Koła pociągu stukały usypiająco. Josh z wielką chęcią poddałby się ich działaniu, jednak ostatniej nocy spał zupełnie dobrze i wcale nie czuł się senny, pozostało mu więc przebyć tę podróż, czuwając. Krajobraz za oknem nieustannie się zmieniał: od miasta do prowincji, od nizin do wzgórz, od pól i łąk do lasów… Josh miał już za sobą wiele godzin jazdy, jednak czekało go drugie tyle. W swoim czasie miał się przesiąść na drugi pociąg, a potem jeszcze była jazda od stacji do szpitala; prodziekan powiedział, że placówka leży nieco z dala od linii kolejowej… Jego myśli, jak wielokrotnie już w dniu dzisiejszym, podążyły ku celowi tej podróży. Miejscowość nazywała się Sainte-Jeanne i taką nazwę nosił też szpital, w którym miał odbyć praktykę – tyle dowiedział się rano, podczas umówionego spotkania z prodziekanem. Josh dostał bilet podróżny oraz zapewnienie, że ze stacji zostanie odebrany i zawieziony, gdzie trzeba. Kiedy teraz jechał, przemierzając kraj, wypełniały go najróżniejsze emocje. W pierwszej kolejności swoiste zdenerwowanie: jechał w zupełnie nowe miejsce, miał spotkać nowych ludzi – i w dodatku oczekiwano go tam. Ta myśl sama w sobie nie była niemiła – dobrze było wiedzieć, że gdzieś człowieka chcą – ale jednocześnie budziła obawę, czy będzie w stanie owym oczekiwaniom sprostać. Czy nie zawiodą się na nim? Czy nie uznają, że się nie nadaje? Z jednej strony wiedział, że zrobi wszystko, by inni byli z niego zadowoleni – ale z drugiej strony pytał sam siebie, co on tak naprawdę może. Student, który ledwo ledwo zaliczył drugi rok i który był tak gapowaty, że we wszystkich sprawach musiał się zwracać do prodziekana… (W tym był dla siebie absolutnie niesprawiedliwy). Musiał być szalony, że zgodził się na tę propozycję, na pewno odeślą go do domu z kwitkiem już na drugi dzień… Jednakże jakaś inna jego część była bardzo entuzjastyczna – jakby jechał na spotkanie wielkiej przygody, z której może mieć wiele radości. Praktyka w szpitalu psychiatrycznym na prowincji – nie było to coś, co przytrafia się pierwszej lepszej osobie. Nie, z pewnością. Jak też mogło być w takim szpitalu? Prodziekan powiedział, że placówka istniała już w dziewiętnastym wieku i że była pięknie położona. Biorąc pod uwagę, że Szpital Świętego Maurycego również bardziej przypominał pałac niż ośrodek zdrowia, Josh domyślał się czegoś innego niż pudełkowaty budynek w nowoczesnym stylu – ale co, tego nie miał pojęcia. Będzie musiał poczekać jeszcze kilka godzin, bo wyobraźnia nie mogła mu w tej sytuacji pomóc. Oparł głowę o ramę okna i patrzył na przesuwający się za nim widok. Prodziekan sprawiał wrażenie, że jest naprawdę zadowolony, dzisiaj rano. Josh pomyślał, że może jego szanse na skończenie tych studiów są większe, skoro zaskarbił sobie wdzięczność profesora. Oczywiście takie myślenie nie przynosiło mu chluby, chciał ukończyć studia własnym wysiłkiem, a nie przez jakieś sympatie u władz uczelni… ale wiedział, że często własny wysiłek to po prostu za mało, więc lepiej było mieć jakieś "zabezpieczenie"… Nie, to też nie brzmiało zbyt dobrze. Zresztą, mówiąc szczerze, prodziekan sprawiał wrażenie miłego człowieka, który przejmuje się studentami – a tego Joshowi naprawdę na uniwersytecie brakowało. Studiował już dwa lata, a wciąż się nie przyzwyczaił do chłodnej atmosfery, jaka tam panowała. Niby zawsze uważał się za indywidualistę i sam potrafił sobie świetnie poradzić, ale jednocześnie lubił mieć poczucie, że ktoś się o niego troszczy. W Świętym Grollo… Ach, Święty Grollo… Jakże tam było wspaniale – pod tak wieloma względami. Kiedyś usłyszał słowa hrabiego Argenta, które ów wypowiedział zdaje się na jakimś zamkniętym zebraniu, a które oczywiście przedostały się do opinii publicznej i były szeroko cytowane: "W tej pozornie surowej i rygorystycznej szkole dyrekcja stworzyła taką atmosferę, w której wszyscy czują się świetnie". To była prawda. Może i nauczyciele byli wymagający, może i reguły panowały twarde, jednak uczeń zawsze był najważniejszy i nikogo nie pozostawiano samemu sobie. W tej szkole było po prostu… fajnie i nikomu nie działa się krzywda. Na uniwersytecie też się nie działa, ale wynikało to jedynie z zupełnego braku zainteresowania studentami, których uważano za dorosłych i tym samym odpowiedzialnych za samych siebie. Być może to, że Josh wciąż z takim sentymentem wspominał liceum, a odczuwał niechęć do uczelni wyższej, świadczyło o jego niedojrzałości. Nie wiedział, doprawdy, co musiałoby się stać, by przestał tęsknić za Świętym Grollo. Jednakże prodziekan Villeneuve – Josh w końcu dzisiaj przyjrzał się tabliczce z nazwiskiem przy drzwiach – zdawał się typem człowieka, który też się troszczy. To sprawiło, że teraz Josh trochę cieplej myślał o swojej uczelni i potrafił sobie wyobrazić spędzenie na niej jeszcze trzech lat… nawet jeśli w tej chwili myśl o pozostaniu w Paryżu napełniała go mocno sprzecznymi w sobie uczuciami. Ale nie, kontynuacja studiów była właściwą drogą – podobnie jak kiedyś studia jakoś nadały sens jego życiu, nawet jeśli zastępczy, tak i teraz powinny mu dodać sił. Ach, powinien był wspomnieć profesorowi, że od jesieni znów będzie potrzebował miejsca w akademiku; na ile się orientował prodziekan zajmował się także tymi sprawami… No cóż, zdąży to na pewno zrobić po powrocie. Wsłuchując się w stukot kół, Josh pomyślał jednak, że wie, dlaczego tego nie zrobił – nawet jeśli wydawało się to szaleństwem. Dzisiaj, po raz pierwszy od wielu dni, obudził się w dobrym nastroju. No, "dobry" to było może trochę na wyrost – jednakże uświadomił sobie, że jest mu jakoś lżej na duszy i że zniknął gdzieś ten smutek, który ostatnio kładł się cieniem na wszystko, co robił i czuł. To było tak, jakby ktoś mu powiedział: "Będzie dobrze" i uspokoił go. Tak, to było trafne określenie: uspokoił. Josh czuł spokój, nie apatię. Czuł nadzieję, nie rozpacz. Czuł, że ma przed sobą życie i że spotka go jeszcze coś dobrego, a nie że wszystko się skończyło. Nie potrafił wytłumaczyć tego wrażenia. Być może przyśniło mu się coś, co napełniło go taką pewnością, nie pamiętał. Całkiem prawdopodobne było, że to jego umysł, który miał za sobą doświadczenie dwudziestu lat życia, a w tym i dobrego, i złego – i, zupełnie ostatnio, kilku miesięcy psychoterapii – uruchomił odpowiednie mechanizmy i szukał właściwych dróg. Pomagał Joshowi reagować w inny – bardziej korzystny i produktywny – sposób niż do tej pory. Może jednak choć trochę udało mu się dojrzeć, choć odrobinę rozwinąć się jako człowiek…? Nie była to taka zła idea. Josh zastanawiał się, co to wszystko mogło oznaczać. Że po czterech dniach rozpaczy zaakceptował odejście Alaina, postanowił o nim zapomnieć i próbował ułożyć sobie życie bez niego? Nie, na pewno nie. Może i był najlichszym stworzeniem na ziemi, ale żywił absolutne przekonanie, że jego uczucia były znacznie, znacznie głębsze. To nie było coś, co mogło zniknąć ot tak w kilka dni. Wciąż niczego bardziej nie pragnął niż tego, by Alain zjawił się tutaj i wziął go w ramiona – i to pragnienie było tak mocne, że pozbawiało go oddechu. Prawdę powiedziawszy, wydawało mu się nawet, że właściwsze byłoby właśnie siedzieć i rozpaczać, i tęsknić, i nie myśleć o niczym innym, tylko o Alainie, zamknąć się w bólu i po prostu cierpieć – ale Josh poznawał już, że była to ta jego część, która źle funkcjonowała; którą kiedyś nazwałby romantyczną, ale teraz był w stanie przyjrzeć się jej krytycznie i uznać za niemalże wadliwą. Teraz potrafił nad nią zapanować, potrafił się jej oprzeć, bo gdyby uległ, nie zaprowadziłoby to go do niczego dobrego. A może, zupełnie odwrotnie, uwierzył, że Alain wróci – nawet jeśli nie było ku temu żadnych przesłanek? Może nabrał irracjonalnej, niczym nie popartej, nadziei, że tak będzie – i trzymał się jej bez żadnych wątpliwości? W takim razie najpewniej też miał psychozę, skoro nie potrafił odróżnić mrzonek od rzeczywistości. O, uroił sobie – właściwe określenie. Nie sądził jednak, by tak było. Wciąż nie mógł myśleć o tym, co się stało, bez ukłucia w piersi. Wciąż miał wrażenie, że spotkała go największa krzywda na świecie, i oddałby wszystko, by to cofnąć. Wiedział… miał świadomość, że Alain go zostawił. Zaprzeczanie faktom nie miało najmniejszego sensu. Alain odszedł – z jakiegoś powodu. I w jakimś celu. Jednak nie oznaczało to, że odszedł na zawsze i że Josh nigdy go już nie zobaczy. Być może to właśnie było najważniejszym wnioskiem, jaki z jego obecnego stanu ducha płynął – bądź który go powodował. Wtedy, w piątek, Josh zareagował histerycznie, od razu wpadając w otchłań najgorszej ewentualności – tej, której zawsze najbardziej się obawiał. Z pewnością miał do tego pełne prawo… jednak teraz, kiedy była środa następnego tygodnia, patrzył na to trochę inaczej. Zbyt wiele ze sobą przeżyli na przestrzeni ostatnich czterech lat, żeby można było wydawać takie wyroki. Ich relacja opierała się na wzajemnej miłości, ale też krzywdzeniu się. Były w niej i dobre, i złe chwile. Były rozstania i powroty. Były momenty, w których obaj zachowywali się nieodpowiedzialnie i bardzo niedojrzale. Teraz Josh myślał, że bezwarunkowe akceptowanie obietnic w stylu "Zawsze będę przy tobie" było z jego strony błędem – choć brzmiało to okropnie, bo nie chciał myśleć, że cokolwiek w jego relacji z Alainem było błędem. Było błędem w tym rozumieniu, że uniemożliwiało szersze widzenie Alaina jako osoby. Być może potrzeba było tego kolejnego porzucenia… nie, kolejnego rozstania – bo nie wierzył, by Alain chciał go porzucić, świadomie – żeby Josh wreszcie zaczął go dostrzegać w lepszym – wyraźniejszym – świetle. Jasne, miłość jest ślepa – i pewnie padł właśnie tego zaślepienia ofiarą – ale teraz pora była z tym skończyć. Ile to razy mówił, że akceptuje Alaina ze wszystkimi aspektami jego osobowości… Cóż, pewnie to była prawda, ale czy oznaczała, że owe wszystkie aspekty pojmuje? Że w ogóle zdaje sobie z nich sprawę? Teraz w to wątpił. Bardziej prawdopodobne było, że chciał widzieć to, co mu odpowiadało – to zresztą najlepiej wpisywało się w jego charakter. Tymczasem było zupełnie możliwe, że Alain po prostu nic nie mógł poradzić na to, że ucieka. "Ucieka, kiedy coś mu nie pasuje", jak powiedziała pani Corail. Josh powinien się był dotąd nauczyć, że ludzie mają określony sposób postępowania, na który często nie mogą nic poradzić, nie mogą wpłynąć. Że modyfikacja pewnych zachowań, reakcji to ciężka praca, która pochłania lata, a nie zawsze się nawet udaje. Pod tym względem był zupełnym naiwniakiem, wierząc w tę Alainową obietnicę – bo chciał wierzyć. Nie zamierzał sobie zresztą tego wyrzucać – po pierwsze nie miało to sensu; po drugie chciał być wobec siebie wyrozumiały. Cieszył się jednak, że w końcu to dostrzegł, bo dawało możliwość rozwoju, wskazywało kierunek dalszej pracy. Jeśli chciał być z Alainem, musiał zaakceptować to, że nie będzie miał go cały czas. Że być może ich związek tak będzie wyglądał: Alain będzie znikał, a potem znów wracał. I, jeśli miał być zupełnie szczery, wydawało się, że Alain też się trochę w tej kwestii rozwinął: tym razem przynajmniej zostawił mu wiadomość. Może te wszystkie rozważania były konstruktywne – i to tak okropnie, że bardziej się chyba nie dało – niemniej w którymś momencie Josh uświadomił sobie, że łzy od dobrej chwili płyną mu po policzkach, a siedząca naprzeciwko kobieta przygląda mu się z wyraźną dezaprobatą. Otarł oczy grzbietem dłoni i wrócił do kontemplowania obrazów za oknem, choć wciąż ich nie widział. Byłby chyba z kamienia, gdyby niespełna tydzień po rozstaniu mógł na zimno analizować swój stosunek do Alaina. Poza tym wcale nie było pewne, że Alain rzeczywiście wróci. Josh poczuł nagłe pragnienie, by go odszukać i wyjaśnić sprawę – na to jednak było za późno: siedział w pociągu, który miał go zawieźć do Sainte-Jeanne, gdzie spędzi przynajmniej następny miesiąc. Zobowiązał się do tego i choć jeszcze jakiś czas temu machnąłby na jakiekolwiek zobowiązania, gdy w grę wchodziła miłość, teraz czuł, że nie mógłby tak postąpić. Zresztą… gdzie miał go szukać? Nie miał pojęcia, dokąd Alain się udał. Najmniejszego. Pożałował jednak, że nie zostawił żadnej wiadomości – na wypadek gdyby Alain ponownie zjawił się na rue Keller. Teraz jednak nic z tym nie zrobi, może co najwyżej wysłać ze szpitala list, kiedy już się znajdzie na miejscu. Trochę dziwne mu się to wydawało: wysyłać list do pustego mieszkania – ale to nie była pora na zastanawianie się, co jest dziwne, a co nie. Przeczuwał jednak, że Alain tak prędko nie wróci… choć jednocześnie miał nadzieję, że nie potrwa to trzy lata, jak ostatnio. Nie, nie mógł tak myśleć, bo znów skończy się to płaczem. Wysiadł na stacji, na której miał przesiadkę, i zmienił peron, by poczekać na drugi pociąg. Kupił sobie po drodze coś do picia, gdyż pogoda panowała piękna – to znaczy, było gorąco. Siedząc na ławce i przyglądając się niewielkiemu dworcowi, uświadomił sobie, że jest to zaledwie jego drugi wyjazd z Paryża w ciągu ostatniego roku. W lutym byli z Alainem w Alpach, ale poza tym siedzieli w mieście. Cóż, teraz Josh miał okazję trochę pozwiedzać… Och nie, to też brzmiało paskudnie, zupełnie jakby wyszukiwał jakichś dobrych stron obecnej sytuacji… Z drugiej strony może tak właśnie powinien robić: starać się znaleźć jakieś dobre punkty, zamiast skupiać tylko na negatywach. Podróże kształcą, tak mawiali, jego zaś podróż miała być w każdym calu edukacyjna – i sam jeszcze nie zdawał sobie sprawy jak bardzo. Pociąg powoli wtoczył się na peron i Josh odszukał swoje miejsce. Po chwili już jechali, wciąż kierując się na południe. Josh wyciągnął książkę i oddał się lekturze – "Podstawy psychopatologii" wciąż czekały na skończenie, a tym razem z pewnością przyda mu się obszerniejsza wiedza niż tylko ta o psychozach – co jakiś czas jednak zerkał za okno. Okolica była najpierw górzysta, później teren zaczął się obniżać i rozszerzać. Przejeżdżali przez coraz większe równiny, mijali pola, łąki i jeziora skąpane w blasku majowego słońca. Ten pociąg zatrzymywał się częściej, ludzie wsiadali i wysiadali na mniejszych stacjach, aż w końcu przyszła kolej i na niego, kiedy konduktor zapowiedział Sainte-Jeanne. Josh ściągnął torbę z półki i ruszył do wyjścia. Wraz z kilkorgiem podróżnych wkrótce znalazł się na peronie i mrużył oczy w ciepłym świetle późnego popołudnia. Mimo pory dnia było tu wręcz upalnie, znacznie cieplej niż w Paryżu, więc nie było sensu zakładać czegoś na wierzch – zaraz będzie mokry i w samej koszuli. Inni ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony, on zaś wciąż stał tam lekko zdezorientowany. Ktoś miał po niego wyjść… Rozglądał się, jednak na peronie nie było nikogo, kto do tej roli pretendował. Josh postawił torbę na ławce i zastanawiał się, co robić. Miał dwa wyjścia: poczekać albo spróbować samemu wystarać się o transport do szpitala. Zakład z pewnością nie mógł się znajdować daleko… Chwycił ponownie torbę, gotów rozpytać się na dworcu, wtedy jednak na platformę wbiegł młody mężczyzna, który już z daleka do niego machał. – Joshua Or? Z Paryża? – zawołał przybysz dość obcesowo, ale radośnie, zanim jeszcze się koło niego zatrzymał. Josh kiwnął głową, nie dając po sobie poznać, jak zaskoczyło go takie powitanie… choć przecież niepotrzebnie. – Przepraszam za spóźnienie. Nie czekałeś długo, prawda? – spytał z niepokojem. – Nie, dopiero przyjechałem – odparł Josh zgodnie z prawdą, choć po pociągu już nie było śladu. – Nie będę się tłumaczyć, za późno wyszedłem – wyznał młody osobnik, którego wiek Josh określił na między dwadzieścia pięć a trzydzieści lat. – Jestem Etienne Morel, pielęgniarz w Świętej Joannie – dodał, wyciągając rękę. Josh odwzajemnił uścisk. – Joshua Or… student – powiedział i spróbował się uśmiechnąć. Nie było to zresztą takie trudne, Etienne robił na nim sympatyczne wrażenie. Potem jednak przypomniał sobie, że nie należy oceniać po pozorach; dość niedawno miał okazję spotkać innego młodego człowieka, który wydał mu się sympatyczny, a skończyło się dość dramatycznie. – Tylko to masz? – spytał Etienne, patrząc na jego torbę, a kiedy Josh potaknął, wskazał za siebie. – Samochód mam zaparkowany za dworcem. Możemy iść? To chodźmy. Josh przyglądał mu się, kiedy kierowali się ku lekko zakurzonej, niebieskiej furgonetce. Etienne był dość wysoki, choć nie nadmiernie, i dość szczupły, choć też nie przesadnie. Miał jasnobrązowe włosy i oczy w podobnym kolorze. Właściwie wydawał się uosobieniem przeciętności – przynamniej zewnętrznie, bo o jego charakterze Josh nic przecież nie wiedział. Szybko okazało się, że przynajmniej w kwestii gadulstwa Etienne jest zdecydowanie ponad przeciętną. – Pracuję w tym tygodniu na nocnej zmianie – powiedział, kiedy już jechali – zawsze wtedy mam problem z organizacją dnia. Właściwie wstałem dopiero godzinę temu – dodał przepraszającym tonem. Josh przyglądał się niewielkim domom w mieście, które samo sprawiało wrażenie niezbyt dużego. – W porządku, nie przejmuj się tym – odparł z roztargnieniem. – Szpital znajduje się kawałek stąd, prawda? – zapytał. – Tak, niespełna dziesięć kilometrów. Wiesz, kiedyś takie zakłady budowano na uboczu, żeby zapewnić pacjentom jak najlepsze warunki… a tak naprawdę, żeby pacjenci nikomu nie wadzili. Skutek jest taki, że nikt tutaj nie chce pracować – stwierdził Etienne z ironią. – Słyszałeś pewnie, że mamy kłopoty z zatrudnieniem… No tak, musiałeś słyszeć, dlatego tutaj jesteś – dodał niezbyt taktownie, ale Josh nie miał mu za złe. – Zastanawiam się, co taki student jak ja będzie mógł zrobić – rzucił mimowolnie. – A co umiesz? – padło dość bezpośrednie pytanie. Josh spojrzał na pielęgniarza i koniec końców nic nie powiedział. W tym momencie zdawało mu się, że nie umie kompletnie nic. Niedobrze, nie powinien tak myśleć zaraz na samym początku. Poza tym prodziekan mówił, nie dalej jak dziś rano, że wszystko będzie dobrze… Tyle że prodziekan przebywał teraz setki kilometrów stąd w cywilizowanym Paryżu, a on był tutaj sam jeden na dzikiej prowincji… Potrząsnął głową. – Nie no, jakoś sobie poradzę – stwierdził z animuszem. – I mam nadzieję, że choć trochę się wam przydam. – To dobre nastawienie – zgodził się Etienne, skręcając w inną drogę, którą po chwili wyjechali z miasta pomiędzy pola i gospodarstwa. Na ile Josh się orientował, kierowali się na wschód. – Prawdę powiedziawszy, ja sam nie znam szczegółów twojego przyjazdu tutaj… Jak długo właściwie masz u nas zostać? – W tej kwestii chyba wiemy tyle samo – odparł Josh, uśmiechając się. – Przynajmniej miesiąc… ale to się pewnie zobaczy. – Miesiąc to mało – zafrasował się mężczyzna. – W miesiąc to ledwo zdążysz się zapoznać z działaniem szpitala, nic więcej. No i nie rozwiąże to naszych problemów… Ale to akurat nie twoje zmartwienie. To dyrekcja musi coś w tej sprawie zrobić, bo niedługo naprawdę nie będzie tu komu pracować. – Od dawna to trwa? – spytał Josh nieśmiało. – Nie, chyba nie… Nie wiem – odparł Etienne, wzruszając ramionami. – Może to jakiś spadek zainteresowania dziedziną… W lecznictwie psychiatrycznym strasznie wiele się zmienia… Może niektórym nie odpowiada obecny profil, diabli wiedzą… Albo po prostu mało kto chce pracować na takim odludziu, ludzie ciągną do większych miast. Nasi starsi członkowie personelu przechodzą na emerytury, a nowych pracowników na ich miejsce brakuje. Słyszałeś pewnie, że trzeba było zamknąć jeden oddział, bo po prostu nie było wystarczająco ludzi, żeby go prowadzić…? To też rozwiązanie tymczasowe, bo sytuacja prędzej czy później znów się pogorszy… Zresztą może jest w tym też trochę naszej winy, to znaczy pracowników. Pewnie powinniśmy byli znacznie wcześniej dać znać, że źle się dzieje, jakoś wyraźnie dać do zrozumienia, że jeśli tak dalej pójdzie, skończy się to katastrofą… a tak obudziliśmy się niejako z ręką w nocniku… Rozmawiali przez chwilę na ten temat – a konkretnie Josh głównie słuchał wyjaśnień Etienne'a. W momencie, który wydał mu się odpowiedni – jego towarzysz zamilkł na chwilę, gdy zbliżali się do skrzyżowania – wtrącił: – Czyli teraz jedziemy do szpitala, tak? Domyślam się, że to jest… cały kompleks? Tam będę mieszkał? – O, kompleks. To rzeczywiście dobre słowo – zgodził się Etienne. – Tak, na terenie szpitala znajdują się między innymi kwatery personelu. Oczywiście część mieszka w mieście, a część w ogóle dojeżdża spoza Sainte-Jeanne… że też im się chce. To jest jednak dobre rozwiązanie dla tych, którzy chcą zaoszczędzić. Rzecz jasna płacimy rachunki za wodę i prąd, ale reszta jest właściwie za darmo… zaś praca jest całkiem nieźle płatna. Większym problemem jest to, że nie ma za bardzo jak wydać tych pieniędzy, bo przy takiej sytuacji personalnej o urlop ciężko – dodał z przekąsem. Josh pomyślał, że będzie miał możliwość na nowo przyzwyczaić się do mieszkania w takim miejscu przed powrotem do akademika. Ale nie chciał teraz o tym myśleć, więc w zamian spytał: – A sam szpital? Więc jest duży…? – Tak, składa się chyba z trzydziestu budynków… – Josh popatrzył na niego z niedowierzaniem. – To znaczy, większość nie jest w użyciu – wyjaśnił szybko Etienne. – Zbudowano go ponad sto lat temu, wtedy były inne standardy. Zresztą sam zaraz zobaczysz… Obecnie używa się tylko głównego budynku, tam znajdują się trzy oddziały, które w tej chwili działają. W pawilonie obok były oddziały zaburzeń nastroju, ale te właśnie zostały zamknięte. – Mówiłeś, że jeden oddział został zamknięty…? – zauważył Josh. – No i… pacjenci z depresją… gdzie się w takim razie leczą? Etienne rzucił mu szybkie spojrzenie, po czym znów popatrzył na drogę. – Nie, muszę ci w takim razie opowiedzieć o aktualnej strukturze szpitala… Pewnie ci się wszystko pomiesza, ale trudno – powiedział. – Normalnie, już od wielu lat, działały u nas cztery oddziały: dwa psychoz i dwa zaburzeń nastroju, i tu, i tu ostry i przewlekły. Ponieważ teraz, w trybie pilnym potrzebna była reorganizacja szpitala, dokonano pewnej zmiany w profilach oddziałów. Zostały więc przewlekły psychoz i przewlekły zaburzeń nastroju, zaś pozostałe dwa niejako połączono, tworząc oddział ostry, do którego trafiają wszyscy bez względu na diagnozę. Fizycznie funkcjonuje w miejscu ostrego psychoz, w głównym budynku, więc nie zdziw się, jak usłyszysz, że ludzie mówią na niego "pierwszy psychoz", z przyzwyczajenia… Ponieważ zaś nie opłacało się zostawiać jednego oddziału w osobnym pawilonie, przeniesiono go także do głównego budynku, w miejsce któregoś dawnego oddziału. Czy to, co mówię, brzmi zbyt skomplikowanie? – Nie-e… – odparł Josh z zastanowieniem. W sumie brzmiało to całkiem nowocześnie; w Świętym Maurycym także pacjentów leczono według diagnozy, może więc szpital w Sainte-Jeanne nie był aż tak prowincjonalny, jak mu się wydawało…? – Nadążam. Tylko czy to nie jest problem: leczyć tych pacjentów wszystkich razem? Mam na myśli pacjentów z psychozą i pacjentów z depresją…? Przecież to są zupełnie odmienne choroby… – Chyba nie… W każdym razie nie było dotąd żadnych problemów – odrzekł Etienne. – Słyszałem, że w wielu szpitalach funkcjonują tak zwane oddziały ogólnopsychiatryczne, gdzie nikt się diagnozami nie przejmuje. Tam to musi być dopiero kociokwik… ale jakoś sobie przecież radzą. Ach, no i jesteśmy. Od jakiegoś czasu jechali wysadzaną wielkimi drzewami aleją, która kończyła piękną kamienną bramą – bądź w niej znikała. "Szpital Świętej Joanny" – głosił stylizowany napis umieszczony w górze. Po boku wisiało kilka tabliczek, które wyglądały na nowsze i bardziej urzędowe, choć Josh nie zdążył się im przyjrzeć. Brama znajdowała się w murze, za którym rozpościerał się ogromny park i dopiero w oddali majaczyły pierwsze zabudowania. Etienne nie przesadził: teren był naprawdę olbrzymi – i zachwycał. Jechali główną drogą, od której odchodziły boczne – ale także alejki do spacerowania, przy których nie brakowało ławek. Kiedyś park był z pewnością bardzo zadbany; teraz porastała go trawa i dzikie kwiaty, jednak według Josha i tak robił wrażenie – i to większe, niż gdyby były tu utrzymane klomby, a trawniki wypielęgnowane i przycięte według linijki. Tu i ówdzie dostrzegał pośród zieleni kamienne rzeźby, altanki, niewielkie fontanny i inne formy architektoniczne, których znaczenia mógł się domyślać, a które jedynie podkreślały panującą tu atmosferę. Josh zauroczył się tym miejscem od razu. Etienne pozwalał mu podziwiać w spokoju; nawet zwolnił, gdy jechali przez te zakątki – choć być może po prostu obowiązywała tutaj niewielka prędkość. – Podobno pierwotnie miało to być sanatorium dla ludzi z wyższych klas… – Josh usłyszał jego głos po chwil milczenia. – Przyjeżdżały tutaj głównie damy cierpiące na najróżniejsze dolegliwości duchowe, by na łonie natury wypocząć i nabrać sił. Potem zaczęła się zmieniać struktura społeczna, zaś lecznictwo psychiatryczne rozwijało się i koniec końców lecznicę przerobiono na szpital dla umysłowo chorych. Jak mówiłem, większość budynków stoi od dawna opuszczona i jest mało prawdopodobne, by kiedykolwiek zostały jeszcze oddane do użytku. Prędzej czy później wszystko popadnie w ruinę i trzeba będzie rozebrać… – Szkoda – odparł Josh cicho, przyglądając się pawilonom, z których każdy wydawał się osobnym dziełem sztuki, mimo widocznego porzucenia. Ukośne promienie słońca odbijały się w szybach budynków, jeśli tylko udało im się przedrzeć przez grubą warstwę liści. Josh popatrzył na potężne drzewa, które musiały tutaj rosnąć dziesiątki lat, a pewnie i dłużej, może od samego początku, i dostrzegł śmigające w nich ptaki. Uświadomił sobie, że to miejsce wciąż żyło, choć pewnie nigdy nie odzyska dawnej świetności. – Tu jest naprawdę pięknie – powiedział. – Owszem… – przyznał Etienne. – Tyle że teraz to piękno obraca się przeciwko nam – dodał z jakąś goryczą. – Nie mamy nikogo, kto by na bieżąco dbał o roślinność. Pal licho, że trawniki są zaniedbane… ale jeśli jakieś drzewo spróchnieje, może to być niebezpieczne dla ludzi. Co jakiś czas przyjeżdża specjalista, żeby to wszystko obejrzeć, ocenić… Tak samo zresztą jest z budynkami: niby nie widać, żeby groziły zawaleniem, ale wszyscy wiedzą, że lepiej się do nich nie zbliżać, o wchodzeniu do środka nie mówiąc. – Chorzy mogą tu chodzić? – spytał Josh, uważając, że byłoby to ze stratą dla pacjentów, gdyby nie mieli takiej możliwości. Był zdania, że samo otoczenie może tutaj działać jako forma terapii. – Niektórzy oczywiście tak, jeśli tylko stan na to pozwala. Niestety, sporo jest takich, których w pojedynkę nie możemy wypuścić z oddziału, zaś brakuje nam personelu dla ich towarzystwa, więc muszą cały czas siedzieć wewnątrz. – A z rodziną nie mogą? – Mogą, jak najbardziej! Tyle że tu mało kto ma rodzinę, taka smutna prawda na psychiatrii… Często rodzina siedzi w domu i cieszy się, że ma wreszcie trochę spokoju, bo kłopotliwy członek trafił do leczenia. Może to brzmi okrutnie, ale tak właśnie jest, trzeba się z tym pogodzić – stwierdził Etienne, a złość w jego głosie kontrastowała z rezygnacją jego wypowiedzi. – Ale niektórzy pacjenci mają bliskich przy sobie. Jeden z budynków pełni rolę kwatery dla gości. Za niewielką opłatą mogą tam zostać na czas hospitalizacji ich krewnego, od dawna jest to możliwe. – To dobrze. – Tutaj jest główny budynek – Etienne wskazał na kilkupiętrowy gmach z jasnego kamienia, który zdawał się stać w samym środku posesji i ku któremu od początku się kierowali. Był prawdopodobnie największą budowlą szpitala, z dwoma skrzydłami odchodzącymi pod kątem prostym od centralnej części; mógł pomieścić osiem, może nawet dziesięć oddziałów, zakładając, że jeden oddział zajmował połowę piętra. Minęli go jednak, zaś pielęgniarz pokazał na następny, znacznie mniejszy budyneczek: – Tutaj mamy administrację, między innymi gabinety dyrektora i pielęgniarki przełożonej. Do dyrektora masz się zgłosić z samego rana – przypomniał sobie. Josh kiwnął głową. Etienne skręcił w kolejną drogę pomiędzy drzewami i po jakimś czasie dotarli do długiego, trzypoziomowego budynku na uboczu, całkiem już blisko muru otaczającego szpital. – A tutaj mieszkamy – powiedział pielęgniarz, zatrzymując samochód przed wejściem. – Chyba nie będzie ci przeszkadzać takie zakwaterowanie? – upewnił się, choć na to było chyba trochę za późno. – Bynajmniej. – Josh pokręcił głową. – Przez całe gimnazjum i liceum mieszkałem w internacie. I przez cały pierwszy rok studiów. – Myślę, że tu mamy trochę lepsze warunki – mówił Etienne, kiedy szli już po schodach. – Każdy pokój ma własną łazienkę, więc prywatność jest większa. Zresztą nie sądzę, byś spotykał tu aż tak wielu ludzi. Pomijając fakt, że obecnie mieszka tutaj dość mało osób, to personel pielęgniarski pracuje na dwie zmiany, od siódmej do siódmej, a ty pewnie będziesz od ósmej do szesnastej, więc będziemy się mijać. Skoro o tym mowa… – zerknął na zegarek w raczej kiepsko oświetlonym korytarzu – to na mnie już powoli pora. Pokażę ci tylko pokój… to chyba ten… Tak, dwadzieścia pięć. Otworzył drzwi i wszedł, a Josh za nim. Mieszkanie składało się właściwie z jednego – dość dużego – pokoju oraz łazienki, do której wchodziło się z przedpokoju. Było raczej skromnie urządzone, ale w miarę czyste i jasne – i to Joshowi w zupełności wystarczało. Przez otwarte okno wpadało ciepłe powietrze, ale pokój zdawał się wychodzić na północ, więc gorąco tu nie będzie. Z miejsca poczuł, że będzie mu się tu podobać. Położył torbę na łóżku i odwrócił się do Etiennea. – Dzięki – powiedział. – Nie chcę cię zatrzymywać, dam sobie radę. Pielęgniarz kiwnął głową. – Pamiętaj, żeby jutro się stawić u dyrektora o ósmej – przypomniał. – Trafisz na piechotę? – Jasne – odparł Josh; poczucie kierunku zawsze miał dobre, a droga do centrum szpitala była zupełnie prosta. – Klucz jest w drzwiach. – Etienne obejrzał się z roztargnieniem. – Ach, no tak… Zapomniałem oczywiście o najważniejszym. Nie zrobiliśmy ci żadnych zakupów… ale nie szkodzi. Trochę dalej w korytarzu znajdziesz kuchnię. – Wskazał we właściwym kierunku. – Mieszkamy na tym samym piętrze, oprócz nas jeszcze kilka osób. Częstuj się śmiało tym, co tam znajdziesz. Nie ma sensu, żebyś chodził głodny przez moje roztrzepanie. Jutro pojedziemy do miasta i zrobimy porządne zakupy – obiecał. – A teraz już muszę lecieć. Do zobaczenia jutro! Jakoś się spotkamy! – zawołał z korytarza, a potem słychać było tylko jego kroki na schodach. Josh nie zdążył nawet spytać, w którym pokoju Etienne mieszka… Cóż, jak pielęgniarz powiedział: jakoś się jutro spotkają. Przełożył klucz na wewnętrzną stronę i przymknął drzwi, a potem podszedł do okna i wyjrzał. Furgonetka Etienne'a kierowała się powrotem w stronę głównego budynku, jej warkot przez chwilę rozbrzmiewał w powietrzu, wkrótce jednak ponownie zapadła cisza wczesnego wieczoru. Josh oparł się łokciami o futrynę i przyglądał otoczeniu, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że jest tutaj niewypowiedzianie pięknie. Okolica skąpana była w ciepłym świetle, które migotało na liściach oraz odbijało się w szybach w oddali. Powietrze było czyste, przesiąknięte zapachem drzew i kwiatów. Atmosfera spokoju i bezpieczeństwa była niemal namacalna. Josh pomyślał, że każdy szpital psychiatryczny powinien tak wyglądać… i że on sam być może będzie tutaj w stanie odzyskać równowagę. Nagle poczuł irracjonalną chęć, by tu zostać i nie wracać więcej do Paryża – a przecież nie wiedział jeszcze nic o tym miejscu, zupełnie nic… Jednak już teraz zdawał sobie sprawę, że powrót do rzeczywistości może być bolesny. Tak, do rzeczywistości – bo teraz znajdował się w jakiejś krainie, która ze światem realnym wydawała się nie mieć wiele wspólnego. Potrząsnął głową i wyprostował plecy. Co też mu przychodzi do głowy…? Przyjechał tu do pracy i już jutro miał ją rozpocząć. Powinien się przygotować – rozpakować bagaż, wziąć kąpiel, zjeść coś… W gruncie rzeczy był zmęczony po długiej podróży, więc pójdzie wcześniej spać. Lepiej się porządnie wyspać, jeśli już o ósmej ma się spotkać z dyrekcją – i pewnie od razu zacząć obowiązki, skoro tak rozpaczliwie go tutaj potrzebowano… Otworzył torbę, żeby wyciągnąć ubrania, a potem znów znieruchomiał i rozejrzał się po pokoju. Było tu naprawdę przyjemnie, choć meble nosiły ślady użycia. Stolik z krzesłami, szafa, komoda. Białe firanki w oknach i dość staromodne zasłony. Dywan na podłodze. Fantazyjny żyrandol i mała lampka z kloszem. Pewnie mieszkały tutaj całe pokolenia personelu szpitalnego… Tak, zdecydowanie będzie się tu dobrze czuł przez ten następny miesiąc… czy ile miał tutaj zostać. Wrócił do zajęcia, ale otwarte okno wciąż przykuwało jego uwagę. Wreszcie westchnął, zostawił na wpół rozpakowaną torbę na łóżku i poddał się pokusie. Już po chwili spacerował między wielkimi drzewami w parku, a jego serce wypełniały najróżniejsze uczucia, z których najsilniejszym było zupełnie niezrozumiałe wzruszenie. Nie zastanawiał się nad tym; ten jeden raz pozwolił sobie po prostu odczuwać i nie analizować. Po raz pierwszy od dawna było mu po prostu dobrze. Maanam, "Miłość jest jak opium"
|