Przez pierwszy tydzień po powrocie do Paryża było naprawdę dobrze. Josh starał się na wszelkie sposoby wynagrodzić Alainowi zaniedbanie, jakie wobec niego poczynił w Autrans. Nie wracał ani słowem do pobytu w górach, nie napisał nawet jednego listu do Chloe, choć od czasu do czasu miał na to ochotę – po prawdzie nie przyszło mu to z jakąś wyjątkową trudnością, gdyż wspomnienie wyjazdu napełniało go teraz bardzo sprzecznymi uczuciami. Odpuścił sobie kilka wykładów i seminariów, żeby wracać odpowiednio wcześnie do domu. Gotował Alainowi pyszności… no, w każdym razie gotował. I oddawał mu się w pełni, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Kiedy się nad tym zastanawiał, każdorazowo dochodził do wniosku, że jego motywacją – przynamniej nie główną – była nie tyle obawa, że mógłby utracić miłość Alaina, tylko autentyczne poczucie winy i żal, wywołane własną bezmyślnością. Terapeuta powiedziałby mu, że nie patrzy na to właściwie. Że zupełnie naturalną rzeczą jest pragnienie przyjaźni z innymi ludźmi i nie powinien sobie robić z tego powodu żadnych wyrzutów. Że nie może ograniczać całości swoich uczuć do Alaina. Że w ten sposób wyrządza sobie krzywdę i naraża na większe zranienie. Że, przeciwnie, nie jest niczym złym cieszyć się własnym szczęściem, jednak należy zachować jakąś równowagę. Josh nie potrafił w to uwierzyć. A nawet jeśli jakaś część jego umysłu – rozsądek, który przez ostatnie miesiące przemawiał właśnie głosem pana Ageaisa – rozumiała te słowa, szybko przepadała w płomieniach przepełniającej go namiętności. I… Tak, może rzeczywiście kierował się także strachem, przyznawał z pewną rezygnacją. Gdzieś głęboko tkwiło w nim przekonanie, że jeśli spisze się jak najlepiej… jeśli nie da Alainowi powodów do narzekania, wtedy Alain zechce z nim być. Wtedy zupełnie zapominał o mądrości mówiącej, że kocha się nie za coś, tylko pomimo czegoś. W każdym razie tak było przez tydzień, bo potem sielankę niestety zakłóciło tak zwane życie. Josh nie mógł więcej opuszczać zajęć, bo mogło to zagrozić jego studiom – a mimo całej swej beztroski nie mógł zdławić wewnętrznego przekonania, że lepiej teraz wyrobić ilość godzin, bo nigdy nie wiadomo, co się zdarzy potem. A niby zakładał, że przyszłość będzie zawsze jasna i różowa, ha ha… Poza tym okazało się, że czwarty semestr psychologii jest bodaj najbardziej przeładowany materiałem i zajęciami ze wszystkich dziesięciu, co wynikało między innymi z miesięcznych praktyk, które każdy student obowiązany był odbyć w czerwcu, po wcześniejszej w tym roku sesji egzaminacyjnej. Oznaczało to, że materiał, który normalnie zostałby rozłożony na blisko cztery miesiące, w tym roku został wtłoczony w niespełna trzy. Poniewczasie Josh doszedł do wniosku, że prawdziwym cudem był fakt, że miał w tym roku w ogóle jakąś przerwę semestralną… Tak czy owak, zmuszony był niemal codziennie siedzieć na uczelni do późnego popołudnia, a niekiedy i wieczoru, pisząc najróżniejsze referaty i eseje. Rok kończył się jedynie dwoma dużymi egzaminami, większość przedmiotów natomiast zaliczała bądź obecność na zajęciach, bądź właśnie dodatkowe – i bynajmniej nie proste – prace pisemne. Z dwojga złego Josh wolałby już dziesięć egzaminów w sesji letniej, do których mógłby się uczyć właśnie wtedy, a nie godzinami ślęczeć nad książkami i notatnikami, podczas gdy miał znacznie lepsze rzeczy do roboty… Równocześnie musiał jednak przyznać, że na drugim roku jego studia zrobiły się znacznie ciekawsze. Pierwszy rok – pomijając pewne takie oszołomienie, w którym go przeżył, a które wynikało z… cóż, jego depresji – zdawał się jedynie skupiać na odpowiedzi na pytanie: "Czym jest psychologia?" i podchodził do tematu z najróżniejszych punktów widzenia. Joshowi do tej pory robiło się słabo na wspomnienie takich przedmiotów jak filozofia czy historia psychologii… Teraz wydawało się, że w końcu wzięli się do rzeczy, gdyż poczęli poznawać procesy zachodzące w ludzkim umyśle – czyli to, co w gruncie rzeczy było dla Josha najbardziej interesujące. Na psychologii rozwojowej był uważnym słuchaczem i z tego jednego przedmiotu miał komplet obecności. Po kilku jego odważnych… no, może nie dyskusjach, bo w dyskusję wchodzi się, mając odpowiednią wiedzę… może zatem po prostu pytaniach i komentarzach profesor nawet usiłował go zaprosić do koła zainteresowań, które zbierało się po zajęciach co tydzień we czwartki, ale Josh grzecznie się od tego wywinął. Może i dziedzina go interesowała, jednak nie zamierzał spędzać jeszcze jednego wieczoru z dala od Alaina, nawet gdyby miało to być z korzyścią dla jego późniejszej kariery zawodowej, o której teraz w ogóle nie myślał. Prawdą było jednak, że w sumie cieszył się na ideę owych praktyk, które miał odbyć wczesnym latem. Odbywały się one przeważnie w szpitalach, domach opieki i innych ośrodkach pomocy społecznej. Przynajmniej w tej kwestii szybko myślał, bo zaklepał sobie miejsce w placówce położonej niemal w samym centrum Paryża. Nie miał najmniejszej ochoty spędzać pół dnia w dojazdach, a słyszał, że w stolicy nie dla wszystkich studentów wystarczy miejsc i część musiała właśnie zadowolić się dość odległym przydziałem. Jeśli o niego chodziło, zamierzał być w domu jak najszybciej, zwłaszcza gdy zanosiło się na mocno zajętą wiosnę… Prawie w ogóle nie miał czasu na gotowanie z panią Bonnet, a taki był entuzjastyczny do tych lekcji… Alain rzecz jasna wciąż nie narzekał na przyrządzane przez niego potrawy – w dodatku, o zgrozo, często zmuszony był samemu gotować, bo Josh teraz przeważnie wracał później od niego. Nie żeby Alain źle gotował – Josh uważał, że ich umiejętności w tej materii są raczej zbliżone (bo chyba tylko idiota nie umiałby przygotować dania na podstawie szczegółowego przepisu, a Alain idiotą nie był) – niemniej Josh czuł się w związku z tym dość smętnie. Przyjemność sprawiało mu "prowadzenie domu", choć kiedy się nad tym zastanawiał, to najpewniej również wynikało z tego pragnienia, by być za wszystko odpowiedzialnym i wszystko robić dobrze. Tak, wyrażenie "perfekcyjna pani domu" brzmiało w jego umyśle coraz bardziej znajomo… To znaczy brzmiałoby, gdyby nie miał na głowie studiów. Ich życie intymne też uległo zmianie – i, niestety, była to zmiana na gorsze, gdyż pomiędzy nich wkradły się pośpiech i zmęczenie. Po całym dniu spędzonym na wykładach i ćwiczeniach, albo nad książkami i pracami pisemnymi, Josh nie miał sił na jakąkolwiek finezję w łóżku, więc ich zbliżenia zaczęły wkrótce przebiegać według jednego schematu. Częściej zresztą od razu kładli się spać, niż wyprawiali jakieś harce. Josh nie czuł się z tym dobrze, jednak podejrzewał, że każdy związek ma takie etapy, na które nie ma się wpływu i które po prostu trzeba przeczekać. Nie można jednak powiedzieć, by przestał być szczęśliwy. Teraz, kiedy nie stać go było na nic więcej, po prostu czerpał radość z samej obecności Alaina – i z tej codzienności, którą dzielili. Bądźmy szczerzy, ile par uprawia seks codziennie? Ze statystyk, które kiedyś wpadły mu w ręce, wynikało, że połowa nie robi tego nawet raz w tygodniu. Naprawdę nie powinien mieć wyrzutów – zwłaszcza że, wiedział to z całą pewnością, był to jedynie stan przejściowy. Niech no skończy się ten koszmarny czwarty semestr i nadejdzie lato, a wówczas powetują sobie całą tę wiosenną mordęgę. Na razie próbowali to sobie odbić choć trochę w weekendy, ale w połowie marca, jakoś po Joshowych urodzinach, Alain mocno się przeziębił – ostatecznie wywiązało się zapalenie płuc – i spędził dwa tygodnie w łóżku, nie mając sił, by choćby ręką ruszyć, a później długo wracał do zdrowia. Josh troskliwie się nim opiekował – kiedy tylko nie był na zajęciach, czyli jedynie późnym popołudniem i wieczorem, co go frustrowało niepomiernie – tyle że to właśnie w czasie tej choroby i późniejszej rehabilitacji zupełnie przestali się kochać. Josh przeniósł się na kanapę w dużym pokoju, żeby Alain miał dobre warunki do spania, a potem jakoś po prostu nie podjęli na nowo tych konkretnych aktywności. Kiedy Josh później wracał myślą do tego okresu, w nim właśnie upatrywał przyczynę wydarzeń, które nastąpiły tej wiosny. Jeśli jednak próbował być zupełnie szczery z samym sobą, musiał przyznać, że zaczęło się to znacznie wcześniej. Wiosna trwała w najlepsze, jednak dla Josha równie dobrze mogła nie istnieć – ledwo dawał radę ogarnąć się z nauką. Uniwersytet a liceum to były dwa różne światy; Josh miał wrażenie, że tutaj na jedno kolokwium często musi opanować więcej materiału niż tam na egzamin końcowy – i czasami naprawdę miał ochotę rzucić to wszystko w kąt i nigdy więcej nie otwierać podręczników. Zawsze jednak po jakimś czasie zaciskał zęby i wracał do nauki, mówiąc sobie, że to tylko do czerwca, a potem wakacje – żadnych zajęć, żadnych seminariów i referatów, żadnego siedzenia w bibliotece. Żadnego zakuwania dzień w dzień. Alain powoli zdrowiał w domu. Lekarz dał mu ponad miesiąc zwolnienia, bo choroba była naprawdę paskudna i mocno go osłabiła. Josh miał wyrzuty sumienia, że nie może się nim zajmować tak, jak by tego chciał, ale Alain potrafił sobie poradzić samemu; nie był przecież dzieckiem. Mimo wszystko chciał nawet poprosić panią Bonnet, żeby raz na jakiś czas do Alaina zajrzała, jednak Alain z miejsca zaprotestował; najwyraźniej nie zamierzał się z sąsiadami zadawać więcej, niż było to absolutnie konieczne – i w jego przypadku oznaczało wymianę pozdrowień na klatce schodowej. Skoro zaś o nich mowa… Sąsiad z mieszkania obok, z małej kawalerki, wyprowadził się znienacka w marcu, jednak Josh dowiedział się od pani Bonnet, że w kwietniu ma się pojawić nowy lokator. Mimo to zdziwił się, kiedy któregoś dnia, wracając do domu, ujrzał na schodach młodego mężczyznę taszczącego spore pudło. W miarę sił pomógł nieznajomemu z jego bagażem, którym okazała się wiolonczela, zaś sam młodzieniec przedstawił się jako Francis Vidal, student czwartego roku na akademii muzycznej. Na Joshu wywarł on pozytywne wrażenie, zwłaszcza kiedy zaraz potem zapewnił, że grywa cicho i dołoży starań, by nikomu nie przeszkadzać, więc pewnie nawet go nie będą słyszeć przez ścianę. Josh nie miał nic przeciwko muzyce – sam w liceum przez jakiś czas grał na klarnecie w orkiestrze szkolnej, choć bez oszałamiających sukcesów – jednak wiedział, że czym innym było słuchanie takich muzycznych prób dzień w dzień, więc słowa Francisa mocno go uspokoiły. Zresztą sam Francis z miejsca zdobył jego sympatię – wysoki i chudy, piegowaty i w cokolwiek znoszonym ubraniu. Josh przywitał go, dość samowolnie, w imieniu reszty mieszkańców kamienicy i wyraził nadzieję, że będzie mu się tutaj dobrze mieszkać. – Mamy nowego sąsiada – oznajmił Alainowi, wchodząc do mieszkania i zamykając za sobą drzwi. – Zupełnie zapomniałem, że miał się wprowadzić w tym miesiącu – dodał, zdejmując buty. – To muzyk, gra na wiolonczeli. Ale powiedział, że nie będzie nam przeszkadzał. Podszedł do Alaina, który już czuł się na tyle silny, że nie musiał leżeć w łóżku, i pocałował go na przywitanie. Alain jeszcze trochę pokasływał, ale lekarz mówił, że najgorsze ma za sobą i już nie powinien zarażać – a Josh sam doszedł do wniosku, że skoro dotąd nie złapał od niego choroby, to niewielkie były szanse, by miało się to stać później. Był to taki delikatny pocałunek, jakie praktykują wszystkie pary, gdy codzienność zacznie przeważać nad uniesieniami, wyrażający po prostu czułość, nie namiętność, i do niczego nie prowadził, więc Josh się nie zdziwił, kiedy Alain go nawet nie objął. Wymieniali takie pocałunki w przelocie każdego dnia – słodkie zapewnienia o swoich uczuciach, gdy na żadne inne nie było czasu. – Mam nadzieję, że będziesz się czuł coraz lepiej – powiedział Josh, zerkając na kalendarz i konstatując, że Alain już trzy tygodnie chorował. – Cieszę się, że już wstajesz – dodał, patrząc na niego z ciepłem. Alain przez chwilę przypatrywał mu się badawczo, a potem krótko skinął głową. Josh poszedł do kuchni, gdzie wstawił obiad na gaz, a potem wziął się za wyciąganie notatników z torby. Westchnął. Dzisiaj też czekało go kilka godzin nauki. Z Francisem Vidalem widywali się zdumiewająco często, choć głównie na schodach. Student muzyki rzeczywiście nie sprawiał im żadnego kłopotu swoją grą; prawdę powiedziawszy, Josh słyszał go może raz albo dwa, a i to bardzo cicho. Francis okazał się wesołym młodym człowiekiem, który miał zwyczaj przebierania palcami, kiedy tylko nie miał rąk zajętych. Zawsze znalazł czas na rozmowę, choć odnośnie tego Josh był ostrożny. Wciąż pamiętał historię z Chloe, kiedy to bez skrępowania rzucił się w wir nowej znajomości i omal nie doprowadził do katastrofy… Lepiej było nie dawać Alainowi powodów do podejrzeń… To znaczy do jakichkolwiek wątpliwości. Wystarczyło, że Alain któregoś dnia odemknął drzwi wejściowe i przyglądał mu się, kiedy od dobrego kwadransa dyskutował na klatce z Francisem na temat przewagi sernika nad wszystkimi innymi rodzajami deserów. Francis pochodził z Normandii i był zdania, że nic na świecie nie może się równać jabłecznikowi. Ich głosy musiały się nieść po całym pionie. Josh pomachał Alainowi i dał znać, że zaraz przyjdzie, wobec czego Alain cofnął się w głąb mieszkania. – No tak, wspominałeś, że masz współlokatora – przypomniał sobie Francis. – Chciałbym go kiedyś poznać. – Alain dopiero zdrowieje po zapaleniu płuc – odparł Josh, choć wiedział, że Alain ma się już całkiem dobrze. – Naprawdę ciężko chorował. – Przykro mi to słyszeć. Mam nadzieję, że nie zakłócam mu rekonwalescencji swoją grą…? – zaniepokoił się muzyk. – Nie. Tak jak mówiłeś, nic prawie nie słychać – zapewnił go Josh. – To stare budownictwo, ściany są grube. Między mieszkaniami nic się nie przenosi. Czy ktoś inny ci się skarżył? Francis pokręcił głową, sprawiał jednak wrażenie, że zastanawia go coś innego. – A wy? Od dawna tu mieszkacie? – spytał. – Od września. Właściwie od końca sierpnia – uściślił Josh. – Wtedy się przeprowadziliśmy do Paryża. To znaczy… Ja mieszkam w Paryżu już prawie dwa lata, ale na pierwszym roku studiów mieszkałem w akademiku. Francis pokiwał głową. – A Alain? On też studiuje? – Nie-e… Pracuje. Choć teraz jest już prawie miesiąc na zwolnieniu. – O? Myślałem, że jesteście kolegami ze studiów…? – zdziwił się muzyk. – Nie, jesteśmy raczej kolegami ze szkoły. Z rodzinnej miejscowości – odparł Josh ze śmiechem, na co Francis zmarszczył brwi. Josh domyślał się, co mu się formuje w mózgu. A może jeszcze nie formuje, najwyżej zaczyna kiełkować… "Uznaliśmy, że wynajmiemy wspólne mieszkanie, bo tak będzie taniej", powinien teraz powiedzieć. Ten wybieg działał w dziewięciu na dziesięć przypadków… nie żeby Josh musiał się ze swojej znajomości z Alainem tłumaczyć – co za okropne słowo – już dziesięciu osobom. Potem jednak przypomniał sobie, co zaszło w Autrans, i postanowił, że może powoli czas skończyć z takimi wymówkami. – Po prostu żyjemy ze sobą – powiedział z uśmiechem, pozostawiając wolność interpretacji muzykowi. – Na razie! – zawołał i wrócił do mieszkania całkiem z siebie zadowolony. Przez kilka następnych dni miał wrażenie, że Francis go unika – ale zbytnio się tym nie przejmował. Jeśli ta nowa znajomość miała zostać zakończona przez jeden fakt z życia Josha, oznaczało to, że nie ma sobie czym głowy zawracać. Zresztą może był niesprawiedliwy; może Francis był po prostu zajęty albo wracał do domu w innych godzinach niż Josh. Przecież dotąd wcale nie spotykali się codziennie. A nawet jeśli rzeczywiście była to zmiana, która wynikała z Joshowych rewelacji… Naprawdę nie musiał się blisko przyjaźnić z każdym sąsiadem, wystarczyły mu cywilizowane stosunki. Prawdę powiedziawszy, większość mieszkańców kamienicy znał jedynie z nazwiska (a i to nie zawsze), zaś z twarzy kojarzył jedynie uroczą panią Bonnet, panią Morel z parteru – staruszkę-dziwaczkę, która dokarmiała mieszkające w piwnicy koty, pana Dupont, któremu miał okazję przyjrzeć się wystarczająco, gdy ów zalał im mieszkanie i potem przez kilka dni niemal na kolanach błagał o wybaczenie, oraz Pierre'a Rolanda, dziennikarza. Nie miał poczucia, że powinien znać wszystkich lokatorów, więc i bez bliższej znajomości z Francisem sobie poradzi. Jego przypuszczenia były jednak najwyraźniej na wyrost, bo oto któregoś popołudnia, jakoś już w połowie miesiąca, a przed Wielkanocą, Francis zapukał do ich drzwi, a kiedy Josh mu otworzył, nie spostrzegł w jego zachowaniu niczego odbiegającego od normy. – To chyba do was – powiedział muzyk, przywitawszy się, i podał mu niewielką kopertę. – Przyszło wczoraj, ale wróciłem późno, więc nie chciałem was niepokoić… Miałem ostatnio próby do samego wieczora – wyjaśnił. Josh wziął od niego przesyłkę i popatrzył na nadawcę: Georges Saphir. Uśmiechnął się. – Pewnie listonosz źle wrzucił. Dziękuję ci – odparł, wracając wzrokiem do sąsiada. – Nie, po prostu w adresie jest błąd – zwrócił uwagę Francis. Josh odwrócił kopertę. Joshua Or i Alain Corail, 33 rue Keller (15)… Rzeczywiście, mieszkanie numer piętnaście, a oni mieszkali pod szesnastym. – Hmm, Georges zawsze miał artystyczne pismo – stwierdził dyplomatycznie, patrząc na Francisa przepraszająco. – Pewnie listonosz sam nie wiedział, gdzie ma doręczyć, i poszedł według kolejności. Na skrzynkach nie ma przecież naszych nazwisk… Naprawdę ci dziękuję. Francis pokręcił głową. – Nie ma o czym mówić… – odparł zażenowany. – Tylko… – Najwyraźniej miał jakiś problem. Josh był mu wdzięczny za fatygę, więc spytał serdecznie: – Tak? Francis podrapał się po głowie, po czym wskazał na kopertę. – To głupie, o co pytam… Ale czy to przypadkiem nie Georges Saphir, ten pianista…? Josh mrugnął. – Tak – odpowiedział. – Znamy się ze szkoły. On, Alain i ja. Francis poderwał głowę i popatrzył w niego, jakby nagle znalazł sobie nowe bożyszcze. – Naprawdę znasz Georgesa Saphira? A niech mnie! To niesamowite. Josh poczuł się odrobinę skołowany. – No, nie byliśmy jakimiś super bliskimi przyjaciółmi – powiedział powoli, dodając jednak w myślach: "Choć wiemy o sobie takie rzeczy, o których mało kto ma pojęcie, a to już robi z nas dość szczególnych znajomych". – Po prostu… Znamy się – zakończył dość niezgrabnie. – A dlaczego właściwie pytasz? Francis jednak wciąż patrzył w niego jak w bóstwo. – Przecież Georges Saphir to jeden z największych talentów muzycznych pokolenia! – wykrzyknął. – Kompozytorzy już teraz zabijają się, by grał ich utwory. Słyszałem, że jakaś muzyczka nawet wylądowała w szpitalu z załamaniem nerwowym, kiedy odesłał jej nuty i uprzejmie odmówił. Och, zrobiłbym wszystko, żeby kiedykolwiek móc z nim zagrać… Nawet nie w duecie, po prostu w zespole…! Złożył ręce, niemal zapominając o Joshu, który tylko stał i przyglądał się temu niespodziewanemu wybuchowi admiracji. Czy wszyscy artyści byli tak egzaltowani? W gruncie rzeczy Georges zawsze sprawiał wrażenie, jakby najmniejsza emocja miała go rozerwać na kawałki, dopiero później nauczył się, jak sobie z nimi radzić… Nie mógł się jednak nie uśmiechnąć. Więc Georges wciąż wzbudzał takie zachwyty jak onegdaj w Świętym Grollo? Cóż, nie żeby go to dziwiło. Georges wydawał się wręcz stworzony do zachwytów… Gdyby Josh nie znał go lepiej, trzymałby się od niego jak najdalej – wiedział jednak, że za tą twarzą i pozą świętego anioła kryła się znacznie bardziej skomplikowana i przemyślna natura. Tego jednak nie zamierzał nikomu wyjawiać. Niektóre sprawy tyczyły się tylko ich czwórki: Georgesa i Roberta oraz, w mniejszym stopniu, Alaina i Josha. – W przyszłym tygodniu przyjedzie do Paryża uczestniczyć w koncercie charytatywnym – przerwał Francis jego rozmyślania. – Kilku naszych najlepszych studentów wystąpi razem z nim. Oczywiście będzie tam wielu innych artystów, ale na naszej uczelni mówi się tylko o Saphirze. Ponoć bilety rozeszły się jak świeże bułeczki… – oznajmił z pewnym smutkiem… a potem spojrzał na kopertę w rękach Josha i jakby zrozumiał. – Ach – powiedział tylko, wpatrując się w biały prostokąt z pożądaniem. Josh opanował absurdalne pragnienie przyciśnięcia listu do piersi. Nie mógł być głupi… nawet jeśli Francis sprawiał wrażenie, jakby miał się na niego w każdej chwili rzucić. Kto wie, być może już żałował swojego dobrego uczynku i przyniesienia listu tutaj…? Mógłby spokojnie go zatrzymać i nikt by się nigdy o tym nie dowiedział, a on miałby z tego korzyść… Nie, Josh był bardzo nie w porządku wobec muzyka, posądzając go o takie rzeczy. Miał nadzieję, że nic z tego nie odbiło się na jego twarzy. Naprawdę chciałby jakoś sympatycznemu sąsiadowi pomóc, tylko że… – Joshua… Muszę cię prosić na chwilę – rozległ się głos Alaina, który stanął w drzwiach do pokoju. Francis jakby się otrząsnął z zamroczenia. – To ja już pójdę… – powiedział cicho, odwracając się, by wyjść. Teraz sprawiał wrażenie bardzo nieszczęśliwego i Josh poczuł wyrzuty sumienia za swoje wcześniejsze, prawdziwie podłe, myśli. – Mam nadzieję, że uda ci się zdobyć bilet – próbował go pocieszyć, choć równie dobrze mógł sypać solą na jego rany. – Pewnie wasza szkoła ma wejścia – dodał z uśmiechem. Francis pokiwał głową, ale nic więcej nie rzekł, a jedynie się pożegnał i poszedł do siebie ze spuszczonym wzrokiem. Josh przekręcił zamek i wrócił do pokoju, ściskając kopertę, w której rzeczywiście wyczuwał jakąś twardą zawartość. Gdyby był jakiś sposób, żeby zdobyć dla Francisa bilet… Był naprawdę w porządku, a Josh już go podejrzewał o homofobię i wszystko inne. Tylko że co Josh mógł zrobić? Tak naprawdę zupełnie nic. "Nie bierz na siebie wszystkich problemów świata", usłyszał w głowie znajomy głos. Prawda, nie powinien sobie wyobrażać, że jest w stanie pomóc wszystkim ludziom. Nawet tym, którzy dobrze go traktowali… – Tak? Co to za sprawa? – zapytał, siadając przy stole i patrząc na Alaina. – Żadna – odparł Alain. Josh mrugnął. – Co… – Nie uważasz, że jest za bardzo ciekawski? – rzucił Alain. – Kto? Francis? – zdziwił się Josh. – Nie-e, chyba nie… – Jeszcze chwila, a powiedziałbyś mu, że jestem… że Grace… No wiesz. Josh zastanowił się. – A czy to by było coś złego? – zapytał, choć miał niejasne wrażenie, że Alain ma rację. – A po co ma wiedzieć? – odpowiedział pytaniem na pytanie Alain. – Przecież to nie jego sprawa. – No tak, wtedy pewnie nie dałby nam spokoju – zgodził się Josh, całkiem jak na niego bezceremonialnie. Ziewnął i popatrzył na trzymany w ręce list. – To od Georgesa – powiedział, zupełnie niepotrzebnie. Przez chwilę przyglądał się ozdobionej srebrnym wzorkiem kopercie, a potem rozdarł ją i zajrzał do środka. Na jego rękę wypadły – cóż za niespodzianka – dwa bilety oraz mały arkusik papieru. Popatrzył na Alaina, a potem rozwinął list. – "Wesołych Świąt! U nas wszystko dobrze i mamy nadzieję, że u Was również" – przeczytał na głos. – "Będziemy w Paryżu w drugą Niedzielę wielkanocną (tu Josh skrzywił się wewnętrznie na Georgesowe przywiązanie do obrządku kościelnego, które najwyraźniej nic a nic się nie zmieniło) na koncercie i z chęcią się z Wami spotkamy, jeśli nie macie innych planów. Mam nadzieję, że będziecie mogli przyjść, dołączamy bilety. Z serdecznym pozdrowieniem, Georges i Robert." – Josh ponownie wziął w rękę bilety i przyjrzał się nadrukowi na nich. – To naprawdę miłe, że o nas pomyśleli, nie uważasz? Przecież mają tylu znajomych… No, ty to właściwie jesteś niemal krewnym – stwierdził, unosząc oczy na Alaina i dziwiąc się nagłemu grymasowi na jego twarzy. Najwyraźniej Alain wciąż nie potrafił ze spokojem wspominać kwestii Grace. Albo po prostu miał zły dzień… – Naprawdę cieszę się, że ich znów zobaczę – powiedział, uśmiechając się lekko i wracając myślą do ostatniego spotkania, które miało miejsce w Idealo, na wieczorze kawalerskim Erwina… Wydawało się, w innym życiu. – A ty? Alain przez chwilę siedział w milczeniu. – Nie chcę. Josh uniósł brwi w zdumieniu. Tego się nie spodziewał. Alain naprawdę dziwnie się dzisiaj zachowywał. – Nie chcesz się z nimi zobaczyć? – spytał z niedowierzaniem. – Nie chcę… iść na koncert – odparł Alain z oporem. – W takim razie pójdę z Francisem – rzucił Josh od niechcenia, wyciągając ramiona nad stołem. – Będzie mi wdzięczny do końca życia. Była to bardzo licha prowokacja, ale poskutkowała, bo Alain zachmurzył się wyraźnie, siedział chwilę w ciszy, aż wreszcie kiwnął głową na zgodę. Josh próbował wyciągnąć z Alaina przyczynę takiej, a nie innej reakcji, jednak Alain w ogóle nie chciał o tym rozmawiać i wkrótce powiedział, że zamierza się już położyć, niejako dając do zrozumienia, że wciąż jeszcze nie wrócił do zdrowia, mimo że od choroby minął już miesiąc. Josh mógł się nad tym zastanawiać, ale chwilowo bardziej go pochłaniała radosna wizja, że spotka przyjaciół ze szkoły. Tak, mógł mówić Francisowi, że byli z Georgesem Saphirem tylko znajomymi, jednak tak naprawdę pozostawał z Georgesem i Robertem w znacznie bliższej relacji, przynajmniej w myślach. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że niewiele było osób, od których otrzymałby tyle życzliwości ile od tej dwójki i którym sam tak bardzo ufał. Georges i Robert wiedzieli o nim niemal wszystko, co warto było wiedzieć. Nawet Erwin i Cecile, choć byli jego najlepszymi przyjaciółmi, nie znali – i raczej by nie chcieli znać – pewnych aspektów z jego życia prywatnego, o których mógłby, gdyby go naszła ochota, szczerze porozmawiać z Georgesem i Robertem, bo wiedziałby, że go rozumieją. Komu to on ostatnio mówił, że traktuje Erwina i Cecile bardziej jak brata i siostrę…? Ach, pani Bonnet. Tak, to pewnie było to. A rodzeństwu nie mówi się absolutnie o wszystkim, prawda? Gdyby kiedyś miał napisać ten list do Chloe, który koniec końców nigdy nie został nawet zaczęty, też by jej nie wzmiankował o niektórych sprawach… W każdym razie koncert był już niedługo. Josh popatrzył w kalendarz wiszący na drzwiach kuchennych i uświadomił sobie, że był już Wielki Wtorek, a potem się skrzywił. No tak, on wcale nie był lepszy w kwestii tych nazw świątecznych… Piątek wolny, a pojutrze skrócone zajęcia, kończył już w południe. Wielkanoc była za kilka dni, jakoś zupełnie o niej nie myślał w tym roku. Czy powinien przygotować jakiś świąteczny posiłek? Coś tam chyba jeszcze pamiętał odnośnie tradycji wielkanocnych, hmm… Jajka, hmm… Jajka. Tak, na pewno. Sernik? Nie, to chyba Boże Narodzenie… Podrapał się po głowie, a potem z westchnieniem stwierdził w myślach, że najnowszy numer "Doskonałej żony" otrzyma najpewniej po świętach. Chyba żeby skorzystać z faktu, że w Wielki Czwartek wcześniej kończy zajęcia, i pójść na nauki do pani Bonnet? Tyle że pewnie była bardzo zajęta… Zdecydował jednak, że spróbuje i przynajmniej zapyta, czy mogłaby go nauczyć przyrządzać chociaż jedno danie, choć brak planu B nieco go deprymował. Cóż, doszedł do wniosku, jeśli to się nie uda… to trzeba liczyć na to, że Alain może nie zauważy, że jest Wielkanoc, o ile Josh mu nie będzie tego przypominał…? Alain i tak ostatnio nie wychodził ani nie zadawał się z ludźmi. Telewizora nie mieli, zaś gazet nie kupowali – Alain mógł zupełnie nie zarejestrować świąt… Tylko jak wtedy wytłumaczyć chęć zniknięcia w środku dnia, żeby pójść na sumę wielkanocną…? Josh poczochrał się z frustracji i doszedł do wniosku, że święta są skomplikowane, kiedy żyje się w związku. Do pani Bonnet zaszedł nazajutrz, zapytać o ewentualny czwartek. Staruszka bardzo się ucieszyła z jego wizyty i z wielką chęcią zadeklarowała pomoc w problemie. W czwartek wracał więc do domu z dwiema torbami zakupów, które mu zapisała na kartce. Miał jakieś trzy godziny, toteż nauka, jak zastawić cały stół na Wielkanoc, nie wchodziła w rachubę, przygotowali jednak wspólnie pieczeń baranią, którą później wystarczyło odgrzać w piekarniku i polać sosem – odnośnie sosu Josh otrzymał dokładne wskazówki oraz zapewnienie, że na bank poradzi sobie z jego przyrządzeniem – oraz upiekli ciasto na kruchym spodzie, które miało zachować świeżość aż do świąt. Josh nauczył się także, jak robić dobrą sałatkę, która według pani Bonnet powinna się dobrze komponować z resztą posiłku. Ceną za to wszystko było wysłuchiwanie co i rusz, jaki to jest "słodki", że tak się przykłada do gotowania, "uroczy", że tak się troszczy o swój dom, oraz "kochany", że przejmuje się innymi – oraz wszystkiego innego, ponieważ staruszce usta się nie zamykały. – A jak tam u pani w rodzinie…? – zapytał, krojąc warzywa do sałatki, kiedy wreszcie udało mu się dojść do głosu. – Ach, kochanie, lepiej być nie może – sąsiadkę najwyraźniej ucieszyło jego pytanie, gdyż przez następny kwadrans opowiadała, co też u jej Anne i Fleur słychać, jak częstymi bywały u niej gośćmi i że wreszcie rodzice Anne przestali w jakikolwiek sposób krytykować sposób bycia córki. Anne zrobiła się pogodniejsza i polepszyła wyniki w nauce, gdyż łatwiej jej było skupić się na szkole, kiedy przestała się martwić o to, co się dzieje w domu, zaś Fleur okazała się bardzo kulturalną i pomocną osobą, z którą dało się porozmawiać na najróżniejsze tematy. "Zupełnie jak ty, kochanie", dodała pani Bonnet, która była równie skłonna do dawania komplementów jak do krytyki. Josh słuchał tego i z pewnym kłującym uczuciem w dołku myślał, że chciałby mieć krewnych… nawet jednego krewnego, który z podobnym entuzjazmem odnosiłby się do niego… akceptował go… To było wspaniałe, gdy rodzina wspierała się w taki sposób, rodzice i dziadkowie… Gdy kochali swoje dzieci bez zastrzeżeń i zawsze stali po ich stronie. Potem jednak szybko uznał, że powinien się cieszyć, że przynajmniej nie ma krewnych, którzy by się go wyparli, co przecież też mogło się zdarzyć, bo zdarzało się często… Nie, czegoś takiego by chyba nie zniósł. A potem doszedł do wniosku, że takie rozważania w ogóle nie mają sensu, bo większość życia radził sobie w ogóle bez rodziny… zaś teraz miał Alaina. – A jak tam u ciebie i pana Alaina? – staruszka jakby odczytała jego myśli, choć rzuciła tym pytaniem zupełnie swobodnie, otwierając jednocześnie puszkę groszku. Josh przestał siekać pietruszkę i popatrzył w okno, przez które ponad kamienicą naprzeciwko wpadało popołudniowe światło kwietniowego słońca. – Miał ciężkie zapalenie płuc, wciąż wraca do zdrowia – odparł, zastanawiając się, czy tylko w jego uszach te słowa brzmią jakoś fałszywie. Nagle miał wrażenie, jakby choroba Alaina stała się wymówką… tylko do czego? – Och, to dlatego od marca w ogóle go nie widziałam! – zawołała pani Bonnet, a potem dodała półgłosem: – A wierz mi, wypatrywałam go często. Pewnie cały czas siedział w domu…? – Tak… Wciąż siedzi – sprostował Josh, marszcząc brwi. Dlaczego wcześniej nie zwrócił na to uwagi? No tak, niby lekarz dał mu miesięczne zwolnienie, ale chyba nie oznaczało to, że Alain będzie… przykuty do łóżka i ograniczony do własnego domu przez całe cztery tygodnie? – Chyba powinien już się ruszyć…? – Oj nie wiem, kochanie. – Staruszka pokręciła głową i podała mu miskę. – Zapalenie płuc to paskudna choroba, czasem trzyma człowieka i miesiąc-dwa… Josh popatrzył na nią. – Mówi pani? – spytał z jakąś nadzieją. – To, oczywiście, zależy od człowieka – dodała z mądrą miną. – Choć młody człowiek powinien sobie raczej szybko z nią poradzić. W każdym razie przykro mi słyszeć, że chorował. Josh ponownie spuścił wzrok, wsypując pokrojone warzywa do miski. Jakoś nie poczuł się pocieszony jej uwagą. – Martwię się o niego – powiedział cicho, jakby dopiero teraz to sobie uświadamiając. – Nie spodziewałem się, że to będzie tak długo trwać… – stwierdził, samemu nie będąc pewnym, czy chodzi mu tylko o zdrowie Alaina czy o coś innego. Zupełnie nagle zauważył, że ich wspólne życie wyglądało zupełnie inaczej niż jeszcze miesiąc temu. To się stawało tak powoli, niezauważalnie… po prostu oddalali się od siebie, dzień po dniu coraz bardziej… Źle mu się zrobiło na tę myśl i musiał zebrać wszystkie siły, by skoncentrować się na rozmowie. – Chyba powinieneś mu dać czas – zaproponowała pani Bonnet, ale wtedy zrozumiał, że wciąż mówiła o chorobie Alaina. – Najważniejsze to wyleczyć się do końca, żeby się żadne powikłanie nie przyplątało. – W sumie to całe zapalenie płuc było powikłaniem. – Josh uśmiechnął się blado i wziął się za mieszanie warzyw w misce. – Wszystko zaczęło się od jakiegoś banalnego przeziębienia… – Ale tak się o niego troszczysz, że na pewno w końcu mu się polepszy – skomentowała, przysuwając sól i pieprz. Josh kiwnął głową w zamyśleniu, nie zwracając uwagi na jej ton. – Nie wiem, czy wystarczająco… Jakoś teraz jest inaczej niż przedtem – powiedział powoli, zastanawiając się nad własnymi słowami. Tak, było inaczej, tyle że wciąż nie potrafił do końca sprecyzować jak inaczej. I dlaczego. – Mało rozmawiamy… Ja mam strasznie dużo zajęć na uczelni – rzucił jakimś przepraszającym tonem, choć nie wiedział, kogo przeprasza. – Dzisiaj był pierwszy dzień, kiedy skończyłem już w południe, a to zupełnie wyjątkowo, bo są święta… – Biedactwo – wtrąciła pani Bonnet, ale prawie jej nie słuchał. – Od dawna nawet… my… – Umilkł, zupełnie zapominając o przyrządzanej sałatce, pochłonięty obrazem, jaki wyłaniał się z jego opowieści. – Nie wiem, kiedy to się zaczęło… – Tak, teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że ich ostatnie tygodnie tak właśnie wyglądały: niby byli razem, ale bez tej bliskości, którą dzielili przez ponad pół roku. – Może się o coś pokłóciliście? – podsunęła pani Bonnet. Josh pokręcił głową. – Nie… Po prostu… jakby się od siebie odsunęliśmy – odparł, choć mówił bardziej do siebie samego. – Ale pewnie masz jakiś pomysł, jak temu zaradzić? – wtrąciła przebiegle staruszka. Josh mrugnął i skupił na niej spojrzenie, by przyglądać się jej przez kilka sekund… Uśmiechała się tak niewinnie, że aż wymownie i z dezaprobatą pokręcił głową. – Pani Bonnet… Czasem jak pani słucham, to ogarnia mnie przerażenie – oznajmił, ale nagle poczuł, że sam nie może powstrzymać uśmiechu, a ucisk w jego piersi znika. Niewiarygodne. – Nie zapominaj, że mam od ciebie czterdzieści lat więcej doświadczenia w miłości, kochanie – stwierdziła oczywistość, wyraźnie z siebie zadowolona. – Wierz mi: niektóre sposoby zawsze się sprawdzają. Josh mrugnął kilka razy, uświadomiwszy sobie, że to właśnie usiłowała mu od jakiegoś czasu przekazać. I może to była właściwa droga; przywróciła mu nadzieję jednym komentarzem, podczas gdy on z miejsca rzucił się w otchłań rozpaczy i czarnych wizji. – Tak, teraz wystarczy tylko popieprzyć – powiedziała i zajęło mu chwilę, zanim zrozumiał, że mówi o sałatce. Zarumienił się i już nic nie powiedział, a w zamian zabrał się za przyprawianie dania solą, pieprzem i majonezem. Kiedy gotowanie było skończone i Josh z pakunkami pod pachą szedł na swoje czwarte piętro, nie mógł się nie zastanawiać nad dziwnymi kolejami życia. Przy całej jego fantazji nigdy by mu do głowy nie przyszło, że będzie brał porady sercowe od starszej pani. Z jednej strony mocno to kłuło w jego poczucie godności i samowystarczalności – a co za tym idzie, zdolność i umiejętność decydowania o sobie samym – ale z drugiej z pokorą przyznawał, że pani Bonnet mogła mieć rację. Z pewnością niejednego doświadczyła w trakcie małżeństwa, które przetrwało wiele dekad, i naprawdę wiedziała, co mówi. Czasami należało szukać najprostszych rozwiązań, a nie analizować wszystko od podszewki, co może i wychodziło mu dobrze, ale nie zawsze na dobre. Dlatego też, kiedy wchodził do mieszkania i jeszcze w butach zanosił pakunki do kuchni, czynił to z pewną determinacją. Doprawdy, wystarczająco długo pozwolił tej niekorzystnej sytuacji trwać – przynajmniej teraz widział jasno, że była niekorzystna, choć wciąż był na siebie zły, że tyle mu to zajęło… Do diabła ze studiami i nauką, do diabła ze zmęczeniem i chorobą. Kiedyś przecież machnąłby ręką na to wszystko jako nieistotne – od kiedy zatem zrobił się tak skrupulatny? Był najwyższy czas przywrócić to, co kiedyś – nie tak dawno – istniało między nim a Alainem i było wręcz namacalne. Ta myśl zdecydowanie poprawiła mu nastrój, bo czego jak czego, ale bezproduktywnego użalania się nad sobą nie znosił najbardziej w świecie. – Już późno… Gdzie byłeś? – spytał Alain, stając w drzwiach kuchni, podczas gdy Josh wpychał pieczeń do lodówki. – U pani Bonnet – odparł Josh wesoło, starając się nie myśleć o tym, że ton Alaina brzmi jakoś napastliwie. – Pomagała mi przygotowywać trochę świątecznych przysmaków. – Postawił ciasto na szafce, zawinięte w ścierkę, i odwrócił się do Alaina. – Przepraszam, że znów jestem późno. Ale dzięki temu będziemy mieli święta – dodał z nieśmiałym uśmiechem. Alain nic nie powiedział, tylko odsunął się i pozwolił mu przejść do przedpokoju, gdzie Josh zdjął buty i odwiesił kurtkę. – Jak się czujesz? – zapytał, ponownie podchodząc do Alaina i kładąc mu rękę na ramieniu. – Tak sobie myślałem, że może… poszlibyśmy jutro na spacer? – zaproponował. Alain, wciąż nic nie mówiąc, przyglądał mu się jedynie ze zmarszczonym czołem… a potem lekko przesunął i ręka Josha opadła. – Jutro mam w końcu wolne, nie mamy już zajęć. Nie muszę nigdzie iść – mówił dalej Josh, na wypadek gdyby Alain nie pamiętał. – To dobrze – odparł Alain, choć mówienie przyszło mu jakby z trudem. – Gdyby była ładna pogoda, moglibyśmy się gdzieś wybrać. Co powiesz na to, żebyśmy spędzili więcej czasu na świeżym powietrzu? – namawiał Josh. – W przyszłym tygodniu idziesz już do pracy, prawda? Po chwili wahania Alain skinął głową. – Więc będzie dobrze, jeśli się trochę poruszasz. No i w przyszły weekend idziemy na koncert Georgesa – przypomniał Josh, patrząc na niego, miał nadzieję, serdecznie. Alain wciąż stał w miejscu i nic nie mówił, tylko na niego patrzył jakimś obojętnym spojrzeniem, zupełnie jakby nie słyszał, co Josh do niego mówił. Josh znów poczuł kłucie w żołądku, ale, nie zwracając na nie uwagi, podszedł bliżej i oparł czoło o mostek Alaina, czekając, aż znajome ramiona zamkną się wokół niego. – Przepraszam, ostatnio w ogóle nie mieliśmy dla siebie czasu – wymamrotał w materiał koszuli. – Nie, ja nie miałem czasu. Za bardzo się skupiałem na tej nauce, zamiast na tobie. Nie mogę powiedzieć, że to się już nie zdarzy… – stwierdził z niechęcią. – Ale teraz, chociaż teraz, kiedy mam kilka dni wolnego… – Co on właściwie mówił? Miał ochotę stuknął się w głowę. – Nie, przepraszam. Źle się za to zabrałem. To nie tak. Nieważne, co będzie potem, już nie dopuszczę do takiej sytuacji, obiecuję. Przepraszam, byłem bezmyślny. Uniósł twarz w górę i pocałował Alaina, delikatnie, zachęcająco, zapraszająco… oczekując odpowiedzi. Alain jednak stał sztywny, z ramionami opuszczonymi i zupełnie nie reagując. A potem – to było najgorsze – odsunął się powoli w tył i pokręcił głową z wahaniem. – Ja… Nie czuję się dobrze – powiedział. – Jestem… zmęczony – dodał, jakby miało to sprawić, że będzie brzmiał bardziej prawdopodobnie, po czym odwrócił się i odszedł do sypialni. Josh stał na środku pokoju, czując, jakby go uderzono, i usiłując zrozumieć, co się właśnie stało, ale wszystkie myśli uciekały od niego, nie dając się pochwycić, nie dając się ogarnąć. Dobry nastrój, który go ogarnął dzięki pani Bonnet, zniknął, a wróciło to poczucie beznadziei, czarne, wsysające całe ciepło i radość, odbierające wiarę. Bezwiednie przycisnął drżące ręce do piersi i zastanawiał się, czy właśnie nie był świadkiem końca… końca tego, co dotąd mógł określać jako Alain i Josh. Nie mógł wypchnąć tej idei z umysłu, pojawiła się instynktownie, automatycznie… i właściwie była bardziej emocją niż myślą… sprawiła ból, jakby ktoś ściskał jego klatkę piersiową żelazną obręczą, miażdżąc wszystko w środku. Nabrał głęboko powietrza i aż się zdziwił, że mu się to udało, bo gardło miał jak zasznurowane. Nie, nie mógł tak myśleć. Nie miał żadnych podstaw. Tak, tak właśnie było: Alain był chory. I zmęczony. Nigdy wcześniej w ten sposób nie odepchnął Josha, zgoda, ale też nigdy wcześniej sytuacja nie była taka jak teraz. Tak, był zmęczony. Alain był zmęczony długą chorobą i jeszcze nie wrócił do pełni zdrowia. To było jedyne wytłumaczenie. Josh zakazał sobie brać pod uwagę jakiekolwiek inne, bo gdy tylko pozwalał sobie na cień wątpliwości, ten ból w piersi na nowo zgniatał jego serce, a myśli rozpraszały się we wszystkie strony. Jakoś przeżył ten wieczór, choć gdyby ktoś go potem zapytał, co tak naprawdę robił, nie byłby w stanie odpowiedzieć. Kiedy kładł się na spoczynek – po swojej stronie łóżka – słyszał, że Alain jeszcze nie śpi. Nie miał jednak odwagi się odezwać; bał się, że jeśli coś powie, odpowie mu cisza – ciężka, obojętna, pozbawiona jakichkolwiek uczuć. Söhne Mannheims, "Dein Glück liegt mir am Herzen" (tłum: Twoje szczęście leży mi na sercu)
|