4.
(tärkeintä on, ettet sinä koveta sun sydäntä koskaan)




Josh obudził się wcześnie, ale całkiem wyspany. Słońce wpadało przez szparę w zasłonach, obiecując wspaniałą pogodę także i tego dnia. Odsunął kotary i otworzył okno na oścież. Park szpitalny w świetle poranka prezentował się zupełnie inaczej niż wieczorem – jednak jego piękno robiło równie wielkie wrażenie. Josh przyrządził sobie śniadanie z zapasów Etienne'a, które uszczuplił już wczoraj – ale nie za wiele, gdyż nie chciał objadać pielęgniarza – i szybko zjadł. Dochodziła siódma, więc postanowił zrobić sobie krótki spacer.

Przemykając pomiędzy grubymi pniami i patrząc na grę światła, gdy udało mu się przebić przez liście, Josh dochodził do wniosku, że być może jego zachwyt – i jakaś niewyjaśniona, niemal namacalna wdzięczność, że może tu być – wynikały z tego, że ostatnie dwa lata mieszkał w Paryżu. A o ile Paryż był cudem architektury, o tyle natury na próżno było w nim szukać. Josh tymczasem spędził dzieciństwo na prowincji, zaś potem przez siedem lat mieszkał w Świętym Grollo, który podobnie jak Święta Joanna znajdował się na terenie ogromnego parku. W Paryżu naprawdę mu się podobało i czuł się dobrze – a jak długo był z Alainem, zupełnie nie dbał o lokalizację – jednak teraz nie mógł pozostać obojętnym na fakt, że za oknem ma drzewa, wśród których może spacerować godzinami, a nie drugą kamienicę i kawałek nieba, zaś najbliższy skrawek zieleni był skwerem o długości dwustu i szerokości pięćdziesięciu metrów.

Zaszedł w okolice jednego z nieużywanych budynków – niewielkiego piętrowego pawilonu z łukowatymi oknami. Co się w nim mogło mieścić? Jakiś oddział? Jakiś zakład leczniczy? A może po prostu pomieszczenia gospodarcze, zbudowane i ozdobione w takim samym stylu jak reszta, żeby pasowały do koncepcji? Usiłował wyobrazić sobie szpital takim, jakim był on w początkach działalności. Właściwie niewiele wysiłku wymagało uwierzenie, że zaraz zza drzew wyjdzie jakaś dama w pięknej sukni, przechadzająca się na łonie natury i rozważająca swoje smutki… Pewnie usiadłaby na tamtej ławce, być może z jakąś książką, która pomogłaby odwrócić myśli od trosk… albo zaprosiłaby do towarzystwa inną kuracjuszkę, by cieszyć się jej obecnością i wsparciem. Nie miał po prawdzie pojęcia, jak mogło wyglądać leczenie w dziewiętnastym wieku, ale sądził, że – tak samo jak teraz – najbardziej istotny był kontakt z drugim człowiekiem, możliwość rozmowy, zwierzenia się… Domyślał się zresztą, że większość problemów przedstawicielek wyższej klasy była mniej lub bardziej wyimaginowana, jednak dla nich samych z pewnością były one prawdziwe i przysparzały cierpień, dobrze więc, że było miejsce, w którym mogły odzyskać spokój ducha. Mimo wszystko teraz szpital służył tym naprawdę potrzebującym – i Josh pomyślał, że tak chyba było bardziej właściwie.

Kawałek dalej ujrzał budowlę, którą dla odmiany rozpoznał od razu: to musiała być szpitalna kaplica. Już z daleka widać było, że od dawna jej nie używano. W oknach brakowało szyb, jedno skrzydło drzwi wypadło z zawiasów i zwisało przekrzywione, zaś wokół rozrastały się kępy pokrzyw. Spróbował zajrzeć do środka, lecz ujrzał jedynie rozpadające się ławki – dość przygnębiający widok, cofnął się więc szybko. Przelotne zerknięcie na zegarek powiedziało mu, że pora powoli wracać.

Kiedy za kwadrans ósma szedł w stronę budynku administracji, było już bardzo ciepło. Na niebie – na ile mógł to określić poprzez korony drzew – nie widniała ani jedna chmurka. Park jednak nie sprawiał wrażenia wysuszonego – przeciwnie, wydawał się nasycony wilgocią, choć możliwe, że to wszechobecna zieleń powodowała taką iluzję. Josh miał jednak nadzieję, że za jakiś czas spadnie deszcz, gdyż nie chciał oglądać tej okolicy spalonej słońcem i upałem.

Bez problemu znalazł biuro dyrektora i punktualnie o ósmej zapukał do drzwi. Odpowiedziało mu: "Wejść!", zatem z szybko bijącym sercem wkroczył do środka. Podłoga z klepek zaskrzypiała pod jego stopami, a – jak się okazało – drewno było głównym materiałem w tym pomieszczeniu, które samo w sobie sprawiało dość przestarzałe wrażenie. W tej chwili jednak w oczy rzucało się przede wszystkim to, że gabinet zawalony był papierami i księgami, zaś pośród tego chaosu tkwił niewielki człowieczek, którego osobowość zdawała się zawierać w jednym wyrażeniu: kłębek nerwów. "Dyrektorowi samemu przydałby się pobyt w szpitalu. Albo właśnie daleko od niego", pomyślał Josh mimowolnie, podchodząc bliżej. Na jego widok mężczyzna zerwał się zresztą z fotela i podbiegł ku niemu, a Josh zauważył, że garnitur wisi na nim, jakby był za duży; dyrektor pewnie miał za sobą wiele nieprzespanych nocy, a ze zgryzoty pewnie i zapominał o posiłkach…

Mężczyzna począł ściskać jego ręce.

– Pan Or, jakże się cieszę, że pana widzę…! Eugene Girard, dyrektor Świętej Joanny. Proszę, proszę usiąść. Niech mi pan wybaczy ten bałagan – mówił, odgarniając stertę papierów na bok, żeby zrobić mu miejsce. – Proszę. Czy napije się pan kawy?

Josh usiadł tam, gdzie zrobiło się trochę wolnej przestrzeni, i popatrzył na mężczyznę, który przycupnął na drugim krześle.

– Dziękuję, ale dopiero co jadłem śniadanie.

Dyrektor wpatrywał się w niego intensywnie i sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili gotów był ponownie zerwać się na nogi, jeśli miałoby to Joshowi w jakikolwiek sposób dogodzić. Joshowi z jednej strony to pochlebiało, ale z drugiej… czuł się z tym przynajmniej dziwnie. Przez chwilę w milczeniu odwzajemniał spojrzenie, choć szybko stwierdził, że za bardzo nie ma na co patrzeć. Dyrektor Girard był mężczyzną w wieku… no tak, w wieku prodziekana Villeneuve'a, jednak znacznie niższym i szczuplejszym, a do tego z lekką łysiną. Daleko mu było też do spokoju, jakim emanował tamten; przeciwnie, w jego obecności Josh poczuł, że sam robi się zdenerwowany, zwłaszcza pod tym taksującym spojrzeniem, jakim dyrektor wciąż go obdarzał.

Wreszcie, kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, zagaił nieśmiało:

– Pan dyrektor życzył sobie mnie widzieć…?

Mężczyzna drgnął, jakby uświadomił sobie, że tak właśnie było. Josh zdławił nagłą chęć śmiechu i zastanowił się, jak przetrwa kontakt z tym człowiekiem przez cały miesiąc. No ale z pewnością nie będą się aż tak często widywać, dyrektor był na pewno bardzo zajęty…

– Ach tak, racja. Panie Or, niezmiernie się cieszę, że mógł pan do nas przyjechać. Ratuje nas pan, naprawdę – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Mam nadzieję, że podróż minęła bez przeszkód, a mieszkanie panu odpowiada, choć to dość niski standard i…

Josh przerwał tę litanię kwestii, które uznał za mało istotne. Były znacznie ważniejsze rzeczy do omówienia, a dopóki tego nie zrobią, nie będzie wiedział, na czym stoi. Doszedł też do wniosku, że im szybciej to załatwi, tym prędzej dyrektor będzie mógł wrócić do swoich obowiązków – bardziej podniosłych niż rozmowy ze studentem. Najlepiej więc wziąć sprawy w swoje ręce.

– No właśnie, panie dyrektorze… Mam nadzieję, że powie mi pan dokładniej, czym mam się tutaj zająć…? – zaproponował. – Bardzo mnie ciekawi ta… praca – powiedzenie tego słowa przyszło mu z niejakim trudem. Student drugiego roku i praca? – Domyślam się, że mam zacząć od razu?

Dyrektor mrugnął, a potem uśmiechnął się lekko – i jego twarz od razu zrobiła się przyjemniejsza.

– Widzę, że nie brakuje panu entuzjazmu. Bardzo mnie to cieszy – powiedział, wciąż się uśmiechając. – Tak, myślę, że najlepiej będzie, jeśli zacznie pan już dzisiaj. Oczywiście najpierw musi się pan zapoznać ze szpitalem i oddziałami. Zaczniemy od rzeczy formalnych, ale rzecz jasna będzie bardzo dobrze, jeśli już dziś pozna pan pacjentów, przynajmniej niektórych.

Josh kiwnął głową. Sam wyobrażał sobie, że tak właśnie to będzie wyglądać.

– A gdzie dokładnie będę pracować? Czy na wszystkich trzech oddziałach? – spytał.

– Widzę, że struktura szpitala jest już panu znana – odparł dyrektor z uznaniem.

– Etienne mi wczoraj trochę opowiedział, więc mniej więcej się orientuję.

– Etienne…? Ach tak, miał przecież pana odebrać. Cóż, myślałem, żeby pana przydzielić na oddział ostry.

– Na ten nowy, gdzie trafiają pacjenci ze wszystkimi diagnozami…? – upewnił się Josh. W głębi duszy, co uświadomił sobie dopiero teraz, miał nadzieję, że tam właśnie trafi.

– Czy ma pan coś przeciwko? – spytał dyrektor ostrożnie.

Josh zdecydowanie pokręcił głową.

– To pan dyrektor tutaj decyduje – stwierdził. – Proszę dysponować moją osobą, jak uzna pan za najlepsze – dodał, bo tak chyba wypadało, a dyrektor na te słowa rozjaśnił się jeszcze bardziej. – A poza tym cieszę się z tego. Praca na oddziale ostrym ma większy walor edukacyjny… tak mi się przynajmniej zdaje. Pan dyrektor zapewne wie, że przyjechałem tu także odbywać praktykę niezbędną do zaliczenia roku…? – Zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad najtrudniejszą sprawą. – No właśnie… I przede wszystkim chciałbym, żeby mi pan powiedział, na co może się w tym szpitalu przydać student po drugim roku psychologii… Profesor Villeneuve mówił, że będzie to polegać na rozmowie z pacjentami…?

Na nazwisko przyjaciela dyrektor wyraźnie się ożywił – być może przypomniał sobie, że to właśnie on przysłał Josha, co z pewnością uznawał za dobrą rekomendację – i nie tracąc już ani chwili, zaczął z zapałem, o jaki Josh go nie podejrzewał, obszernie odpowiadać na jego pytanie. W ciągu następnych kilkunastu minut Josh dowiedział się, że istotnie, chodzi o rozmowę z pacjentami – tylko tyle i aż tyle. Będzie rozmawiał o ich samopoczuciu oraz objawach, o ich przeszłości i planach, i o wszystkim, o czym będą chcieli rozmawiać, a co tyczyło się ich samych. Będzie te informacje zapisywał w dokumentacji, do której sam oczywiście ma pełen dostęp. Obowiązywała go tajemnica zawodowa, a więc nie mógł żadnej osobie z zewnątrz zdradzać szczegółów na temat pacjentów i ich leczenia. Nie może podejmować żadnych decyzji dotyczących terapii, gdyż to należy do lekarza – z psychiatrami będzie zresztą współpracował. Dyrektor zachęcał, by pan Or brał udział w porannym raporcie oraz obchodzie oddziału i jeśli tylko czuje potrzebę, konsultował się z lekarzem.

– Ale lekarze pewnie są bardzo zajęci? – domyślił się z lekką obawą. – Jeśli mają na głowie trzy oddziały, a na każdym po dziesięć-piętnaście pacjentów…

– Trzydziestu.

– Słucham?

– Nasze oddziały mają po trzydzieści łóżek – odparł dyrektor spokojnie. – Przeważnie wszystkie są zajęte.

Josh przypatrywał mu się bez słowa przez dłuższą chwilę, a potem doszedł do wniosku, że zdecydowanie nie zamierza kłopotać lekarzy. Miał nadzieję, że w szpitalu była biblioteka, a w niej jakaś książka o psychologii klinicznej. O badaniu pacjenta. Cokolwiek.

Dyrektor mówił dalej o tym, jak ważna jest dla pacjenta psychiatrycznego możliwość rozmowy, podzielenia się swoimi obawami, myślami, uczuciami z inną osobą. O tym, że pan Or powinien traktować ich łagodnie i uprzejmie, ale także stanowczo. O tym, że nie powinien angażować się emocjonalnie w ich problemy. Powinien pamiętać, że jest tutaj członkiem personelu i że ma pomagać, a nie tracić głowę i płakać nad ich losem. Płakanie zresztą nie jest niczym złym – raz w tygodniu personel oddziałów miał godzinne zebranie, podczas którego można było otwarcie opowiedzieć o swoich trudnościach związanych z pracą, wyrzucić z siebie nagromadzone emocje i otrzymać wsparcie od innych. Pan Or nie powinien też brać do siebie nieprzyjemnych komentarzy, jeśli zdarzy mu się takie usłyszeć od rodzin pacjentów, co nie było niczym rzadkim.

– Czyli mogę rozmawiać z rodzinami? – upewnił się.

– Jeśli pan sobie tego życzy. Możliwe, że i dla nich będzie z tego pożytek.

Josh przypomniał sobie, jak wielką podporą były dla niego rozmowy z doktor Sellier podczas hospitalizacji Alaina. Domyślał się, że tutaj personel nie miał tyle czasu, by jeszcze spotykać bliskich i uwzględniać ich obecność w procesie leczenia… Przypomniało mu to zresztą o innej sprawie.

– A czy mogę… czy mogę chodzić z pacjentami na spacery? – zapytał. – Oczywiście z tymi, którym lekarz zezwoli. Bo Etienne wspominał, że wielu jest takich, którzy by mogli wyjść z opieką…

– Nie widzę problemu, to dobry pomysł. Czy ma pan jeszcze jakieś idee? – spytał, a Josh dopiero po chwili zorientował się, że dyrektor mówi żartobliwie, i zarumienił się lekko, potrząsając głową. – A jakieś pytania pan jeszcze ma?

Josh zastanowił się.

– Tylko jedno – powiedział w końcu. – Jak długo mam tu właściwie zostać? Wiem, że miesiąc, tyle trwa praktyka…

Dyrektor spojrzał na niego z jakimś smutkiem.

– Jeśli pan zechce, może pan tu zostać choćby całe wakacje – odparł. – Tyle że to jest słabo płatna praca… Studentowi nie można płacić pełnego wynagrodzenia – wyjaśnił przepraszającym tonem – więc nie sądzę, by chciało się panu spędzać tutaj lato…

– Płatna? – zapytał słabym głosem Josh. – Myślałem…

– Myślał pan, że przyjechał tutaj pracować za darmo? – Dyrektor wyraźnie był zaskoczony. – Drogi panie Or, to nie z problemami finansowymi się tutaj borykamy, w każdym razie nie to jest głównym zmartwieniem… Ale musze przyznać, że jestem niemal wzruszony. Przyjechał pan cały kawał drogi, żeby nam pomóc, zupełnie bezinteresownie… Nie sądziłem, że w Paryżu są jeszcze tacy ludzie.

Josh darował sobie komentarz, że on właściwie pochodzi z okolicy i na dobrą sprawę jest sąsiadem.

– Ale przecież szpital zapewnia mi już mieszkanie i…

Dyrektor uniósł dłoń, by powstrzymać jego uwagi.

– Chociaż tyle możemy zrobić – powiedział z powagą. – I, oczywiście, pracuje pan od poniedziałku do piątku, po osiem godzin dziennie z przerwą na lunch. Weekendy ma pan wolne… choć tutaj raczej nie ma wielu rozrywek – dodał z pewną rezygnacją.

Josh machnął ręką – po co mu rozrywki, jak ma taki park na wyciągnięcie ręki? Wciąż był zaskoczony słowami dyrektora. Ani przez chwilę nie spodziewał się, że dostanie za swój pobyt tutaj jakieś pieniądze, przecież praktyki były obowiązkowe… Zresztą nie to było najważniejsze; zastanawiał się nad tym, o czym rozmawiali wcześniej.

– Przyjechałem tu na miesiąc – stwierdził powoli. – I zamierzam tutaj zostać miesiąc – dodał z nagłą determinacją. – Ale jeśli się nadam… jeśli sobie poradzę… to zobaczę. Jeśli mi się spodoba i naprawdę będę tu mógł jakoś pomóc, to nie jest wykluczone, żebym tutaj został dłużej. Tylko że ja nigdy wcześniej nie byłem… nigdy wcześniej nie zajmowałem się w taki sposób pacjentami psychiatrycznymi. Więc nie wiem, czy będę mógł sprostać pańskim oczekiwaniom – powiedział z jakąś bezradnością. Naprawdę nie miał żadnej wiary we własne umiejętności. Nie, nawet nie wiedział, czy takowe posiada.

– Dlaczego nie przekonamy się o tym już dzisiaj? – rzucił dyrektor z uśmiechem i wstał, więc Josh uczynił to samo. Mężczyzna odprowadził go do drzwi. – Madame Montagne, przełożona pielęgniarek, czeka na pana. Wyjaśni panu wszystkie sprawy praktyczne oraz oprowadzi po szpitalu. Może ją pan zapytać i poprosić o cokolwiek. Madame Montagne wie o Świętej Joannie wszystko, co warto wiedzieć. Jej gabinet znajduje się na drugim końcu korytarza – to mówiąc, wskazał kierunek.

Josh wyciągnął rękę, by się pożegnać.

– Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas, dyrektorze Girard – powiedział dość oficjalnym tonem.

– To ja dziękuję – odparł mężczyzna, ściskając jego dłoń. – Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze u nas czuł.

– Jestem zachwycony tym miejscem – odrzekł Josh zgodnie z prawdą. – Mam na myśli okolicę. Jeśli zaś chodzi o pracę, to podchodzę do niej z otwartością. Myślę, że przede wszystkim chcę się trochę nauczyć. Ale oczywiście zależy mi na tym, by mój pobyt tutaj był dla szpitala z korzyścią. Dam z siebie wszystko – rzucił, choć zabrzmiało to w jego uszach cokolwiek sztywno.

Dyrektor najwyraźniej tak nie uważał; przeciwnie, sprawiał wrażenie, że zaraz wybuchnie płaczem ze wzruszenia, więc Josh czym prędzej ewakuował się z jego biura i udał na spotkanie z kolejną osobą, która – wyczuwał podświadomie – miała duże znaczenie dla jego bytności tutaj. Madame Montagne… Marianne Montagne, jak głosiła tabliczka na drzwiach. Odchrząknął i zapukał, mając nadzieję, że tym razem nie doprowadzi do łez kobiety… Kiedy jednak usłyszał zaproszenie do środka i wszedł, od razu zdał sobie sprawę, że tutaj nie musi się tego obawiać.

Madame Montagne podniosła się ze swojego krzesła za biurkiem, a Josh uświadomił sobie, że jeśli dotąd nie wiedział, jak powinna wyglądać przełożona pielęgniarek, to od teraz już nigdy nie będzie miał wątpliwości. Madame dorównywała mu wzrostem, ale była ze dwa razy szersza – nie sprawiała jednak wrażenia otyłej. Ubrana była w tradycyjny strój pielęgniarski – a przynajmniej Josh wyobrażał sobie, że tak ubierały się przedstawicielki tego zawodu kilkadziesiąt lat temu: w szarą suknię z fartuchem oraz biały czepek. Z wyglądu miała jakieś sześćdziesiąt lat, jednak na jej twarzy widniało stosunkowo niewiele zmarszczek. Szaroniebieskie oczy patrzyły bystro i czujnie, zaś usta miała lekko ściągnięte. Budziła respekt, to było dla Josha oczywiste. Uświadomił sobie, że nazwisko pasowało do niej doskonale: była niczym góra – dominująca i widząca wszystko, co działo się w dole.

Madame wpatrywała się w niego równie intensywnie co on w nią – ale na jej twarzy próżno było szukać śladu sympatii. Najwyraźniej była osobą z charakteru surową i wymagającą – i to też pasowało; skoro musiała zarządzać personelem tak dużej placówki, musiała być silna i zdecydowana. Również jej gabinet świadczył, że była zdyscyplinowana i miała zamiłowanie do porządku – w przeciwieństwie do biura dyrektora, które Josh właśnie opuścił, tutaj wszystko znajdowało się na właściwym miejscu: książki i teczki stały ustawione na półkach, a pomieszczenie lśniło czystością. Biała firanka powiewała w oknie, pelargonie w doniczkach pachniały intensywnie w promieniach słońca, zaś na ścianach wisiały obrazy przedstawiające wiejskie pejzaże. Wystrój był właściwie identyczny jak u dyrektora, jednak z jakiegoś powodu tutaj znacznie bardziej pasował.

Josh wrócił wzrokiem do kobiety, która była duszą tego miejsca. Podszedł bliżej i wyciągnął rękę na przywitanie, wiedząc już, że z pewnością nie zostanie zasypany komplementami czy pochwałami. Nie można jednak powiedzieć, by spodziewał się takiego powitania.

– Jestem Joshua Or, przyjechałem wczoraj z Paryża – powiedział uprzejmie. – Będę przez miesiąc pomagać na oddziale ostrym. Dyrektor przysłał mnie do pani…

Kobieta zwęziła oczy, chwytając jego rękę.

– Marianne Montagne. Niech pan się nie waży uwodzić naszych pacjentek.

Josh mrugnął, a potem mimowolnie cofnął się o pół kroku, wyciągając dłoń z jej bardzo mocnego uścisku.

– Przepraszam? – spytał zaskoczony, nie wiedząc, czy powinno mu to pochlebiać, czy raczej powinien być urażony.

Idea, by obrócić wszystko w żart, szybko jednak wywietrzała z jego głowy, gdy Madame odezwała się ponownie.

– Słyszał mnie pan – odparła, siadając z powrotem za biurkiem, a krzesło zaskrzypiało pod jej ciężarem. – To, że pan dobrze wygląda, nie znaczy, że wszystko panu wolno.

Teraz Josh poczuł, że ogarnia go gniew, usiłował jednak zachować spokój.

– Zapewniam panią, że ani mi w głowie flirtowanie z pacjentkami – odrzekł dość chłodnym tonem.

– Mam nadzieję, ale i tak będę się panu przyglądać – powiedziała groźnie i niewiele brakowało, a pokiwałaby na niego palcem. – Z takimi jak pan nigdy nie wiadomo.

Tego już było Joshowi za wiele. To, o co go posądzano, to była jedna sprawa – tak zresztą absurdalna, że nawet miał ochotę się śmiać – ale jeśli miała zaważyć na stosunku do niego i jego pracy, wolał wyjaśnić ją od razu. Oparł ręce na biurku i popatrzył na Madame z góry.

– W takim razie powiem pani, i mam nadzieję, że nie będzie pani tego specjalnie rozpowiadać, że nie interesują mnie kobiety – syknął. – Ale tego, że będę uwodzić pacjentów, także proszę się nie obawiać. Po pierwsze jestem związany, a po drugie… nie przyjechałbym przecież z Paryża na… na podbije miłosne!

Z satysfakcją ujrzał, jak jej oczy rozszerzają się w autentycznym zdumieniu. Z pewnością nie była przyzwyczajona do takiego traktowania. Domyślał się, że cieszyła się tutaj niekwestionowanym autorytetem, z pewnością znacznie większym niż dyrektor… Josh uważał się za dość spokojną osobę, nie cierpiał jednak nieporozumień na swój temat oraz ponad wszystko nie znosił, gdy ktoś odnosił się do niego niesprawiedliwie – wtedy był w stanie bronić swoich racji, a cięty język często mu w tym pomagał. Prawdę powiedziawszy, teraz się zorientował, że ta sytuacja całkiem go bawi. No i Madame Montagne miała przynajmniej charakter, choćby jędzowaty. Nie czekając na zaproszenie, usiadł na krześle po drugiej stronie biurka i powiedział:

– To może zaczniemy jeszcze raz, a o tym sprzed chwili zapomnimy…? Jestem Joshua Or, przyjechałem z Paryża…

– No tak, pan przyjechał z Paryża – powiedziała w roztargnieniu i potarła czoło, ale po chwili znów skupiła na nim spojrzenie. – Czy jest pan… Czy zna pan przypadkiem Tristana Vallee? – rzuciła dość wrogim tonem.

– Nigdy w życiu o nim nie słyszałem – odparł Josh z miejsca, czując, że znów robi się zły. – Kto to? – zapytał z irytacją. On tutaj usiłował wykazać się dobrą wolą, a ona uparcie się go czepiała.

– Nikt istotny – odrzekła Madame, najwyraźniej zadowolona z jego odpowiedzi, i splotła ręce na blacie. – Jeśli go pan nie zna, to tym lepiej. Jestem Marianne Montagne, przełożona personelu pielęgniarskiego w Świętej Joannie. Przepraszam, że powitałam pana w tak nieprzyjemny sposób – stwierdziła, choć nic w jej głosie nie wskazywało na skruchę.

– Proszę się nie przejmować – odparł Josh równie przyjaźnie. – Jakoś musimy ze sobą spędzić następny miesiąc. Nie możemy się przejmować błahostkami i od razu obrażać.

Popatrzyła mu prosto w oczy i teraz Josh – po raz pierwszy – ujrzał w jej spojrzeniu jakąś iskierkę uśmiechu, choć wyraz twarzy miała równie surowy jak wcześniej.

– Ma pan rację – zgodziła się. – Tak, przyjechał pan na cały miesiąc – powiedziała neutralnym tonem, a Josh zastanowił się, czy, w przeciwieństwie do kierownika placówki, nie uważała go za dopust boży. – Z pewnością omówił pan z dyrektorem wszystkie szczegóły…?

– Dyrektor przysłał mnie do pani, bym, jak to określił, dowiedział się wszystkich kwestii praktycznych – pospieszył z odpowiedzią.

– Dobrze. – Madame kiwnęła głową i sięgnęła do szuflady biurka, skąd wyciągnęła klucz oraz kartkę papieru. – Tutaj ma pan klucz, którego będzie pan używał do poruszania się po szpitalu. A tu proszę pokwitować.

Josh podpisał krótkie pismo, w którym zobowiązywał się pilnować klucza oraz zwrócić, kiedy zakończy pracę w placówce. Madame Montagne schowała papier do leżącej na biurku teczki, a w następnej kolejności wyjęła z szuflady i podała mu identyfikator. "Joshua Or, stażysta" – głosił napis obok symbolu szpitala. Cóż, "stażysta" brzmiało z pewnością lepiej niż "praktykant" albo, co gorsza, "student". I było wystarczająco zawoalowane, by ludzie nie wiedzieli, z kim właściwie mają do czynienia. Najwyraźniej dyrekcja też nie zamierzała rozpowiadać wszem i wobec, że przyjęli do pracy zupełnie niedoświadczonego studenta.

– Proszę go sobie przypiąć i zawsze nosić – zaleciła Madame z surowym spojrzeniem. – To znaczy, zawsze w czasie pracy.

Josh zrobił, jak kazała – miał nadzieję, że identyfikator będzie się dobrze trzymał – i ponownie na nią spojrzał.

– Jeśli chodzi o ubiór, może pan chodzić w tym, co ma na sobie. Nie ma wymogu, żeby nosić fartuch czy inny strój roboczy – powiedziała Madame i przez chwilę taksowała go wzrokiem, sprawiając wrażenie, że chce coś jeszcze dodać, najpewniej na temat jego wyglądu.. Najwyraźniej jednak postanowiła to przemilczeć, a w zamian podała mu kolejną kartkę, obróconą tekstem w jego stronę. – Tu ma pan rozkład dnia na oddziale. Jak pan widzi, zaraz o ósmej jest raport dyżurny, w którym uczestniczy oboje lekarzy i pielęgniarki oddziałowe… później pokażę panu gdzie. O wpół do dziewiątej zaczyna się obchód, który planowo trwa do dziesiątej, ale tak naprawdę znacznie dłużej. Jeśli się dobrze orientuję, będzie pan brał udział w jednym i drugim, tak? – spytała, a Josh kiwnął głową. – Pozostały czas jest do pana dyspozycji, za wyjątkiem sporadycznych zebrań personelu, jak pan tutaj widzi – to mówiąc, wskazała wyszczególnione sesje w trzy różne dni. – Nie ma pan obowiązku w nich uczestniczyć, ale personel będzie pana bardzo chętnie na nich widział – powiedziała w sposób, który wyraźnie wskazywał, że Josh powinien się dostosować. – Przerwa na lunch jest między jedenastą a dwunastą, szpital pokrywa panu koszty wyżywienia.

– Ależ… – zaprotestował słabo Josh.

– Szpital pokrywa panu koszty wyżywienia – powtórzyła Madame tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. – Czy też ma pan tak delikatne podniebienie, że nie będzie panu smakowała nasza wiejska kuchnia? – dodała uszczypliwie.

– Teraz jest pani złośliwa – odciął się Josh. – Jem wszystko, co mi się poda.

– Bardzo dobrze – pochwaliła Madame, jakby mówiła do pięciolatka. – Czy rozkład jest dla pana jasny? Proszę go sobie zatrzymać – dodała, a coś w jej głosie wskazywało, że powinien przyczepić go na drzwiach i jak najszybciej nauczyć się na pamięć. – Czy ma pan teraz jakieś pytania?

Josh z pewnością miał, całą masę, jednak teraz nic konkretnego nie przychodziło mu na myśl, więc pokręcił głową. Madame wstała – i wydawało się, że pokój stał się mniejszy. Kiedy Josh poderwał się z krzesła, dała mu znak, by szedł za nią.

– W takim razie idziemy do szpitala. Proszę śmiało pytać, jeśli tylko coś panu przyjdzie do głowy – zachęciła bynajmniej nie zachęcającym tonem. Josh miał wręcz wrażenie, że za niemożliwe uważała, by miało mu coś "przyjść do głowy"… coś pożytecznego w każdym razie. Och, jeszcze jej pokaże, postanowił w duchu i dopiero po chwili uświadomił sobie, że odzywało się w nim jakieś od dawna skrywane poczucie ambicji.

Na dworze żar lał się z nieba, choć było dopiero po dziewiątej. Josh podwinął rękawy koszuli i podążył za Madame, która dostojnym krokiem kierowała się ku wejściu do głównego budynku, nie zważając na upał. Joshowi przez głowę przebiegła myśl, że gdyby upał wiedział, z kim ma do czynienia, z miejsca by uciekł. Przeszli przez dziedziniec, na którym znajdował się chyba jedyny w całym szpitalu utrzymany klomb, i weszli do chłodnego holu. Josh rozglądał się ciekawie i dostrzegł między innymi sporych rozmiarów tablicę z listą oddziałów. "Kiedyś musiała być znacznie dłuższa", pomyślał ze smutkiem, patrząc na wolną przestrzeń poniżej. Teraz jedynie u góry znajdowały się trzy nazwy: oddział pierwszy psychoz przekreślony na oddział ostry – pierwsze piętro, oddział drugi psychoz – pierwsze piętro, oddział zaburzeń nastroju przewlekły, drugie piętro.

Madame weszła w prawy korytarz, więc podążył za nią.

– Tutaj odbywa się raport dyżurny – wskazała na puste teraz pomieszczenie, zalane światłem porannego słońca. – O ósmej – przypomniała.

Poszli dalej korytarzem, który kończył się niczym innym jak stołówką. Także tutaj pełno było światła – za sprawą okien we wszystkich trzech ścianach oraz jasnego wystroju. Josh zdawał sobie sprawę, że w słoneczny dzień każde miejsce wygląda ładnie, jednak tutaj naprawdę mu się podobało. Jadalnia była bardzo duża – i chyba nie powinien się dziwić, skoro szpital pierwotnie był naprawdę ogromny. Domyślał się, że w niesprecyzowanym okresie jego świetności musiało tutaj działać kilkanaście, może nawet dwadzieścia kilka oddziałów… Trzeba było pomieścić cały personel, stąd rozmiary pomieszczenia. Dostrzegł, że stoliki stały także na dworze, na wewnętrznym dziedzińcu – najwyraźniej była możliwość jedzenia na świeżym powietrzu, jeśli ktoś miał ochotę.

– Lunch jest…

– Między jedenastą a dwunastą – odparł Josh, żeby pokazać, że pamięta.

Madame kiwnęła głową z aprobatą i wrócili do holu, by – jak Josh podejrzewał – udać się na oddział. Jeśli jednak sądził, że skorzystają ze staromodnej windy w jego centrum, zawiódł się, gdyż Madame Montagne skierowała się na schody otaczające szyb. Najwyraźniej uważała, że przy swoich gabarytach musi dbać o zachowanie sprawności, za co Josh ją skrycie pochwalał. Jasne było jednak, że o żadnym biegu nie mogło być mowy i wspinali się raczej powoli. Przez duże okna Josh widział, że pomiędzy dwoma skrzydłami szpitala w istocie znajduje się spora przestrzeń, która kiedyś musiała być zadbanym skwerem, ale teraz wszystko porastała trawa.

Obszerne schody z wypolerowanego kamienia zaprowadziły ich na pierwsze piętro i już po chwili Madame otwierała właściwe drzwi.

– Kiedy pan wchodzi, proszę się zawsze upewnić, że za drzwiami nie ma nikogo. Mam na myśli: nikogo poza personelem – powiedziała, kiedy już znaleźli się na oddziale.

Josh rozglądał się po szerokim korytarzu, który ciągnął się przynajmniej na trzydzieści metrów, a potem zakręcał w lewo. Oddział mieścił się w tym samym skrzydle co stołówka… i był ogromny. Teraz zupełnie nie dziwił się, że dyrektor mówił o trzydziestu łóżkach. Prawdę powiedziawszy, podejrzewał, że zmieściłoby się tutaj jeszcze więcej pacjentów, tylko że to już byłoby prawdopodobnie niehumanitarne – zarówno dla nich samych, jak i personelu.

W tej chwili pacjentów nie było widać – za wyjątkiem kilku ewidentnie pogrążonych w swoim świecie, każdy innym, dla których polecenie zostania w pokoju na czas obchodu nie miało żadnej wagi. Madame kroczyła środkiem korytarza, stukając obcasami o posadzkę, nie na tyle jednak głośno, by komukolwiek przeszkadzać. Josh szedł za nią, uświadamiając sobie, że w środku panuje miły chłód. Prawda, słońce nie świeciło jeszcze po tej stronie budynku, jednak i tak podejrzewał, że grube ściany z kamienia izolują wnętrze od upałów. Pytanie, czy z kolei w pochmurne dni nie było tutaj zimno…

Madame pokazała Joshowi znajdującą się w centralnej części oddziału dyżurkę personelu, chwilowo pustą, oraz zaprowadziła do pokoju, którego miał używać. Kiedy wsunął się za nią do środka, musiał powstrzymać okrzyk zaskoczenia. Spodziewał się jakiegoś małego pokoiku, a zastał pomieszczenie, które śmiało dorównywało najlepszym gabinetom lekarskim, jakie dotąd widział. Właściwie poczuł się lekko zagubiony, patrząc na piękne meble oraz półki pełne książek…

Półki pełne książek? Odwrócił się i spojrzał na Madame pytającym wzrokiem.

– To gabinet naszego psychologa, pana Bordesa, który tej wiosny musiał zrezygnować z pracy z powodów zdrowotnych – wyjaśniła, siadając na obitej skórą kanapie i wskazując mu, by także zajął miejsce. – Nie zdążył niczego zabrać, więc zostało po staremu. Nie sądzę, by miał coś przeciwko, by pan tego używał – dodała tonem, w którym pobrzmiewało coś na kształt sympatii, zaraz jednak odchrząknęła i powiedziała ostrzej: – Czy ma pan jakieś pytania odnośnie szpitala?

Josh pokręcił głową.

– Chciałem panią spytać o szpitalną bibliotekę, ale widzę, że tutaj znajdę wszystko, co mi potrzebne.

W spojrzeniu Madame odbiło się jakieś uznanie, jednak jej słowa były cięte:

– Nie sądzi pan chyba, że z książek dowie się, jak postępować z tymi ludźmi? – odparła zaczepnym tonem. – Tam nic nie piszą o tym, co jest najważniejsze.

Josh odwrócił się do niej, tłumiąc uśmiech. Miał wrażenie, że powoli zaczyna przyzwyczajać się do jej charakteru i sposobu bycia.

– A co jest najważniejsze, Madame Montagne? – spytał.

– Serce – odrzekła bez namysłu. – Musi pan mieć do nich serce – powtórzyła z naciskiem. – Oczywiście nie mam na myśli żadnych nieprzyzwoitych zachowań – dodała zaraz.

– Ta ostatnia uwaga była zupełnie niepotrzebna – odciął się Josh.

– To na wszelki wypadek – stwierdziła surowo, ale widział, że kąciki jej ust drgnęły. – W każdym razie tutaj może pan rozmawiać z pacjentami. Proszę tylko być uważnym odnośnie tego, z kim może pan zostać sam na sam – pouczyła. – Dowie się tego pan od lekarza na obchodzie. Gdyby jednak doszło do czegoś, proszę stąd uciekać – powiedziała wprost. – Proszę siadać tak, by zawsze miał pan bliżej do drzwi. Na psychiatrii nie ma sensu robić z siebie bohatera, bo może to się skończyć tragicznie – oświadczyła chłodnym, rzeczowym tonem.

Josh kiwnął głową.

– Wiem, całkiem niedawno miałem do czynienia z osobą w stanie psychozy… paranoi – odparł i przełknął. – Nie było to nic przyjemnego – dodał ciszej.

Madame przyjrzała mu się z uwagą.

– To dobrze, że ma pan doświadczenie – odrzekła.

Machnął ręką.

– Nie mam żadnego doświadczenia – wyprowadził ją z błędu. – To było niejako… prywatnie. Dlatego z uwagą słucham pani wskazówek. Proszę mówić dalej.

Madame przyglądała mu się przez chwilę badawczo, zanim podjęła wątek

– Gdyby zdarzyło się, że został pan uwięziony w pokoju, może pan uruchomić alarm. Znajduje się na ścianie, tam, za biurkiem. – Josh podążył za jej gestem i dostrzegł niewielki przycisk. – Natychmiast sprowadzi pan pomoc. Sądzę, że personel będzie wiedział, kogo może z panem tu przysłać, ale mówię tak na wszelki wypadek. Proszę pamiętać, że pana bezpieczeństwo jest najważniejsze – podkreśliła. – Nie można mówić, że pacjenci psychiatryczni są z natury agresywni, ale w niektórych sytuacjach mogą stać się zagrożeniem dla innych. To pan już wie – dodała ze znaczącym spojrzeniem.

Ręka Josha mimowolnie podążyła do jego gardła, zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, i opuścił ją z powrotem na kolana. Wiedział, że po tamtym… zdarzeniu nie ma już żadnych śladów, ale minie jeszcze trochę czasu, zanim zupełnie o nim zapomni.

– Dokumentacja pacjentów znajduje się w dyżurce – mówiła Madame dalej. – Może nią pan dysponować, ale z oddziału proszę nie wynosić. Dyrektor mówił panu, że z każdej rozmowy z pacjentem będzie pan zamieszczał adnotację, tak? Dobrze.

– Tylko… Tylko że ja nie wiem, co mam tam pisać – Josh nagle uświadomił sobie tę prawdę.

– Wszystko, panie Or – odparła Madame, patrząc na niego przenikliwie. – W psychiatrii każda rzecz ma znaczenie. Ale nie ma sensu tworzyć kilkustronicowych epistoł, bo kto to będzie czytał? – dodała trzeźwo. – No i w ogóle na początek najlepiej będzie ustalać krótsze spotkania, dwudziestominutowe, maksymalnie półgodzinne. Niektórzy pacjenci zagadaliby pana na śmierć, a do tego nie możemy dopuścić – teraz w jej głosie ewidentnie brzmiała życzliwość. – Ma pan tutaj być przecież miesiąc – dodała zaraz uszczypliwie.

Josh wyszczerzył się. Z każdą chwilą lubił Madame coraz bardziej – była inteligentna i miała zadziorny charakter, o ile coś takiego można powiedzieć o osobie w jej wieku. Chyba można, doszedł do wniosku.

Rozmawiali przez dłuższą chwilę na temat sposobu, w jaki należało traktować pacjentów, bo to go w gruncie rzeczy najbardziej interesowało – i budziło największe zaniepokojenie. Josh wyznał, że nie ma absolutnie żadnej praktyki z pacjentami psychiatrycznymi. Postanowił być szczery i mówić otwarcie – wolał narazić się na drwinę i wstyd teraz, niż później doprowadzić do czyjejś krzywdy swoją nieudolnością. Madame jednak przyjęła jego rewelacje ze spokojem i skomentowała, że każdy przecież kiedyś zaczyna – choć mówiąc to, miała minę, która wyraźnie świadczyła, że ona akurat świetnie znała się na wszystkim już na samym wstępie.

Madame zaleciła, by był wobec chorych otwarty i współczujący, ale powtórzyła też słowa dyrektora o nieangażowaniu się w ich problemy. Rozmowy nie powinny przypominać pogaduszek przy kawie, a jeśli w takim kierunku zmierzały, musiał je poprowadzić na właściwy tor. Należało być ciepłym, ale także stanowczym. Mówienie o sobie samym zupełnie nie wchodziło w rachubę, zaś do komentarzy w stylu: "Nie przeszedłeś czegoś takiego, więc nie rozumiesz, o czym mówię" powinien odnosić się z cierpliwością i wyrozumiałością. "Gdybyśmy przeszli to samo, co nasi pacjenci, nie bylibyśmy w stanie im tak naprawdę pomóc", powiedziała. "To między innymi obiektywne spojrzenie pozwala nam na leczenie ich, zaś pomaga nam zdolność empatii, czyli umiejętność zrozumienia ich sytuacji, mimo że sami nigdy się w takiej nie znaleźliśmy."

Josh słuchał tego uważnie. Brzmiało to dość skomplikowanie, jednak wydawało mu się, że pojął sedno.

– Czyli głównie chodzi o to, by zachować równowagę między współczuciem a… a profesjonalizmem? – domyślił się. – Żeby nie przedobrzyć w żadną stronę? Żeby okazać pacjentom troskę, ale jednocześnie nie zapominać, że ma się zadanie do spełnienia?

Madame patrzyła na niego z uznaniem.

– Widzę, że głowę ma pan nie od parady – powiedziała i dopiero po chwili zorientował się, że usłyszał od niej pierwszy komplement. Nie licząc tamtego o jego wyglądzie, ale był on dość wątpliwy.

– Nie, po prostu pani bardzo dobrze wyjaśnia – odparł skromnie. – Mam tylko nadzieję, że uda mi się taką równowagę znaleźć. Nie wydaje się to prostą sprawą…

– To kwestia praktyki. Zobaczy pan, że każdy dzień, każda rozmowa z pacjentem będzie panu dodawała wiedzy. Bo to prawda, że pracy z pacjentem nie da się nauczyć z książek, a jedynie z obcowania z nimi. Choć książki, oczywiście, mogą wskazać drogę – dodała z pewną niechęcią.

Ponownie zagłębili się w rozmowie, a Josh pytał z coraz większym zapałem i otrzymywał obszerne odpowiedzi, które go satysfakcjonowały. Wreszcie zamilkł, gdyż zdawało mu się, że chwilowo wyczerpał temat, zaś wiedza teoretyczna, jaką posiadł, groziła rozerwaniem jego pamięci. Madame Montagne odczekała chwilę, po czym rzuciła po swojemu:

– Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?

Josh powoli pokręcił głową. Nie, zdecydowanie miał dość na dzisiaj.

– Myślę, że poczekam w dyżurce na koniec obchodu… – powiedział, patrząc na zegarek. – Przedstawię się wszystkim. Pewnie powiedzą mi, co mam robić – dodał z uczuciem, że serce zaczyna mu bić szybciej. – A lunch już niedługo.

– Widzę, że ma pan słuszne podejście. – Madame była wyraźnie zadowolona i obdarzyła go łaskawym uśmiechem. – Proszę nie zapominać o lunchu. Choćby nie wiem co, proszę znaleźć czas na jedzenie. Nie chcemy tutaj mdlejących studentów. Lekarze mają dość pracy z pacjentami – dodała surowo, choć z błyskiem w oku. Wiedziała już, że Josh poznał się na jej poczuciu humoru i nie będzie sobie brał do serca jej ironicznych komentarzy.

"Założę się, że pani je trzy lunche dziennie", pomyślał Josh, choć nie odważył się powiedzieć tego na głos.

– Dobrze, Madame Montagne – odparł potulnie.

– Bo nie wygląda pan, jakby apetyt panu dopisywał – wcisnęła kolejną szpilę.

– Proszę się nie obawiać, zawsze byłem taki chudy – odparł z miejsca. – Poza tym… Tutaj jest tak pięknie, że krew od razu szybciej w człowieku krąży i apetyt się zaostrza.

Jej twarz nagle złagodniała.

– Prawda, że tu jest pięknie? – spytała zupełnie innym głosem niż do tej pory. – Cieszę się, że pan to docenia.

– Może powinniście załączać zdjęcia terenu szpitala do ofert pracy? – rzucił Josh, nie zastanawiając się wiele; po prostu przyszło mu to do głowy. – Jestem pewien, że mogłoby to zachęcić potencjalnych kandydatów. Ja już jestem zakochany w tym miejscu, a ledwo wczoraj je ujrzałem.

Z oczu Madame znikło chwilowe rozmarzenie i teraz ponownie wpatrywała się w niego uważnym i skupionym wzrokiem.

– To jest bardzo dobry pomysł – mruknęła. – Widać trzeba umysłu z Paryża, żeby na coś takiego wpaść.

– Och, ja tylko studiuję w Paryżu – odparł Josh. – Tak naprawdę pochodzę z Esperanto.

– No tak, można się domyślić po nazwisku… – Kiwnęła głową w zamyśleniu, po czym znów na niego popatrzyła. – Ale skąd, może z Idealo?

Josh uśmiechnął się.

– Uczyłem się w Świętym Grollo…

– Ach, w elitarnej szkole dla chłopców! – zawołała z jakąś radością. – A teraz pan na uniwersytecie w Paryżu studiuje. Proszę, proszę…

– Pani zdaje się wiedzieć sporo o Esperanto…? – zapytał nieśmiało.

– Przecież to rzut beretem, na piechotę będzie z godzinę. Oczywiście do Idealo jest znacznie dalej – uściśliła.

– Madame, zapytam panią kiedyś, jak się tam dostać. Teraz nie chcę jednak rozmawiać o… o prywatnych sprawach w czasie pracy. Czy będę mógł kiedyś odwiedzić panią w biurze? – poprosił.

– Ależ po co od razu w biurze? – żachnęła się. – Jadam posiłki ze wszystkimi na stołówce. Proszę się przysiąść do mojego stolika – zaproponowała.

Josha na chwilę zatkało.

– Jest pani aniołem, Madame – powiedział w końcu, gdy odzyskał mowę.

– Nie, tak naprawdę też pochodzę z Esperanto – wyznała, podnosząc się z kanapy – tyle że wyprowadziłam się z Idealo prawie czterdzieści lat temu. Z chęcią porozmawiam z rodakiem.

Josh ponownie zaniemówił. W ciągu niespełna dwóch godzin awansował z uwodziciela na rodaka. No cóż, ona w jego oczach awansowała z jędzy na anioła, więc chyba byli równi.

– Będę zaszczycony, Madame – powiedział i pochylił głowę.

– W takim razie zostawiam pana – odparła z godnością i wypłynęła w pokoju niczym galeon, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.

Josh patrzył przez chwilę w miejsce, gdzie zniknęła, a potem podszedł do okna i wyjrzał na rozsłoneczniony dziedziniec z klombami bratków, uspokajając szybko bijące serce. Nie było tak źle, pomyślał. Spotkał się z naprawdę miłym przyjęciem i jak na razie wszystko było pozytywne, nie zdarzyło się nic przykrego. Dyrektor był co prawda dość egzaltowany – co zresztą można mu było wybaczyć w danej sytuacji – zaś Madame Montagne zdawała się zbyt surowa, ale zdążył się zorientować, że to poza, za którą kryje się gołębie serce. Już lubił ich oboje.

Jednak sympatie u przełożonych nic nie będą znaczyć, jeśli nie zostanie zaakceptowany przez personel oddziałowy i, przede wszystkim, nie sprawdzi się w pracy z pacjentem. Na myśl o tym jego serce przyspieszało jeszcze bardziej, a dłonie potniały. Bał się odrzucenia. Gabinet stanowił miłą kryjówkę, nagle miał ochotę z niego nie wychodzić… ale Joshua Or nie był tchórzem. Im szybciej to zrobi, tym łatwiej mu będzie.

Przejrzał strojące na półkach książki i wyciągnął jedną: "Podstawy pracy z pacjentem psychiatrycznym". Tak, to mu się przyda. Pewien, że nie uda mu się przeczytać ze zrozumieniem nawet jednej strony, wychynął z gabinetu i podążył do dyżurki, gdzie usiadł na pierwszym z brzegu krześle i otworzył wolumin.

Kiedy jeszcze przeglądał spis treści, uświadomił sobie, że przez ostatnie dwie godziny… nie, właściwie od momentu przyjazdu do Świętej Joanny, ani razu nie pomyślał o swoim złamanym sercu. Gdyby w zeszły piątek ktoś mu powiedział, że w ciągu niespełna tygodnia będzie w stanie odczuwać taki entuzjazm, jaki wypełniał go obecnie, nie uwierzyłby – a najpewniej i obraził się. Teraz mógł jedynie mieć nadzieję, że taki stan będzie mu towarzyszył przez cały pobyt w tym niezwykłym miejscu. Będzie to z pożytkiem i dla niego, i dla innych.




Janna, "Sä et ole hullu" (tłum: Najważniejsze, byś nigdy nie czynił serca twardym)



rozdział 3 | główna | rozdział 5