzące na wieżę. Po raz drugi w ciągu jednego dnia wspinał się po schodach – ale teraz nie oczekiwał niczego i niczego się nie spodziewał. Nie wiedział już nawet, dlaczego to robi, był półprzytomny. Kiedyś… kiedyś przychodził tutaj szukać pokrzepienia… nadziei, by iść dalej. To było jedyne miejsce, dokąd mógł przyjść… gdy czuł się… źle…

Oddychał ciężko, każdy krok przychodził z trudem… Szedł na oślep, musiał zamknąć oczy, bo poczucie, że świat wiruje, było teraz nieustanne. W górę… w górę… jeszcze jeden krok, jeszcze jeden stopień… a potem odpoczynek, bo płuca miały dość… Tutaj grzmoty były bardziej słyszalne, ich echo niemal dudniło w tej pustej przestrzeni.

I znów w górę, nieskończona ilość schodów… i znów nie pamiętał, gdzie i po co chce właściwie dojść… wszystko zawęziło się do tej drogi, którą trzeba było pokonać, żeby…

Żeby wreszcie osiągnąć pokój.

Wreszcie ostatni stopień. Oparł się o ścianę, szybko oddychając, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, ale zmusił się, by stać. Gdyby teraz się położył, nie dałby rady się podnieść. Jakie to miało znaczenie? Nie wiedział. Łapał oddech, mając nadzieję, że kiedy otworzy oczy, świat przestanie się chwiać.

Kolejny błysk mignął na gładkiej powierzchni dzwonu. Grzmot rozległ się po dłuższej chwili, już był bardziej pomrukiem. Deszcz wciąż szumiał, rozbijał się o dach kościoła, dachówki i miedziane płyty. Wsunął się na dobrze znajomy balkon, woda chlusnęła mu w twarz, ale nie zwrócił na to uwagi… Oparł się o barierkę, wyglądając w mrok. Oczy miał spuchnięte, niewiele widział… Pojedyncze światła latarni i okien – a poza tym ciemność. Tylko kiedy błyskawica przecinała niebo, ukazywał się krajobraz miasta – upiorny, obcy…

Jakże pasujący.

W dole była ciemność. Do ziemi mogło być dwadzieścia albo tysiąc metrów. Aksamitna czerń otchłani kusiła miękkością. Weźmie go w ramiona. Będzie spadał i spadał, i nigdy nie spadnie… Zaśnie, zanim spadnie. Niczego nie poczuje, zamknięty w tych przyjacielskich dłoniach.

Niczego więcej nie poczuje. Żadnego bólu, żadnej pustki, żadnej winy.

To było takie łatwe.

I… tak było lepiej. Dla wszystkich.

Dla wszystkich? Ach tak… Erwin i Cecile. Niech będą szczęśliwi. Niech żyją pełnią życia, jak zawsze to robili. Nie mógł się z nimi pożegnać… ale będą wiedzieć.

I Alain. Nareszcie mógł myśleć o nim bez ucisku w piersi. Ach, ale przecież nie miał już serca.

Alain. Nareszcie będzie wolny.

Żegnaj.

Coś mignęło tuż poza zasięgiem jego wzroku i odwrócił się, by spojrzeć, ale czymkolwiek był ten jasny błysk, już zniknął, rozmył się w powietrzu jak wspomnienie czyichś włosów…

Zamrugał, nagle niepewny. Czy ktoś tu był? Gdzie było tu? Rozejrzał się, znów mrugając. Co on tu właściwie robił? Powinien pójść do domu i położyć się do łóżka, zanim przeziębienie go zabije. Miał gorączkę, tego był pewien… Nic dziwnego, że zaczynał widzieć zjawy.

Popatrzył w dół i ciemność znów wypełniła całe jego pole widzenia. Nie, nie mógł iść do domu. Nie miał domu, do którego mógłby pójść. Jedyna droga wiodła w burzę. Tamto… to była po prostu błyskawica. Grzmot, jeden z ostatnich, znów spadł na miasto, i tym razem Joshowi wydało się, że słyszy w nim krzyk.

Za chwilę… za chwilę będzie po wszystkim… Jego palce ślizgały się po mokrym kamieniu, gdy bezskutecznie próbował się wspiąć na balustradę… Nie da rady, pomyślał prawie w panice, nie miał sił… Ciemność w dole wabiła, kusiła obietnicą słodkiego snu.

Podciągnął się na rękach i przechylił do przodu, zamykając oczy.

– Żegnaj – szepnął, kiedy ostatnie wspomnienie o Alainie wypełniło jego nozdrza.

Silne ramiona zamknęły się wokół niego i usłyszał słowa:

– Nigdy cię nie puszczę.

Ale mogło mu się tylko wydawać, ponieważ w tym momencie rozległo się pierwsze uderzenie dzwonu, a zaraz potem jedynym, co pozostało, było uczucie spadania…




Coma, "Leszek Żukowski"



rozdział 9 | główna | rozdział 11