Następne trzy dni Josh przeleżał w łóżku. Siły go zupełnie opuściły, a poza tym… po co miał właściwie wstawać? Dla kogo? Dom był cichy i pusty, czasem tylko ktoś dzwonił do drzwi albo pukał – jednak tak naprawdę dla Josha wszyscy ludzie przestali istnieć. Żadne z nich nie było Alainem, a w takim razie równie dobrze mogli znikać. On sam miał nadzieję, że uda mu się zniknąć – ale tak się nie działo. W wielkim łóżku, w sypialni, którą zwykł dzielić z Alainem… czuł się potwornie samotny. Nie było nikogo, kto mógłby go pocieszyć – myślał z żalem. Nikt się nim nie przejmował, inni ludzie żyli sobie szczęśliwi, niewrażliwi na smutek pozostałych. Świadomości tej nie poprawiał fakt, że doskonale zdawał sobie sprawę, że sam jest temu winny. On sam był właśnie taki: niewrażliwy na innych, jak długo był szczęśliwy. Kiedy ostatni raz chociaż kontaktował się z Erwinem? Nie pamiętał… chyba wiele miesięcy temu. Zresztą teraz nawet nie miał ochoty na rozmowę z Erwinem. Erwin by powiedział, że zawsze wiedział, że tak to się skończy. Że Alain Corail jedynie doprowadzi Josha do smutku. Erwin długo nosił urazy i pamiętał krzywdy swoich przyjaciół… podczas gdy Josh krzywdy starał się wybaczać… w każdym razie Alainowi. Zawsze wierzył, że to był ostatni raz… że to się już nie powtórzy… że od teraz już będzie dobrze. Kiedy przychodziło do Alaina, zawsze brakowało mu obiektywizmu, który z kolei Erwinowi udawał się świetnie. Erwin by powiedział, że Josh nigdy nie powinien był się z Alainem zadawać, nigdy, od samego początku… ale Josh, nawet teraz, uważał, że był w stanie znieść wszystko… że nawet te rozstania, te ciężkie miesiące i lata, ten cały ból i cierpienie… że to nie była wygórowana cena za ten wspaniały czas, kiedy z Alainem naprawdę byli razem. Po trzech dniach nie był już taki pewny. Dlaczego to musiało tak bardzo boleć? Jak to było możliwe, że cierpienie psychiczne sprawiało taki ból fizyczny? Kiedykolwiek o tym myślał, miał wrażenie, jakby jego pierś przebijano jakimś ostrym narzędziem – i było to uczucie tak obezwładniające, odbierające wszystkie siły… do czegokolwiek. No, właściwie to wiedział dlaczego… a przynajmniej wydawało mu się, że wie. Rozmawiali kiedyś o tym z panem Ageaisem – a wszystko w nawiązaniu do straty, jakiej Josh doznał w dzieciństwie. Terapeuta teoretyzował, że Josh musiał stracić rodziców, kiedy miał przynajmniej pół roku, ale nie więcej niż dwa lata. Za górną granicą przemawiał fakt, że Josh w ogóle nie pamiętał swoich rodziców; za dolną zaś to, że choć jego sposób odczuwania i reagowania był cokolwiek nieprawidłowy – skrzywiony, jak to Josh sam lubił określać – to jednak wykształcił się, co nie byłoby możliwe bez bliskiej relacji z matką w pierwszych miesiącach życia. Kiedy Josh stracił matkę, co musiało mieć miejsce w mniej lub bardziej dramatycznych – a na pewno nagłych – okolicznościach, był zbyt mały, by pojąć to rozumem. Dziecko dopiero w wieku kilku lat zaczyna "rozumieć"; wcześniej odbywa się to na poziomie biologicznym, co oznacza, że doświadczenia psychiczne powodują odczucia przede wszystkim fizyczne: dobre doświadczenia wywołują poczucie cielesnej przyjemności, zaś złe – cierpienie. Kiedy jego matki nagle zabrakło – bo o to wszystko się rozchodziło – Josh musiał to odebrać jako potwornie silny ból. I ten ból odzywał się przy każdym kolejnym rozstaniu… porzuceniu. Josh jakby na nowo przeżywał tę stratę, której nie mógł zapobiec i wobec której pozostawał zupełnie bezsilny. Pan Ageais był zdania, że tę sprawę warto by przepracować na dłuższej, wieloletniej terapii, jednak Josh nie czuł takiej potrzeby. Jakże teraz wyrzucał sobie takie zaślepienie… Naprawdę był beznadziejny, wierząc, że jego szczęście będzie trwało do końca życia i nie zdarzy się już żaden kłopot. Wierząc, że Alain go już nigdy nie zostawi. Tak jak obiecał. Może to była dla niego nauczka… Może powinien w końcu wziąć się za siebie i swoje życie… i naprawdę spróbować się zmienić? Naprawdę zacząć myśleć w inny sposób, zamiast mydlić sobie oczy i wierzyć we wieczną idyllę? Może wtedy wreszcie byłby w stanie jakoś dojrzeć… jakoś pójść naprzód… zamiast mieć poczucie, że wciąż ma szesnaście lat i w rzeczywistości nigdy nie dorósł…? Po trzech dniach takich rozmyślań był już nawet w stanie powiedzieć sobie: Alain go zostawił? I co z tego? Bo to pierwszy raz się stało? Co prawda myśl wciąż paliła żywym ogniem w piersi, ale przynajmniej zdołał ją przed samym sobą sformułować. Na następną: "nie pierwszy raz, ale też nie ostatni" – nie miał jednak odwagi, gdyż nie był pewien, czy sprawi mu ona ulgę czy może raczej jeszcze większy ból. Poza tym jego nastrój wariował… ale tylko w przedziale między "zły" a "bardzo zły". W jednej godzinie wydawało mu się, że nawet jeśli jakoś uda mu się to teraz, to kolejnego rozstania po prostu nie przeżyje… a w następnej dochodził do rozpaczliwego wniosku, że jeśli rozstanie miało być ceną za wcześniejszą obecność, to zgodziłby się nawet na nie. Miał wrażenie, że opadł w najgłębsze rejony nędzy. Kiedy następnego dnia dał radę wstać z łóżka, prawdziwie sobie gratulował, gdyż wydawało mu się, że dokonał najtrudniejszej rzeczy pod słońcem. Prawdę powiedziawszy, wciąż chciał tylko leżeć, ale jakiś uporczywy głosik w jego głowie mówił mu, że powinien skończyć z tym użalaniem się nad sobą – i nie dawał spokoju do tego stopnia, że w końcu Josh musiał go posłuchać. Doprowadzenie się do jako takiego porządku zajęło mu pół dnia, ponieważ wszystko robił bardzo powoli. Powoli brał kąpiel, powoli czesał włosy, powoli się golił… Ręce miał słabe, brakowało mu energii. Być może niejedzenie przez ponad trzy dni miało z tym coś wspólnego, ale wcale nie był głodny. Jednak ten sam głosik, który wcześniej nakłonił go do wstania z łóżka, namawiał, że warto było coś zjeść. Przyrządził więc sobie kanapkę z resztki suchego chleba znalezionej w kuchni i teraz siedział, przeżuwając ten wyjątkowo nieapetyczny posiłek i gapiąc się w okno. Cóż, pocieszył się, nawet gdyby to były przysmaki, w obecnym stanie i tak nie miałby z nich przyjemności, więc wychodziło na to samo… Przynajmniej miał herbatę. Jego samopoczucie wciąż było dalekie od chociażby znośnego, jednak w głębi duszy odczuwał jakieś zadowolenie – najpewniej z faktu, że wstał, umył się i coś zjadł, nawet jeśli zajęło mu to kilka godzin. Pojawił się jednak następny problem: co teraz? Rzut oka na kalendarz powiedział mu, że jest wtorek – pierwszy wtorek jego wakacji… Serce ścisnęło się ostrzegawczo, ale tym razem ból był jakiś przytępiony. Dlaczego jego wakacje zawsze musiały się zaczynać w tak zły sposób…? Wtedy w liceum też tak było: lato się zaczęło, a Alain zniknął. Rok temu też… W jakim to przecież nastroju przyjechał do Idealo na ślub Erwina i Cecile? Co prawda wtedy sytuacja dość szybko się zmieniła i większość wakacji spędził jednak w taki sposób, o jakim by nawet nie marzył… Ale myślenie o tym teraz jedynie pogarszało jego nastrój, więc przestał. Zapatrzył się w kalendarz. Tegoroczne wakacje… Za dwa tygodnie powinien być na praktykach, choć w tej chwili wydawało się to absolutnie niewykonalne. Jaką miał jednak alternatywę? Siedzieć w pustym domu i gapić się na ściany? Nie, nie, po stokroć nie. Zwariowałby tutaj, lepiej już było iść na praktyki… Coś go tknęło. Wrócił się do kuchni i zajrzał do szafki, którą otwierał, kiedy robił sobie herbatę. Wpatrywał się w pustą półkę, której widok zwrócił jego uwagę już chwilę temu, ale dopiero teraz go zrozumiał. Alain zabrał ze sobą lekarstwo. Mrugnął, usiłując przetworzyć tę myśl. Alain nie zabrał niczego innego – poza sobą i tym, co przy sobie miał – tylko ten lek. Dlaczego akurat to? Co to mogło oznaczać? Co… Josh złapał się na tym, że znów próbuje znaleźć przyczynę… zrozumieć, dlaczego Alain zniknął… rozszyfrować jego zachowanie. Tylko po co? Czy to sprawi, że Alain wróci? Zamiast mędrkować i analizować po fakcie, kiedy nie miało to już żadnego znaczenia, powinien był raczej zawczasu zorientować się w zamierzeniach Alaina. Tyle że Alain w żadnym momencie… nie dał mu zrozumienia, co zamierza zrobić… To, że zabrał lek… to nic nie znaczyło. Zupełnie nic. W każdym razie nic dobrego dla Josha. Świadczyło tylko o tym, że Alain był całkowicie zdrowy na umyśle, kiedy stąd odchodził. Że jego postanowienie, żeby porzucić Josha, było postępowaniem trzeźwym i świadomym. Co za gorzka wiedza. Płacz ścisnął go w gardle, ale łzy nie popłynęły. Widocznie wylał już wszystkie podczas ostatnich trzech dni. Wrócił na krzesło, położył łokcie na stole i oparł czoło na dłoniach. Musiał… musiał przemyśleć… co teraz zrobić. Teraz. Nie za miesiąc czy za rok. Na wyobrażanie sobie życia bez Alaina nie miał sił… żadnych. Musiał… postanowić, co zrobi dzisiaj, w tym miesiącu… Jednak tak trudno było zebrać myśli, podjąć jakieś decyzje… Czuł, że chce tylko tak siedzieć, bo każdy wysiłek wydawał się przechodzić jego możliwości. Praktyka… Myślał przecież o praktyce, lepiej się na tym skupić. Miała się zacząć w czerwcu, dopiero za dwa tygodnie… Ale co będzie robił przez ten czas? Czy nie lepiej było spróbować ją przyspieszyć? Tak, to był dobry pomysł. Pojedzie na uniwersytet, do dziekanatu… dowie się przy okazji, czy zdał ostatni egzamin – choć chyba nic nie interesowało go w tej chwili mniej niż to. Powinien zdążyć, dochodziła dopiero pierwsza, dziekanat otwarty był do trzeciej… Posiedział jeszcze kwadrans na krześle, zanim zmobilizował się do wstania. Na dworze pogoda była piękna, nie musiał więc brać żadnego wierzchniego okrycia. Wkrótce siedział w metrze i jechał na uczelnię, obojętnie przyglądając się innym podróżnym, także zakochanym parom na progu lata. Jakże by wyglądało ich lato z Alainem? Na pewno podobnie… Nawet jeśli by nigdzie nie wyjechali, tylko zostali w Paryżu, mogliby spędzać czas razem i… Znów poczuł ucisk w gardle. Drgnął, zorientowawszy się, że pociąg zatrzymał się na jego stacji, i rzucił się do wyjścia. Choć generalnie było mu wszystko jedno, to jednak wolał się nie wracać cały przystanek. Na uniwersytecie ruch panował spory, musiał trafić na jakąś przerwę w wykładach, ciągle ktoś na niego wpadał albo go potrącał, ale niezbyt się tym przejmował. Nie miał energii, by zwracać uwagę na innych ludzi… W końcu udało mu się przecisnąć przez tłum i dojść pod tablicę wyników drugiego roku… Odszukał swoje nazwisko i przekonał się, że zdał egzamin – jednym marnym punktem. Nie czuł z tego powodu żadnej radości, jedynie ulgę, że nie będzie sobie musiał tym więcej zawracać głowy. I że egzamin był w piątek, bo gdyby był w tym tygodniu, w ogóle nie byłby w stanie się na nim skupić. Nie, pewnie w ogóle by na niego nie poszedł… Co mu jednak po takim szczęściu…? Zwiesił głowę i po raz setny zastanowił, dlaczego los potraktował go tak źle. Otrząsnął się z tej zadumy po dłuższej chwili. Teraz pozostało mu pójść do sekretariatu w sprawie praktyki. To chyba tam je koordynowano…? Jak przez mgłę pamiętał, że na początku semestru zapisywali się do poszczególnych miejsc… ta lista szła chyba potem do dziekanatu… Kiedy jednak już znalazł się w biurze i wyłożył sprawę, szybko pożałował, że jeszcze chwilę temu lekceważył swoje szczęście. Co prawda za biurkiem nie siedziało babsko, z którym miał nieprzyjemności pod koniec zeszłego miesiąca, tylko młoda kobieta z sympatycznym spojrzeniem, jednak tym większy był kontrast, kiedy po przejrzeniu odpowiednich dokumentów powiedziała: – Pan Or? Nie mam tutaj w ogóle pana nazwiska. Josh mrugnął. – Jak to…? Przecież zapisywałem się na te praktyki już w marcu. Może nawet w lutym – rzucił sfrustrowany. – Wtedy, kiedy zostały ogłoszone. – A czy potwierdził pan miejsce? Potwierdził? Nie. Pierwszy raz o czymś takim słyszał. – Pod koniec kwietnia wszyscy studenci proszeni byli o potwierdzenie miejsca praktyki – wyjaśniła sekretarka. – Gdzie pan miał odbywać swoją? – W ośrodku Błogosławionego Gracjana. – Josh zapamiętał to imię tylko dlatego, że kojarzyło mu się z Grace. – No tak… Tutaj widnieje już inne nazwisko… – stwierdziła kobieta zafrasowana. Josh zmartwiał. – I co ja mam teraz zrobić? – wyszeptał. – Możemy oczywiście poszukać dla pana nowego miejsca – odparła, odkładając papier na bok. – Jeśli prodziekan pozwoli – mruknęła. – Najlepiej będzie, jeśli pan z nim porozmawia – zachęciła, patrząc mu w oczy z uśmiechem. Przez chwilę Josh stał niezdecydowany, a potem kiwnął głową, kiedy dotarło do niego, że właściwie nie ma innego wyjścia. Sekretarka uniosła słuchawkę, a Josh z roztargnieniem słuchał rozmowy: "Student do pana… Tak.. W sprawie praktyki… Tak. Dziękuję." – Prodziekan przyjmie pana od razu – powiedziała. – Trafi pan do jego gabinetu, kiedy wyjdzie pan… – Dziękuję, wiem, gdzie jest – odparł Josh. "Choć chyba wolałbym nie wiedzieć", dodał w myślach. Jak zareaguje prodziekan, kiedy znów go u siebie zobaczy? W tak krótkim odstępie czasu? Najpewniej dojdzie do wniosku, że z Joshem są same problemy… Pewnie Alain też tak uznał, Josh za bardzo mu się naprzykrzał albo coś takiego… Potrząsnął głową. Nie może wejść do profesora, wyglądając jak ostatnie nieszczęście… nawet jeśli tak właśnie się czuł. Wziął głęboki oddech, poprawił włosy i zapukał do drzwi, a potem, usłyszawszy: "Wejść", nacisnął klamkę. Prodziekan siedział tym razem za biurkiem, przeglądając jakieś dokumenty, ale na widok Josha odłożył trzymane kartki i podniósł się, wyciągając do niego rękę. – Pan Or. Nie spodziewałem się, że tak szybko znów się spotkamy – rzucił na przywitanie; nie wydawał się rozgniewany, że Josh znów zawraca mu głowę. Może naprawdę lubił studentów i nie traktował ich jak zło konieczne, co miało miejsce chyba w przypadku większości profesorów…? Josh ścisnął jego dłoń. – Nie sądziłem, że pan mnie zapamięta – odparł z pewnym zmieszaniem. – Ależ… Ma pan takie nazwisko, że trudno byłoby nie zapamiętać – stwierdził mężczyzna, ponownie siadając w fotelu i wskazując Joshowi miejsce po drugiej stronie biurka. – Pochodzi pan z Esperanto, prawda? – domyślił się, a kiedy Josh kiwnął głową, przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, jakby chciał coś dodać. Koniec końców zapytał jedynie: – Co mogę dla pana zrobić tym razem? To coś w sprawie praktyk, o ile rozumiem…? Josh zacisnął ręce złożone na kolanach. – Okazało się, że nie potwierdziłem swojego miejsca… wtedy, pod koniec kwietnia… – powiedział wprost. – I teraz mi przepadło. W dziekanacie powiedziano, że mogą mi poszukać innego… jeśli pan się zgodzi. – Ach, to wtedy, kiedy pan był nieobecny na zajęciach z powodu choroby krewnego? No, to zrozumiałe, że nie miał pan wtedy do tego głowy… – odparł prodziekan ze współczuciem. Josh wolał się nie przyznawać, że w ogóle o sprawie nie wiedział, więc tylko milczał. – A jak w ogóle ta kwestia? Wszystko skończyło się dobrze? – zaciekawił się profesor i jego zainteresowanie wydawało się autentyczne. Szybko jednak wyjaśnił się tego powód, gdy w następnym momencie mężczyzna dorzucił: – Pytam, bo, proszę mi wybaczyć, nie wygląda pan najlepiej… Josh przełknął. Najwyraźniej jego ogólna niedyspozycja rzucała się w oczy… ale, po prawdzie, było mu wszystko jedno. – Tak, wszystko dobrze… Alain wyzdrowiał i opuścił już szpital – powiedział, choć miał wrażenie, że ktoś to robi za niego. – A ja… Odchorowywałem sesję. – Próbował się uśmiechnąć, jednak jego wysiłek spełzł na niczym. – Leżałem trzy dni w łóżku… Dopiero dzisiaj wstałem – wyznał. – Już się lepiej czuję – dodał i przez chwilę naprawdę w to wierzył. – A jak sesja? – dopytywał się życzliwie prodziekan. – Do przodu – odparł Josh cicho. – Zatem gratuluję – usłyszał w odpowiedzi; wydawało się, że profesor jest szczerze zadowolony… i było to miłe. Josh uświadomił sobie, że po trzech dniach z własnymi negatywnymi myślami w gruncie rzeczy potrzeba mu jakiejś życzliwości, a profesor zdawał mu się ją okazywać. – Jeszcze tylko ta praktyka i będzie pan studentem trzeciego roku. Skoro zaś o tym mowa… – Zamilkł na chwilę. – No tak, z tym mogą być kłopoty. Mam na myśli sprawę praktyki – uściślił, jakby to nie było jasne. – Zawsze mamy wielkie problemy ze znalezieniem miejsc dla studentów. Najwyraźniej kierownicy placówek nie wierzą w umiejętności naszych podopiecznych… Trzeba się niemal wykłócać, zupełnie jakby to oni nam robili łaskę – mamrotał, bardziej do siebie niż do Josha. Josh słuchał tego z narastającym zniechęceniem. Coś ta sprawa nie przedstawiała się dla niego zbyt dobrze… Same trudności. – Właściwie to ja chciałbym tę praktykę rozpocząć jak najszybciej, jeśli można – rzucił cicho, nie patrząc na profesora. – Dlatego w ogóle pojawiłem się tutaj dzisiaj i… – Urwał. – Jak najszybciej, to może być problem – odparł prodziekan. – Zwykle negocjowanie miejsca pochłania strasznie dużo czasu. Na dziś dzień na pewno nie mogę panu obiecać, że zacznie pan przed pierwszym czerwca, a prawdopodobnie potrwa to jeszcze dłużej. Josh zacisnął pięści i spuścił głowę jeszcze bardziej. Co on będzie robił przez dwa tygodnie…? Na myśl, że miałby siedzieć w Paryżu bez zajęcia, sam jak palec, robiło mu się słabo. – Ale przecież – myślał gorączkowo – nawet jeśli ktoś inny wziął moje miejsce… to jego powinno być przecież wolne? – Podniósł wzrok na mężczyznę. Był z siebie niemal dumny, że udało mu się wyciągnąć jakiś wniosek. Profesor jednak pokręcił głową. – Potwierdzenie było właśnie po to, żeby uczelnia mogła się rozliczyć z placówkami o czasie i żeby placówki mogły z wyprzedzeniem rozplanować program na czerwiec. Teraz to jest, jak to się mówi, po ptakach. To się przesunie o cały miesiąc… co najmniej. Jak się pan domyśla, w takich ośrodkach praktyki odbywają też studenci innych kierunków, między innymi medycznych, również nauk społecznych. Większość ma je w lipcu, wtedy zakłady są wręcz przepełnione. Przecież liczba miejsc nie jest nieskończona, a mówimy o tysiącach studentów. Nie, musimy zacząć wszystko od nowa – stwierdził, choć nie wydawało się, by ta myśl jakoś szczególnie go przygnębiała. W przeciwieństwie do Josha, który nagle zaczął być zupełnie pewny, że nie ma co marzyć o przejściu na trzeci rok. Chociaż… czy to miało w ogóle jeszcze jakieś znaczenie…? – Chyba że… – Prodziekan zaczął w zamyśleniu przebierać palcami po blacie, a potem sięgnął po niebieską teczkę, która leżała z boku przykryta innymi papierami. Otworzył ją i przez chwilę przeglądał jej zawartość, a potem znów spojrzał na Josha. – Jak bardzo panu zależy na tej praktyce? – zapytał podchwytliwie i widać było, że ma jakiś pomysł. Josh jednak pokręcił głową; nie miał sił na takie gierki. – Niech pan po prostu powie, o co chodzi – odparł zrezygnowanym tonem. Prodziekan popatrzył na niego przenikliwie, a Josh miał nadzieję, że jego brak entuzjazmu zostanie wzięty za zmęczenie po chorobie. – W takim razie będę z panem szczery i przedstawię panu propozycję. Proszę tego w spokoju posłuchać – powiedział profesor i wrócił wzrokiem do kartek, które wyciągnął z teczki. – Na początku miesiąca skontaktował się z nami ośrodek… właściwie szpital psychiatryczny z południa kraju. To niezbyt duża placówka, położona niemalże na granicy z Esperanto. Dyrektor jest moim znajomym… Tej wiosny ich jedyny psycholog poważnie zachorował i musiał zrezygnować z pracy w trybie nagłym. Od dawna borykali się z brakami w personelu – mają tylko dwóch lekarzy na kilka oddziałów – ponieważ jednak są jedynym szpitalem na dużym obszarze, zamknięcie nie wchodzi w rachubę, choć tymczasowo zamknęli jeden oddział. Eugene… Dyrektor szuka psychologa na to miejsce, jednak w trybie pilnym ciężko znaleźć chętnego pracownika, zwłaszcza na początku lata. Rozesłał to pismo też po wszystkich uczelniach, na których wykłada się psychologię, z prośbą o studenta czwartego czy piątego roku, żeby choć trochę odciążyć lekarzy i pozostały personel. Eugene zdaje sobie sprawę, że byłoby to rozwiązanie jedynie tymczasowe, ale w tej chwili na gwałt potrzebuje jeszcze jednego pracownika, który mógłby rozmawiać z pacjentami. Personel pielęgniarski jest przytłoczony obowiązkami, a lekarzy, jak mówiłem, jest tylko dwóch na cały szpital. Josh słuchał tego najpierw obojętnie, potem z ciekawością, a na koniec z niepokojem, tymczasem prodziekan mówił dalej: – W tym tygodniu Eugene przysłał drugi list i alarmuje, że sytuacja nie uległa poprawie, to znaczy wciąż nie ma żadnych kandydatów do tej pracy… I nic dziwnego: studenci będą mieli zaraz sesję, więc tak naprawdę niemożliwe jest tam wysłać kogoś z jego życzeniem. Pan jednak… Josh wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. – Ale… panie profesorze, ja jestem studentem drugiego roku – wydusił. – Co ja mogę zrobić? Przecież my jeszcze nie mieliśmy żadnych zajęć z pacjentami… Psychologię kliniczną będziemy mieli dopiero za rok… – Panie Or, dlaczego studiuje pan psychologię? – przerwał mu prodziekan. Josh popatrzył na niego z zaskoczeniem. – Interesuje mnie… ludzki umysł – odparł. Mężczyzna pokiwał głową; najwyraźniej spodobała mu się ta odpowiedź. – Czy lubi pan rozmawiać z ludźmi? – zadał kolejne pytanie. – Czy może raczej jest pan typem uczonego, który najlepiej się czuje z książkami? Josh powoli pokręcił głową. – Nie, to ostatnie na pewno nie – odrzekł. – Chyba lubię rozmawiać z ludźmi – dodał niepewnie. – A czy lubi pan pomagać ludziom? Josh skulił się. Przypomniał sobie ostatni raz, kiedy pomagał… kiedy był w stanie zrobić wszystko dla Alaina… a Alain po prostu zniknął… – Lubię… wtedy, kiedy mi na tym zależy – wykrztusił, wbijając wzrok we własne dłonie na kolanach. Od strony prodziekana dobiegło westchnienie. – Przepraszam, byłem zbyt natarczywy – odparł mężczyzna. – Widzę, że wciąż nie wrócił pan do formy. To było nieuprzejme z mojej strony… I ma pan rację, pan przecież dopiero drugi rok skończył. Powinienem podejść do tego bardziej profesjonalnie, a nie… – Proszę – odezwał się Josh jakby bez udziału woli. – Proszę pozwolić mi się chwilę zastanowić – powiedział i sam był tym zaskoczony. Prodziekan, który już wkładał z szelestem dokumenty z powrotem do teczki, znieruchomiał. Josh spróbował wyprostować się na krześle, choć wciąż nie miał odwagi unieść wzroku. Myśli kłębiły się w jego głowie i czuł, że potrzebuje czasu, żeby je wszystkie poukładać… zrozumieć. Po pierwszym szoku nie odrzucał już tej idei, nie tak od razu… Praktyka. Nie miał szans na praktykę w Paryżu, nie przez następne dwa tygodnie… ale była okazja, by wyjechać z Paryża, już teraz, zaraz, pewnie nawet jutro… Nie musiałby tutaj siedzieć, sam jeden, bezczynnie – ale pewnie wcale nie bezmyślnie, choć teraz taki stan byłby najbardziej pożądany. Oferowano mu zajęcie, daleko stąd, najpewniej mocno męczące, wyczerpujące… na to nie miał właściwie sił, ale z drugiej strony pomogłoby mu oderwać się od własnych problemów, od własnego żalu i smutku… Mógłby się skupić na czymś innym, skierować uwagę na inne sprawy… Im więcej o tym myślał, tym bardziej podobał mu się ten pomysł. Ale… szpital psychiatryczny? Nie żeby nie miał doświadczenia ze szpitalami psychiatrycznymi… a psychiatrów spotkał w życiu już przynajmniej troje, ale… Jechać w obce miejsce? Spotkać tam nie wiadomo kogo? Co prawda oddział w Szpitalu Świętego Maurycego zrobił na nim bardzo miłe wrażenie, ale czym innym był szpital w centrum… no, na obrzeżach Paryża, a czym innym placówka gdzieś na prowincji, gdzie nikt nawet nie pchał się do pracy. Oczami duszy Josh widział jakieś potępione miejsce, po którym pacjenci – szaleńcy! – snuli się niczym zjawy po opuszczonym zamku, zaś w nocy zewsząd dobiegały krzyki i jęki. Och, chyba zaczynał się lepiej czuć, skoro potrafił już posługiwać się w taki sposób wyobraźnią. – Proszę mi powiedzieć trochę więcej… Czego oni by ode… czego oni by oczekiwali od takiego studenta, który by do nich pojechał? – zapytał nieco drżącym głosem; serce biło mu szybko i oddech też był trochę zbyt prędki. Prodziekan położył ręce na blacie i splótł dłonie – tylko tyle Josh widział, bo wciąż nie miał odwagi spojrzeć mężczyźnie w twarz. – Najbardziej zależy im na kimś, kto będzie rozmawiał z pacjentami i tym samym obserwował ich stan zdrowia – wyjaśnił profesor. – Nie wymagają oczywiście żadnych czynności pielęgnacyjnych ani lekarskich, ani też obowiązków psychologa. Chodzi o to, by pacjenci nie byli pozostawieni sami sobie, a tak to niestety w tej chwili wygląda, co jest oczywiście niezwykle przykrą sprawą ze względu właśnie na samych pacjentów. Josh pokiwał głową. Pamiętał opiekę, jaką zapewnieni mieli pacjenci na oddziale, na którym przebywał Alain. – Jak się pan z pewnością domyśla – mówił dalej prodziekan – pacjenci psychiatryczni potrzebują w równej mierze leków, co kontaktu i wsparcia, a podczas pobytu na oddziale zamkniętym są po dwakroć bardziej osamotnieni. Leczenie przebiega szybciej, jeśli pacjent oprócz farmakologii otrzyma też pomoc psychologiczną, czyli w tym przypadku po prostu możliwość porozmawiania albo samego bycia z drugą osobą. A jeśli na oddziale personel jest zabiegany, to po prostu nie jest możliwe. Josh znów kiwnął głową. Ciekaw był, czy Alainowi poprawiłoby się tak szybko, gdyby codziennie do niego nie zaglądał… Ale takie myśli były teraz niepotrzebne, zwłaszcza że Alain w ogóle się tym leczeniem nie przejął… w ogóle się Joshem nie przejął… Nie, nie powinien do tego wracać. – Rozumiem… Czyli chodzi głównie o rozmowę? – upewnił się, skupiając na chwili obecnej. Rozmowa… To nie brzmiało tak źle i sądził, że byłby w stanie to robić. Ale z drugiej strony, był przecież tylko studentem… Znów ogarnęło go zwątpienie. – Czy uważa pan, że ja sobie poradzę? – zapytał. – Myślę, że pan sobie poradzi – odparł profesor spokojnie, a w jego głosie brzmiał uśmiech. – Podobno interesuje pana psychopatologia…? Josh potrząsnął głową w sposób dość nieokreślony. – Wiem tylko trochę na temat psychoz – przyznał. – Proszę mi powiedzieć, co pan wie na temat psychoz – zaproponował prodziekan przyjaźnie. Josh zacisnął palce na materiale spodni i opisał to, czego dowiedział się z podręcznika oraz od doktor Sellier – o mechanizmach powstawania, o typowych objawach, o leczeniu. Oczywiście w sposób mocno okrojony i na ile sam to wszystko rozumiał… Nie wiedział, co prawda, dlaczego w ogóle go o to pytają i jaki jest sens jego odpowiedzi, ale skoro już do tego przyszło, to mówił…. I to chyba całkiem długo. Kiedy skończył, od prodziekana dobiegło westchnienie. – Jeśli chodzi o ten temat… to wie pan znacznie więcej niż przeciętny student trzeciego roku na moim egzaminie – stwierdził mężczyzna z jakimś żalem. Teraz Josh uniósł głowę i popatrzył na niego ze zdumieniem – pierwszym w dniu dzisiejszym tak silnym uczuciem, które nie było z gruntu negatywne. – Czy z innych dziedzin psychopatologii również ma pan taką wiedzę? – spytał prodziekan, patrząc na niego z sympatią. Josh pokręcił głową. – Tylko trochę o depresji… – Przed chwilą mówił pan, że wie "tylko trochę" o psychozach – zauważył profesor. – W każdym razie uważam, że wiedząc "tylko trochę" o psychozach i depresji, jest pan doskonałym kandydatem do tego zajęcia, jeśli to pana jakoś przekona. Wie pan z pewnością, że zaburzenia nastroju to najczęstszy problem psychiatryczny, zaś psychozy to najpoważniejszy powód leczenia szpitalnego. Poza tym… proszę pamiętać: nie jedzie tam pan nikogo leczyć – przypomniał. – A przynajmniej nie jak lekarz, bo sama pana obecność i pana praca z pewnością pomogą wielu osobom. – Ja… – zaczął Josh i zamilkł. Co właściwie chciał powiedzieć? Profesor przyglądał mu się ze spokojem. – Czy przyjmie pan tę propozycję, panie Or? – zapytał po chwili. – Czy będę mógł zrezygnować, jeśli… jeśli sobie nie poradzę? – wykrztusił Josh. – Nie sądzę, by zaszła taka konieczność… ale jak najbardziej. Josh odetchnął. Nieważne co profesor mówił, nie pokładał podobnej wiary w swoje zdolności, zwłaszcza dzisiaj… Nie miał jednak innego wyboru. Poza tym… to była tylko praktyka. I tak musiał ją odbyć – co to była za różnica gdzie? Pokiwał głową, choć serce wciąż biło mu szybko – z obawy, a może z podniecenia…? Prodziekan wyprostował się na krześle. – W takim razie zaraz zadzwonię do Eugene'a i poinformuję go, że sprawa załatwiona – zapowiedział. – Oczywiście szpital pokrywa wszystkie koszty transportu i zakwaterowania, zapomniałem o tym wspomnieć – dodał. – Kiedy mógłby pan pojechać? Josh zastanowił się. – Najpóźniej pojutrze, może już jutro po południu… – odparł. – Czy ma pan telefon? Jakiś numer kontaktowy? Josh pokręcił głową. – W takim razie czy mógłby pan się pojawić tutaj jutro z samego rana? – zaproponował prodziekan. – Możemy się nastawić na podróż jutro około południa? – Dobrze – odrzekł Josh. Dochodziła dopiero trzecia, miał jeszcze pół dnia na załatwienie wszystkich spraw… konkretnie dwóch. A gdyby dzisiaj nie dał rady, to będzie miał jeszcze jutrzejsze przedpołudnie. Lepiej było jechać jak najszybciej, tego przecież chciał. Profesor przyglądał mu się ciemnoszarymi oczami i jakby wahał, czy powinien coś powiedzieć czy jednak przemilczeć. – Mam nadzieję, że nie wywarłem na panu zbyt dużej presji? – zapytał w końcu. Josh zmarszczył brwi, a potem potrząsnął głową. – Nie. Myślę, że ten wyjazd dobrze mi zrobi – odparł i uświadomił sobie, że to była prawda. Teraz to prodziekan zmarszczył czoło. – Uważa pan, że wyjazd do szpitala psychiatrycznego dobrze panu zrobi? – spytał z czymś pomiędzy niepewnością a ironią. Josh znów spojrzał mu w oczy. – Tak – odparł i odetchnął głęboko. – Właśnie tak. Przeżywam pewne… problemy natury osobistej. Przyda mi się zmiana miejsca – dodał otwarcie. – A szpital pomoże mi oderwać myśli od tych kłopotów. Ale proszę się nie obawiać – powiedział pospiesznie, gdy przyszło mu to do głowy. – Poradzę sobie, to nie powinno przeszkadzać mi w wypełnianiu… obowiązków. Profesor powoli pokiwał głową, wciąż przyglądając mu się uważnie. – Jeśli tak pan stawia sprawę… Będzie pan mógł też odwiedzić rodzinne strony, to z pewnością również podniesie pana na duchu. – Właśnie, wspomniał pan, że to przy granicy z Esperanto…? – podsunął Josh, zdecydowany nie mówić nic więcej na temat swoich problemów. – Tak. To naprawdę urocza okolica. Jeśli dobrze pamiętam, mieszkańcy kolejnych miejscowości sprzeciwiali się budowie szpitala… aż skończył się region i osiągnięto granicę. Nie można było dalej szukać i trzeba było budować tam. Ale może to tylko legenda. – Prodziekan wzruszył lekko ramionami. – Ten szpital istnieje tam od bardzo dawna, już od dziewiętnastego wieku… Josh próbował wyobrazić sobie to miejsce… pośród łąk i pól, którymi jego ojczysta kraina była przepełniona. Poczuł, że wezbrała w nim tęsknota – drugie uczucie w dniu dzisiejszym, które nie było negatywne. – I naprawdę da się pojechać do Esperanto? – Może mógłby odwiedzić Idealo…? Co prawda nie miał tam czego szukać, ale może mógłby zobaczyć się z Erwinem i Cecile… wrócić niczym jakiś syn marnotrawny… Nie, ta myśl napełniała go poczuciem dyskomfortu. Przecież to by było dokładnie tak, jak rok temu… – Jak najbardziej. Co prawda sam szpital leży nieco z boku trasy kolejowej, ale to przecież żaden problem podjechać. A weekendy będzie pan miał wolne. Josh kiwnął głową, zrobił to jednak w sposób dość nieobecny. Coś innego przyszło mu na myśl. – A jeśli… A jeśli oni już znaleźli kogoś na to miejsce, panie profesorze? – zapytał. – Nie sądzę, by musiał się pan o to obawiać. – Prodziekan potrząsnął głową. – Szukają przecież od wielu tygodni, dlaczego akurat teraz miałby się pojawić kandydat? – Bo tak się zdarza – odparł Josh cicho. Uświadomił sobie, że już zdążył się przyzwyczaić do myśli, że spędzi najbliższe tygodnie poza Paryżem, gdzieś na prowincji, z dala od zgiełku miast… I choć jeszcze kwadrans temu był do idei nastawiony zupełnie sceptycznie, to teraz, gdyby się nie udało, byłby rozczarowany, czuł to wyraźnie. – Tak bardzo chce pan tam pojechać? – spytał prodziekan, wyraźnie tłumiąc uśmiech. – Jeszcze chwilę temu był pan bardzo oporny – zauważył. – Chcę – odparł Josh i wiedział, że mówi prawdę. Profesor przyglądał mu się przez chwilę w zamyśleniu, ale teraz Josh był w stanie wytrzymać jego spojrzenie. W końcu przestał czuć się jak stłamszony kawałek materiału, który ktoś podeptał, a potem kopnął w kąt. Jego kłopoty nigdzie nie zniknęły, miał jednak wrażenie, że ciężar przygniatający jego barki i zalegający w piersi jakby odrobinę zelżał. Nie było potrzeby wahać się dłużej. Kiedyś błyskawicznie potrafił podejmować decyzje – może jeszcze coś z tamtego Josha w nim pozostało. – W takim razie myślę, że gdyby nagle pojawiło się u nich dwóch pomocników, uznaliby, że cud spadł im prosto z nieba – stwierdził prodziekan. – Osobiście nie widzę problemu, by miał tam pan pojechać. Przecież i tak musi pan tę praktykę gdzieś odbyć, prawda? – dodał rzeczowym tonem. Josh kiwnął głową. – A jeśli interesuje pana psychologia kliniczna – mówił dalej profesor – będzie pan miał wspaniałą okazję przekonać się, jak taka praca wygląda. Zobaczy pan, czy to jest rzeczywiście pana działka, czy może jednak woli się pan zająć innymi dziedzinami. Proszę wykorzystać tę możliwość. – Dziękuję – odpowiedział Josh, wreszcie panując nad swoim głosem. – W takim razie będę u pana profesora jutro o ósmej – dodał i wstał. – Bardzo panu dziękuję za pomoc – powiedział, wyciągając rękę. – To ja powinienem dziękować. – Profesor uścisnął mu dłoń. – I to czynię. Eugene będzie panu bardzo wdzięczny… i ja także, jako jego przyjaciel. Josh kiwnął głową krótko i wyszedł. Kiedy już szedł do przystanku, zorientował się, że wcale nie dziękował za to, że prodziekan znów ustosunkował się do niego pozytywnie. To znaczy… to też, ale najbardziej Josh był mu wdzięczny za poczucie celu, które niejako na nowo odzyskał. Musiał mieć w życiu cel – nieważne, co robił i gdzie był, zawsze musiał się ku czemuś kierować… a już na pewno w trudnych sytuacjach. Poczucie, że nie wie, w którą stronę iść, jakie kroki powziąć… było dla niego zabójcze. Kiedy dostawał cel, na którym mógł się skupić, wówczas było znacznie łatwiej. Może był osobą, która uważała użalanie się nad sobą za kompletnie bezproduktywne? A może kiedy nic nie robił, uważał się za jeszcze gorszego niż zwykle? A może po prostu chodziło o to, że jego życie było w jego własnych rękach i powinien je kształtować sam – nie siedzieć na tyłku i gapić się tępo przed siebie. Miał tylko jedno życie. Nawet jeśli w chwilach takich jak ta wydawało mu się ono zupełnie pozbawione sensu… to jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że siedzenie i nicnierobienie miało go jeszcze mniej. Teraz dostał coś, na czym mógł się skoncentrować – i odsunąć od siebie problemy. Dokładnie tak, jak powiedział prodziekanowi. Tak więc pojedzie na południe kraju… i być może uda mu się odwiedzić rodzinne strony… Zastanowił się. Rodzinne strony…? Czyli co? Idealo? Najpewniej to właśnie miał na myśli. Przyjechał pociąg, więc skupił się na wsiadaniu, kiedy jednak jechał już ciemnym tunelem, przez jego głowę ponownie przemknęła wizja otwartych pól i łąk, które w samym Idealo przecież rzadko widywał… Zorientował się, że jeśli na następnej stacji przesiądzie się na drugą linię, będzie mógł odwiedzić panią Bonnet w szpitalu. Skoro jutro ma wyjechać, powinien to zrobić już dzisiaj. I może pani Bonnet… będzie miała mu coś do powiedzenia w sprawie ostatniego piątku – choć tak naprawdę przestał w to wierzyć. Musiał ją jednak zobaczyć… o ile nie stało się najgorsze. Niemal zachłysnął się powietrzem, kiedy zdał sobie sprawę, że przecież jej stan był ciężki, kiedy widział ją ostatnim razem. A co jeśli…? Dalszą część drogi przebył z silnym niepokojem dławiącym go w gardle i nowym atakiem wyrzutów sumienia. Przez trzy dni nie poświęcił jej jednej myśli – osobie, która była dla niego życzliwa jak mało kto. Skupiał się na własnym nieszczęściu i nie wyściubił nosa poza swój smutek… Tak, zdecydowanie była najwyższa pora, żeby wyjść z tego kokonu żalu nad samym sobą. Jeśli pani Bonnet… jeśli nie będzie w stanie jej więcej spotkać, nigdy sobie tego nie wybaczy. Z ogromną ulgą powitał zatem fakt, że pani Bonnet wciąż żyła i wyglądało na to, że jej stan się poprawia. Tym razem nie zastał u niej nikogo, więc nie wahał się długo, tylko wszedł do środka i cicho usiadł na krześle. Spała spokojnie, bez tego wyrazu cierpienia, z którym widział ją poprzednim razem. Zauważył, że jej twarz miała więcej kolorów, odłączono ją też od kroplówki, choć wciąż była monitorowana. Siedział chwilę przy jej łóżku, zastanawiając się, czy powinien ją obudzić – wtedy jednak sama otworzyła oczy, zupełnie jakby wyczuła jego obecność… i, ujrzawszy go, uśmiechnęła się. – Dzień dobry, pani Bonnet – powiedział ciepłym głosem. – Dzień dobry, kochanie – odparła trochę niewyraźnie, wyciągając do niego rękę, którą ujął pośpiesznie. – Cieszę się, że cię widzę – dodała serdecznie. – Ja też się cieszę, pani Bonnet – wykrztusił; wzruszenie ściskało go za gardło. Choć czuła się lepiej, wyglądała na bardzo słabą i kruchą. Patrząc na nią, zdał sobie sprawę, że nie może jej wypytywać o sprawy, które pewnie i tak już nie miały znaczenia… zwłaszcza kiedy wciąż obwiniał się o jej stan. – Co u ciebie? – zapytała zupełnie naturalnym tonem, jakby wcale nie leżała złożona ciężką chorobą; jakby spotkali się na klatce schodowej jak dobrzy sąsiedzi… Pomyślał, że chciałby mieć taką siłę jak ona – taki hart i pogodę ducha, które pomagały przetrwać każdą, nawet największą trudność. – Miałem sesję egzaminacyjną, zdałem – odparł ze spokojem. – Jutro wyjeżdżam z Paryża na praktykę w szpitalu. – Ach, wszędzie te szpitale… Nie masz ich już dość? Bo ja mam – powiedziała. – Więc wyjeżdżasz… Z panem Alainem? – spytała z lekkim uśmiechem, który wyszedł trochę krzywo. Josh zamarł. – Co tam u niego słychać? – dopytywała się staruszka dobrodusznie. Przełknął, gorączkowo zastanawiając się, co powiedzieć. – Chorował ostatnio, ale już jest wszystko dobrze… – wydusił w końcu. – Ach tak, miał przecież zapalenie płuc… Czy to może coś nowego? – spytała zaniepokojona. – Widzisz, kochanie, lekarze powiedzieli mi, że przez ten udar straciłam pamięć – wyjaśniła całkiem spokojnie. – Ostatnie, co pamiętam, to Wielkanoc… a tymczasem jest już połowa maja. – Przykro mi to słyszeć, pani Bonnet – szepnął Josh, kiedy zaczął rozumieć, co to wszystko oznaczało. – Ale… tak naprawdę… nie wydarzyło się nic wartego pani uwagi – dodał, choć kłębiły się w nim uczucia i ulgi, i zawodu, i jeszcze wiele innych. Nie chciał się nad tym zastanawiać i w zamian spytał: – Kiedy pani wróci do domu? – Oj nie wiem, kochanie. – Pokręciła lekko głową. – Bardzo bym chciała jak najszybciej, ale lekarze mówią, że tym razem to może potrwać. Widzisz, nie mogę za bardzo ruszać lewą nogą ani ręką, będzie mi potrzebna rehabilitacja… – W takim razie nie trzeba się spieszyć. Jest tu pani pod dobrą opieką, zajmą się panią jak najlepiej… I postawią na nogi – podkreślił, ściskając jej rękę. – Ale moje kwiatki w skrzynkach… Zmarnieją na tym upale. – O kwiatki proszę się nie martwić – powiedział z naciskiem. – Przecież pani rodzina może się nimi zająć, wystarczy, że ktoś tam codziennie zajrzy na chwilę… Ma pani cudowną rodzinę – dodał jakby wbrew sobie. – Choć właściwie tylko co się poznaliśmy – uściślił. Miał wrażenie, że jej oczy zabłysły. – Spotkałeś Anne? I Fleur? – spytała z entuzjazmem… na ile entuzjastyczna mogła być starsza pani leżąca po udarze na łóżku szpitalnym. – I co o nich myślisz? – Pani Bonnet, ja chyba nie jestem odpowiednią osobą do takich pytań – zauważył, choć tak naprawdę miał niespodziewaną ochotę się uśmiechnąć. – Oj tam… Nie mów tak. Prawda, że Fleur jest wspaniała? Josh mimowolnie przypomniał sobie twarz dziewczyny, jaśniejącą mimo smutku wewnętrznym światłem. Uczucie niechęci, którego doznawał w zeszły piątek, zniknęło, pozostało natomiast wrażenie, że spotkał się z czymś niezwykłym, pod pewnymi względami doskonałym. Tak, na swój sposób Fleur była wspaniała. Jak Georges Saphir. – Bardzo się o panią troszczą – odparł, choć to właściwie nie była odpowiedź na jej pytanie. Pani Bonnet uśmiechnęła się, a potem popatrzyła w sufit. – Moje kochane dziewczynki – powiedziała i zamilkła, ewidentnie wzruszona. Siedzieli przez chwilę w ciszy. Josh poczuł, że nie ma ochoty stąd odchodzić – było coś kojącego w tej sytuacji, mimo jej tragizmu… jakieś ciepło, które sprawiało mu przyjemność – jednak czas upływał. Powoli położył jej ramię z powrotem na łóżku. – Muszę już iść, pani Bonnet – odezwał się z niechęcią. – Muszę się spakować… Proszę wracać do zdrowia. Kiedy wrócę do Paryża, chcę panią widzieć zdrową – dodał znacząco. – Szczęśliwej podróży – odparła ciepło, znów na niego patrząc, choć wzrok miała zmęczony. – Pozdrów ode mnie pana Alaina. Kiwnął głową i wstał, nie będąc w stanie wydusić słów pożegnania. W drzwiach odwrócił się jeszcze i zobaczył, że znów zamknęła oczy. Najpewniej wciąż była bardzo słaba. Poczuł wyrzuty sumienia, że zawraca jej głowę… ale jednocześnie nie żałował, że tu przyszedł, wcale a wcale. Wychodził z wrażeniem, że jest choć jedna osoba, która się o niego na swój sposób troszczy – a czegoś takiego potrzebował teraz bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy w domu zaczął pakować torbę, uświadomił sobie, że nie porozmawiał z prodziekanem o tym, na jak długo jedzie do… Niech to, nie dowiedział się nawet nazwy miejscowości – z drugiej strony to miało nawet więcej uroku: jechał w nieznane i nie wiadomo było, ile czasu tam spędzi; można by rzec, że to romantyczne, ha ha… Cóż, przynajmniej miesiąc, bo tyle miała trwać praktyka… sądził jednak, że jeśli mu się tam spodoba… i jeśli on się spodoba… to pewnie mógłby zostać całe lato. Co tak naprawdę miał do roboty w Paryżu? A tak przynajmniej będzie mógł komuś pomóc… przydać się. Znieruchomiał, gdy myśl o tym, jak miały te wakacje wyglądać, przemknęła przez jego głowę. Zacisnął wargi i wrócił do zwijania koszuli w rulon, by potem wepchnąć ją do torby z pozostałymi rzeczami. Na szczęście nie miał dużo ubrań, a na miejscu na pewno będzie możliwość prania. Torba była spakowana w godzinę, wobec czego wziął się za drugą sprawę, którą musiał przed wyjazdem załatwić. Odnalazł w papierach nazwisko i adres właścicielki mieszkania. Nie było jeszcze szóstej, z pewnością nie zbyt późna pora na szybką wizytę. Mieszkała w sąsiedniej dzielnicy… Mógł oczywiście zadzwonić, ale sama myśl wydawała mu się obca… jakoś nie chciał rozmawiać przez publiczny telefon. Oby tylko ją zastał… Na szczęście pani Dufour była w domu. Była niższą od niego kobietą w średnim wieku, choć Joshowi po głowie tłukło się niechlubne określenie "podstarzała". Rude kręcone włosy miała mniej więcej upięte, zaś twarz jej zdobił dość niedbały makijaż. Wydawała się cieszyć życiem, w tej konkretnie chwili najwyraźniej wróciła z balkonu, gdzie rozkoszowała się urokami wiosny: ubrana w cienki szlafroczek, który nie ukrywał jej krągłości, zarumieniona i cokolwiek ospała. Wpatrywała się w niego z dezorientacją. – Jestem Joshua Or – powiedział. – Mieszkam razem z… razem z Alainem Corailem w pani mieszkaniu przy rue Keller. To Alain załatwiał z panią wszystkie formalności… ale my też się raz spotkaliśmy – dodał, patrząc na jej okrągłą twarz i mocno umalowane oczy. – Gdy przyszliśmy oglądać mieszkanie. Kobieta pokiwała głową, choć wciąż sprawiała wrażenie, że niezbyt go kojarzy. Cóż, jeśli o to chodziło, nie była osamotniona, bo Josh także pamiętał ją jak przez mgłę. – Czy coś się stało w mieszkaniu? – spytała dość piskliwym głosem. – Nie, nic podobnego – uspokoił ją Josh. – Tylko… Czy mógłbym wejść? – Nie miał ochoty rozmawiać na klatce schodowej. Kobieta przez chwilę stała niezdecydowana, ale potem ponownie kiwnęła głową i wpuściła go do środka, do dość krzykliwie urządzonego pokoju przejściowego. Najwyraźniej jednak nie zamierzała go bardziej zapraszać, bo nawet nie wskazała mu miejsca do siedzenia; sama zresztą też nie usiadła. – O co chodzi? – zapytała. Teraz, kiedy już tutaj był, Josh nie wiedział, jak ma to powiedzieć. Nie planował jednak spędzać tu reszty wieczoru, więc musiał się jakoś zebrać do kupy, choć pani Dufour wydawała się do niego niezbyt przyjaźnie nastawiona i ewidentnie widziała w nim jakiegoś natręta. – Alain… płaci rachunki za czynsz, prawda? – wydusił w końcu. – Zgadza się – odparła kobieta, wciąż patrząc na niego dość nieufnie. Josh stłumił westchnienie. – No i z tym jest właśnie problem… Widzi pani, Alain musiał nagle wyjechać i nie wiem, czy zapłacił majowy czynsz i… I nie wiem, czy zapłaci czerwcowy – dodał ciszej, przygotowując się na jej wybuch gniewu. – A ja też muszę jutro wyjechać z Paryża, przynajmniej na miesiąc, więc… Czy mogłaby pani… czy moglibyśmy zatrzymać mieszkanie… nawet jeśli czynsz będzie spóźniony? – spytał jeszcze ciszej i doszedł do wniosku, że brzmi jak idiota. Zwłaszcza że kobieta patrzyła na niego mocno zdziwiona lekko wytrzeszczonymi oczami. Nie wpadła w gniew, raczej sprawiała wrażenie, że zupełnie nie pojmuje, o co mu chodzi. Cóż, jeśli miał być szczery, jego wyjaśnienia były mętne… – Pan Corail zawsze płaci czynsz o czasie – odparła cokolwiek wyniośle. – W tym miesiącu również. Proszę pamiętać o okresie wypowiedzenia – dodała ni z gruszki, ni z pietruszki – czyli… – Odille…? – dobiegł z głębi mieszkania męski głos, w którym pobrzmiewało zniecierpliwienie. – Co z tym piwem? Kobieta zamrugała i uśmiechnęła się cokolwiek głupawo. Jej oczy mimowolnie strzeliły w tył… a potem – mimo jego słabych protestów – popchnęła Josha w kierunku drzwi, najwyraźniej uznając rozmowę za skończoną. – Proszę mi wybaczyć, jestem zajęta – stwierdziła, a Josh zauważył, że jakby zmieniła ton i brzmiała teraz niemal przepraszająco – więc nie mogę z panem dłużej rozmawiać. A tym czynszem to proszę się nie przejmować… Nie mam z wami problemów, możecie tam mieszkać, jak długo chcecie… Najwyżej zapłacicie później. Do widzenia! Drzwi zatrzasnęły się za zdumionym Joshem, który odwrócił się i wpatrywał w ciemne deski z niedowierzaniem. Dopiero po chwili ochłonął na tyle, by pokręcić głową i ruszyć w drogę powrotną. Doprawdy, po co w ogóle tu przychodził…? Uświadomił sobie jednak, że udało mu się załatwić sprawę – i to chyba bardziej pomyślnie, niż zakładał. "Możecie tam mieszkać, jak długo chcecie." Zacisnął usta i wyszedł na ulicę, zdecydowany o tym nie myśleć. W zamian skupił się na świadomości, że będzie mógł wyjechać z Paryża z nieco mniejszym ciężarem na swoich barkach. Chyba wciąż był sobą, skoro pozostało w nim jeszcze poczucie odpowiedzialności – i to go mimo wszystko cieszyło. Tehosekoitin, "Pakko päästä pois" (tłum: Miasto jest pełne wspomnień)
|