Sainte-Jeanne, 22 maja
Ukochany! Nie wiem, kiedy przeczytasz ten list, niemniej jednak postanowiłem do Ciebie napisać. Przebywam obecnie w Sainte-Jeanne, na praktyce studenckiej. Miałem ją odbywać w ośrodku w Paryżu, ale sprawy się skomplikowały i tamto miejsce mi przepadło. Zaproponowano mi więc pracę w tutejszym Szpitalu Świętej Joanny i zdecydowałem się je przyjąć. Nie miałem możliwości Cię o tym poinformować, dlatego wysyłam ten list. Jestem tu dopiero od kilku dni, ale w ogóle nie żałuję, że tu przyjechałem. Samo miasteczko nie jest niczym szczególnym – ot taka mała mieścina przy stacji kolejowej – jednak okolica szpitala jest po prostu przepiękna. Ten szpital zdecydowanie różni się od Szpitala Świętego Maurycego, choć chyba powstały w tym samym czasie. Święty Maurycy jest jednak znacznie bardziej "reprezentacyjny", a tutaj jest jakoś tak dziko. Początkowo znajdowało się tutaj sanatorium i dlatego szpital położony jest w ogromnym parku, z dala od ludzkich osiedli. Czuje się tutaj trochę jak w Świętym Grollo, pomiędzy tymi drzewami i na łonie natury. Codziennie rozmawiam z pacjentami. Zapomniałem napisać, że to jest szpital psychiatryczny – stąd moje porównanie do Świętego Maurycego. (Ale nie będę już o nim wspominał, bo możesz nie mieć stamtąd przyjemnych doświadczeń). Pracuję na oddziale ostrym, spotykam się z najróżniejszymi pacjentami, codziennie uczę się czegoś nowego. Czasem jest przygnębiająco, czasem zaś zabawnie – zależy głównie od diagnozy pacjenta. Zwykle wracam do domu zupełnie wyczerpany i mam siły tylko na krótki spacer, a w nocy śpię jak zabity. Bardzo mi się tu jednak podoba i mam wspaniałe poczucie, że mogę się na coś przydać. Oczywiście taki student jak ja niewiele może zrobić, ale staram się patrzeć na to pozytywnie. Mam tutaj zostać miesiąc, ale to jest jeszcze niepewne. Choć widzieliśmy się jeszcze tydzień temu, już bardzo za Tobą tęsknię. Chcę, żebyś o tym wiedział. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku i że zdrowie Ci dopisuje. I że w Paryżu jest równie ładna pogoda jak tutaj, czyli ciepło i słonecznie. Dbaj o siebie! Twój Joshua PS. Jeśli chcesz, możesz oczywiście do mnie napisać. Bardzo się ucieszę z jakiejkolwiek wiadomości od ciebie! Adres podaję na kopercie. Nie przejmuj się jednak, jeśli nie odpowiem od razu – myślę, żeby zrobić sobie w trakcie pobytu tutaj wycieczkę do Esperanto. To już rok, odkąd ostatni raz byłem w Idealo, chciałbym też odwiedzić kilka innych miejsc. Josh krytycznie popatrzył na swoje dzieło. Skomponowanie tego listu, którego treść mieściła się na jednej kartce, zajęło mu prawie trzy godziny. Największą trudność sprawiło podjęcie decyzji odnośnie tego, w jakim duchu ma zostać napisany. Josh nie chciał być ani napastliwy, ani oskarżający – ale z drugiej strony gdyby pisał zupełnie bez emocji, to też by nie było dobrze. Ostatecznie stworzył coś, co najbardziej przypominało wiadomość, jaką mógłby wysłać w dowolnym momencie ich znajomości – to znaczy, w dowolnym normalnym momencie ich związku. Jakby nic się nie stało, jakby nic poważnego nie miało miejsca. Jakby wciąż byli razem. Tak też nie było do końca właściwie, bo obraz Josha, jaki się z tego listu wynurzał, nie odpowiadał prawdzie – ten Josh wydawał się zupełnie nie przejmować wydarzeniem z zeszłego tygodnia, przechodził nad nim do porządku dziennego, zupełnie o nim zapominał. Jednak koniec końców na taki właśnie klimat Josh się zdecydował, wybierając mniejsze zło. Może to zresztą była słuszna droga? Takie dążenie do pojednania, przekazanie Alainowi, że wciąż go chce… Przecież cierpliwość w stosunku do Alaina jeszcze nigdy mu na złe nie wyszła. No, oczywiście, po każdym rozstaniu czuł się, jakby rozerwano go na dwoje… ale dotąd zawsze potrafił się poskładać w całość i miał nadzieję, że tak będzie i w przyszłości. Mógł napisać coś w rodzaju: "Jeśli jeszcze raz mnie zostawisz, nie będę chciał mieć z Tobą do czynienia", ale coś takiego nie miało sensu. Zwłaszcza że, uświadamiał to sobie z każdym dniem coraz mocniej, obecność Alaina miała dla niego tak ogromne znaczenie, że był w stanie zapłacić za nią każdą cenę. Wiedział, że taka postawa może w niektórych ludziach wyzwalać najgorsze instynkty, jednak nie wierzył, by miało tak być w przypadku Alaina. Może to i było jakieś zaślepienie – nie żeby to go zaskakiwało, od dawna wykazywał do tego tendencję… Z drugiej jednak strony ostatnio zaczynał powoli dochodzić do wniosku, że zaślepienie – swoista skłonność do ignorowania pewnych faktów dotyczących drugiej osoby – prawdopodobnie było naturalnym mechanizmem w psychice człowieka i mogło nawet pełnić jakąś istotną funkcję. W takim wypadku naprawdę powinien być wobec siebie bardziej wyrozumiały i nie starać się tak uparcie kontrolować wszystkich swoich uczuć, myśli i emocji, czy też zawsze dążyć do tego, by postępować właściwie. Co w ogóle znaczyło: właściwie? Słusznie? Bezbłędnie? Nie był przecież maszyną, tylko żywym człowiekiem. Nie było po prostu możliwe przeżyć życia i nie popełnić ani jednej omyłki. Nie było też sensu robić sobie wyrzuty z powodu każdej jednej. Jednak miało być o Alainie… Nie, nie sądził, by Alain miał w którymś momencie uznać, że może Josha krzywdzić, ile mu się podoba, bo Josh mu zawsze wybaczy. Wiedział, że Alain naprawdę dba o niego, troszczy się o jego dobro… przynajmniej wtedy, kiedy mu na nim zależy. A jeśli mu przestanie zależeć, to po prostu zniknie i tyle. Może tak było tym razem, Josh nie wiedział. Wiedział natomiast, że są też inne ewentualności, i według jednej z nich teraz działał. Schował list do koperty, zaadresował i nakleił znaczek, wybłagany w sekretariacie szpitala. W sumie mógł od razu przejść się do skrzynki pocztowej w holu głównym budynku. Chociaż stamtąd list zostanie wyciągnięty dopiero w poniedziałek… Spojrzał na zegarek; dochodziła trzecia. Skrzynka przy dworcu pewnie była opróżniana także w soboty, ale zanim do niej dotrze, będzie piąta, za późno… Przez chwilę zastanawiał się, czy wycieczka do miasta ma sens – nie miał nic przeciwko dłuższemu spacerowi, zwłaszcza że pogoda była wyborna… Chciał jednak dzisiaj wreszcie trochę poczytać – wyciągnąć się na trawie z książką i zagłębiać w tajniki pracy z pacjentem, przynajmniej teoretyczne. List mógł poczekać, przecież nawet nie wiedział, czy ktoś na niego czeka… Zresztą ze skrzynki na dworcu pewnie i tak już wyjęto. Odłożył list na bok i sięgnął po książkę, ale kiedy już ją trzymał w ręce, zamyślił się. Położył ramiona na biurku i oparł na nich głowę, wracając do tego, co napisał w liście. Przebywał w Świętej Joannie zaledwie kilka dni, jednak naprawdę czuł się tutaj wspaniale. Nie chodziło już tylko o przyrodę, która tak cieszyła jego oczy, ale o to, co robił i z jakim traktowaniem się spotykał – a to było lepsze, niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Miał za sobą bardzo intensywne dwa dni. W czwartek poznał doktora Lenarda oraz począł zaznajamiać się z personelem pielęgniarskim, który pracował w systemie zmianowym. Ależ wszyscy oni byli dla niego mili! Josh w głębi duszy obawiał się, że będą go tu uważać za dodatkowy kłopot, jeśli jednak ktoś tak rzeczywiście sądził, potrafił to umiejętnie ukryć. Doktor Lenard, dość jeszcze młody mężczyzna, kazał powielić listę pacjentów i wręczył kopię Joshowi, zaznaczając tych pacjentów, z którymi Josh mógł zacząć pracę. I Josh zaczął – jeszcze tego samego dnia, po lunchu, spotkał się z piątką pacjentów, którzy w mniejszym lub większym stopniu otworzyli przed nim swoje serca, a w każdym razie podzielili się tym, co na nich leżało. Josh słuchał wszystkiego, robił notatki, starał się nie uronić słowa. Czasem nie rozumiał kompletnie nic, czasem czuł się zupełnie bezradny, czasem miał ochotę potrząsnąć siedzącym przed nim człowiekiem. Zadawał pytania o kwestie, które wydawały mu się istotne. Usiłował wskazywać inny punkt widzenia spraw, gdy uważał to za korzystne dla chorego. Pocieszał i starał się okazywać wsparcie, zachęcał do optymizmu. Czasami po prostu milczał. Na niektóre pytania czy stwierdzenia pacjentów zupełnie nie miał odpowiedzi. Zgodnie z sugestią Madame Montagne rozmawiał z pacjentami niezbyt długo – tak mu się przynajmniej wydawało. Czas jednak leciał szybko i ani się obejrzał, była czwarta – a on miał jeszcze stertę papierów do ogarnięcia. Do domu wyszedł po szóstej, ale wcale nie czuł się z tego powodu źle. Przecież do niczego mu się nie spieszyło, a praca napełniała go radością. Następnego dnia było jeszcze lepiej. Na porannym raporcie, w którym wyjątkowo uczestniczyła także Madame – najpewniej by mieć na niego oko – poznał doktor Beaufils, która bardzo serdecznie powitała go w Świętej Joannie. Była szczupłą kobietą w średnim wieku, o srebrzystych włosach i ciepłym, łagodnym uśmiechu. Dwójka psychiatrów zajmowała się na zmianę trzema oddziałami i Joshowi nie mieściło się w głowie, jak to było w ogóle możliwe. Zresztą bardzo szybko przekonał się, jak bardzo zawaleni obowiązkami byli wszyscy w tym szpitalu. Na dziennej zmianie na oddziale ostrym pracowały cztery pielęgniarki bądź pielęgniarze – a pacjentów pod opieką było trzydziestu! Już samo rozdzielanie leków i pilnowanie, by pacjenci je przyjęli, trwało ponad godzinę, a leki podawano przynajmniej trzy razy dziennie. Do tego dochodziły najróżniejsze zabiegi pielęgnacyjne przy tych, którzy mieli problem, by o siebie właściwie zadbać, opieka nad pacjentami w izolatce czy nieustanne łagodzenie napięć między chorymi, czego na tak dużym oddziale – w szpitalu tego typu – nie dało się uniknąć. Na długą rozmowę po prostu nie było czasu, mimo że wszyscy zdawali sobie sprawę, jak istotnym jest ona elementem leczenia. Dwa słowa zamienione przy łóżku chorego, drobna pomoc z napisaniem listu, czasem jakieś czuły gest czy komplement – na więcej członkowie personelu nie mogli sobie pozwolić, bo czekali następni pacjenci. Wykonywali jednak swoją pracę ze spokojem i cierpliwością, bez żadnych wybuchów złości czy frustracji… i Josh dopiero na piątkowym zebraniu widział, jak emocjom dawano ujście – po to, by móc znów wyjść do chorych z łagodnym uśmiechem i ciepłym nastawieniem. Najwyraźniej nie była to łatwa służba. Josh zresztą bardzo szybko to poczuł. Do swoich zadań podchodził z entuzjazmem, radością i przejęciem, jednak wracał do domu kompletnie wykończony – a przecież nie mogło go męczyć siedzenie na fotelu czy przy biurku! Domyślał się, że słowa, które usłyszał zaraz na początku zarówno od dyrektora, jak i Madame Montagne – o nieangażowaniu się emocjonalnym – były nie tylko ostrzeżeniem, ale także pewnym przypomnieniem. Josh podejrzewał, że każdy członek personelu musiał w mniejszym lub większym stopniu przejmować się problemami i cierpieniami pacjentów, nieważne ile razy sobie powtarzał, że nie powinien. Wyjściem było zupełne zobojętnienie, całkowita znieczulica – ale czy wtedy ktokolwiek byłby zdolny wykonywać tę pracę? Josh w to wątpił. Na drugi dzień pod jego gabinetem ustawiła się niemal kolejka chętnych. Kiedy wracał z lunchu, dostrzegł w pewnym lękiem całe zgromadzenie chorych, którzy mieli wielką ochotę na rozmowę. Czekało go trudne zadanie wybrania z tej grupy kilkorga, których "polecił" mu doktor po obchodzie – nie chciał nikomu odmawiać wprost i obiecał, że ze wszystkimi na pewno pomówi, ale nie dzisiaj. Niektórzy grzecznie odeszli, inni upierali się przy swoim, a jeszcze inni byli tutaj prawdopodobnie tylko dla towarzystwa i w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje. Koniec końców Josh znów wyszedł do domu o szóstej, ale miał poczucie, że robi coś dobrego. Z pewnym wstydem wracał jednak do sytuacji, która miała miejsce przed południem, kiedy to akurat słuchał pokrętnej opowieści pacjenta ze schizofrenią, z której nie rozumiał ani słowa. Punktualnie kwadrans po jedenastej rozległo się stanowcze pukanie do drzwi i zaraz w wejściu ukazała się Madame Montagne z surowym wyrazem twarzy. Rzuciła Joshowi wymowne spojrzenie, następnie uprzejmie, acz nie dopuszczając protestów, poinformowała pacjenta – który był równie spłoszony – że "pan Or będzie niestety zajęty do dwunastej", po czym bez dalszego komentarza wyciągnęła Josha na lunch. Josh postanowił sobie w duchu, że na posiłek będzie schodził, choćby miała to być jedyna jego czynność w całym dniu pracy, i tej decyzji zamierzał się trzymać – na głos zresztą obiecał, że to się więcej nie powtórzy. Jedzenie lunchu z Madame cokolwiek go onieśmielało, jednak litościwie nie nawiązała ona ani słowem do kłopotliwej sytuacji, a w zamian – podobnie jak dzień wcześniej – skierowała rozmowę na Idealo. Ten temat trudno było wyczerpać, więc Josh podejrzewał, że wystarczy im na dłużej. Madame pilnowała, by w czasie przerwy nie poruszali kwestii zawodowych, zaś o rodzinnym mieście była bardziej niż chętna konwersować. Josh poczuł, że bardzo szybko obudziło się w nim pragnienie odwiedzenia starych kątów, choć na razie było to rzecz jasna niemożliwe: zajęcie w szpitalu pochłaniało go całkowicie – fizycznie i duchowo. Dzisiaj też poszedł na oddział – choć w weekendy wcale nie musiał – na trzy godziny. Uznał, że skoro sam ma z tego radość, a jego praca jest pożyteczna, tym bardziej należało z tego korzystać. Po lunchu jednak wrócił do domu, bo zamierzał napisać list, a w ciągu tygodnia absolutnie nie miał na to sił – podobnie jak na czytanie. Podniósł się z biurka i ponownie chwycił książkę. Podczas jednego ze spacerów znalazł wspaniałe miejsce z mnóstwem niezapominajek, które uznał za idealne do lektury, i dzisiaj zamierzał uczynić z niego użytek. Nie uszedł jednak daleko, gdyż zaraz na korytarzu niemal zderzył się z Etienne'em. Właściwie dotąd tak właśnie wyglądały ich spotkania w tym tygodniu. Pielęgniarz pracował na nocnej zmianie, więc zwykle spieszył się do pracy, kiedy Josh z niej dopiero wracał, i zamieniali ledwo kilka słów w noclegowni. Nie udało im się nawet zrobić zakupów, więc Josh cały czas był "na łasce" pielęgniarza i jego zapasów, co powodowało u niego wyrzuty sumienia. Tym razem jednak Etienne rozjaśnił się na jego widok – a przynajmniej tak się Joshowi wydawało w dość ciemnym przejściu. – Wybierasz się na spacer? Widzę, że jeszcze ci się nie znudziła okolica – zagaił. – Chciałem w końcu trochę poczytać – odparł Josh, machając książką. – Przez ostatnie dwa dni byłem po pracy tak padnięty, że nie było o tym mowy. – Tylko się nie przemęcz – rzucił pielęgniarz z ironią, a potem skrzywił wyraźnie. – Czytać? W sobotę? Nie masz ochoty wyskoczyć ze mną na miasto? – zaproponował, a potem dodał, najpewniej na widok Joshowego zaskoczenia: – Skończyłem na nocnej zmianie. Mam dwa dni wolnego i od poniedziałku zaczynam na dziennej – wyjaśnił. – Och… to chyba dobrze – Josh nie bardzo wiedział, co powinien powiedzieć. – No pewnie, że dobrze! – zawołał Etienne wesoło. – Dzisiaj mam zamiar sobie wynagrodzić tę harówkę. Wybierz się ze mną – nalegał. – Miło dla odmiany pobyć w normalnym towarzystwie – dodał z przekąsem. – Ja stawiam. Josh stał przez chwilę, niezdecydowany, a potem kiwnął głową. Nie miał nic przeciwko spędzeniu popołudnia z pielęgniarzem – pierwszą osobą, która w tym obcym miejscu odniosła się do niego z sympatią. Poprosił, by Etienne zaczekał, a potem cofnął się do pokoju, by odłożyć książkę i zabrać list. Już po chwili jechali boczną drogą ku głównej bramie – i dalej, w stronę miasteczka. – I jak? – zapytał pielęgniarz pozytywnym tonem. – Jakoś dajesz sobie radę? Dwa dni to niewiele, ale pewnie trochę zdołałeś się zorientować, na czym polega ta fucha…? – Nie śmiej się ze mnie, ale to, co robię, strasznie mi się podoba – odparł Josh z zapałem. – Gdyby ktoś mi powiedział, że będzie mi sprawiała taką frajdę praca w psychiatryku, w życiu bym nie uwierzył. I wiesz co? Mam wrażenie, że mogę się tu naprawdę na coś przydać… że to, co robię, ma jakieś znaczenie… Mimo że jestem tylko studentem. Etienne pokiwał głową. – Pewnie, że tak – odparł, a Josh poczuł radość. – Stanowisz naprawdę dużą pomoc. Nie możesz w to wątpić. Pacjenci ciągle o tobie mówią – dodał z krzywym uśmiechem. – O – stwierdził Josh. – A… co mówią? – zapytał nieśmiało. – Mam nadzieję, że nic złego. – Nic złego – uspokoił go pielęgniarz. – Cieszą się z twojej obecności. Pani Durand jest zdania, że bardzo jej pomogłeś, uspokajając ją po koszmarze. Wczoraj wieczorem nie chciała nawet leków nasennych, była pewna, że bez nich będzie spać dobrze. Cóż, przynajmniej dzisiaj rano na nic się nie skarżyła, niezależnie od tego, jak spała. Josh milczał, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na taką pochwałę. Miał wrażenie, że duma go zaraz rozsadzi. Przez chwilę przyglądał się zielonym łanom żyta, czekającym, aż wyzłoci je wczesnoletnie słońce. W końcu, gdy mógł zaufać swojemu głosowi, stwierdził: – Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego tutaj tak trudno o personel. Przecież to jest fantastyczne miejsce. I fantastyczna praca, która… – Chciałbyś ją wykonywać do końca życia? – wtrącił Etienne. Josh urwał w pół słowa swoją entuzjastyczną perorę. Czy chciałby…? Zastanowił się. Prawdę powiedziawszy, dopiero dwa… no, dwa i pół dnia wykonywał swoje obowiązki, które zresztą nie przypominały tych, jakie należały do innych – właściwych – pracowników. Przecież tak naprawdę nic jeszcze o tym nie wiedział – tylko tyle, że wraca do domu zadowolony, ale też piekielnie zmęczony. Czy byłby w stanie robić to przez wiele, wiele lat…? – Przepraszam, jeśli moja wypowiedź cię uraziła – powiedział cicho. Etienne pokręcił głową. – Nie uraziła mnie, po prostu… Jesteś osobą, która łatwo wpada w fascynację, prawda? – odparł spokojnie. – Kiedy coś ci się podoba, jesteś z miejsca zachwycony, tak? Podejrzewam, że działa to także w drugą stronę. Inna osoba potrafi w takich sytuacjach spojrzeć trochę bardziej obiektywnie. Josh znów zamilkł na dłuższą chwilę; zastanawiał się, jakim cudem człowiek, którego właściwie nie znał i który w ogóle nie znał jego, mógł wydawać tak trafne opinie. Najwyraźniej Josh był znacznie bardziej przejrzysty, niż mu się wydawało… Inna sprawa, że miał do czynienia z pielęgniarzem psychiatrycznym. – Tak właśnie jest – odrzekł jeszcze ciszej. – Myślę, że wiele osób boi się tego miejsca – Etienne wrócił do głównego wątku rozmowy. – No, "boi" w znaczeniu, że uważa za ciężkie miejsce pracy: gdzieś na odludziu, a do tego z ciągle pogarszającą się sytuacją personalną. Większość ludzi, jeśli tylko ma wybór, woli pracować w dużym mieście, w ośrodku, gdzie jest zatrudniona odpowiednia liczba pracowników. U nas równowaga jest tak krucha, że wszystko może się w każdej chwili załamać – powiedział otwarcie, a potem dodał: – Mówię ci to, bo jesteś jednym z nas. Te słowa jakoś ogrzały cokolwiek zranione serce Josha. – Ładne położenie to niestety nie wszystko – mówił dalej Etienne – a w tym wypadku znaczy tyle co nic. W dodatku praca na psychiatrii jest na swój sposób ciężka. Nie każdy się do tego nadaje, nie każdy wytrzymuje. Na to nic nie można poradzić; albo człowiek da radę, albo nie. Jednak zaradzić można przynamniej kwestiom formalnym… praktycznym, takim jak bezpieczeństwo, możliwość dalszego kształcenia się, obsadzone w stopniu wystarczającym etaty i przede wszystkim ilość pracy pod kontrolą. Jeśli tego nie ma, nikt się tutaj nie będzie z własnej woli pchał – stwierdził rzeczowo. – A ty? – wtrącił Josh. – Co ciebie tutaj trzyma? – Ja się tu po prostu dobrze czuję. I wciąż wytrzymuję to tempo pracy. Dopóki nie zostanę zmuszony, nie zamierzam się stąd ruszać. – Więc tak naprawdę odpowiada ci ta praca? I zamierzasz ją wykonywać tak długo, jak zdołasz? – spytał Josh niewinnie. – Raczej tak – odrzekł Etienne, kiwając głową. – Więc czemu przed chwilą wyrzucałeś mi taki sposób myślenia? – rzucił Josh. – Rany boskie, nie wyrzucałem – pielęgniarz wydawał się tracić cierpliwość. – Jesteś przewrażliwiony. Po prostu wskazywałem, że nie wszyscy tak samo myślą. – Niech będzie – Josh postanowił uznać jego wersję, zwłaszcza że było w niej sporo sensu. – W każdym razie podoba mi się tutaj i mam nadzieję, że to samo będę mówił za miesiąc – stwierdził dość bojowo. – Jeśli tak, będzie to oznaczać, że nadajesz się do tej pracy. – Po jednym miesiącu? – zdziwił się Josh. – Jeden miesiąc na psychiatrii to całkiem dużo, zwłaszcza na oddziale ostrym – wyjaśnił Etienne. – A jak ci się układa z personelem? Josh rozjaśnił się i przez dłuższą chwilę opowiadał, jak dobrze został na oddziale przyjęty. Pilnował się, co prawda, by już nie tryskać takim podnieceniem jak wcześniej, bo nie chciał ponownie narazić się na ironiczne komentarze – choć nie sądził, by Etienne czynił je z niechęci do niego. Płynnie przeszedł do tego, jak odbiera kontakty z pacjentami, które w gruncie rzeczy były głównym źródłem jego dobrego samopoczucia. Jednocześnie zastanawiał się na głos, czy rzeczywiście mógłby się zająć psychologią kliniczną, choć z tą kwestią pewnie lepiej było zaczekać przynajmniej miesiąc. Etienne tym razem tylko go słuchał i jeśli Josh liczył na jakieś słowo wsparcia czy zachęty, to się przeliczył. Pielęgniarz powiedział tylko, że musi słuchać samego siebie i podejmować decyzje zgodnie z własną wolą, a nie kierować się słowami kogoś innego. "Myślę, że byś sobie poradził" – przypomniały mu się zupełnie nagle słowa, które kiedyś usłyszał, dawno temu, wypowiedziane przez człowieka, którego opinia miała dla niego największe znaczenie. Może towarzyszyły mu przez te wszystkie lata, jako dobry znak…? Nie wiedział. Czy Alain wciąż tak myślał? Czy Alain wciąż… o nim myślał? – Czy przy dworcu jest skrzynka pocztowa? Chciałbym wrzucić list – powiedział cicho. Etienne kiwnął głową. Zbliżali się już do miasta. Josh poprosił towarzysza, by mu trochę opowiedział o Sainte-Jeanne, a ten był bardziej niż chętny zadośćuczynić jego prośbie. Prawdę powiedziawszy, nie było tutaj nic wartego uwagi – jednak Etienne wskazywał na poszczególne domy i opowiadał ich historię: ratusz, szkoła, biblioteka miejska, kościół. Ponoć kiedyś była tu tylko mała osada, która nabrała na znaczeniu, gdy założono szpital – wtedy zaczęli się tutaj zjeżdżać ludzie chętni do pracy w zakładzie, a miejscowość rozrosła się i uzyskała prawa miejskie. Nie bez znaczenia było doprowadzenie linii kolejowej, co miało miejsce niedługo po otwarciu sanatorium. Kiedy jechali uliczkami, Josh upewnił się, że także miasto ma najlepsze lata za sobą – wielu kamienicom przydałby się porządny remont, podobnie zresztą jak chodnikom. Ludzie na ulicach sprawiali jednak pogodne wrażenie, nie brakowało młodych oraz dzieci – a to dobrze wróżyło na przyszłość. Zatrzymali się przy dworcu, gdzie Josh wrzucił list – skrzynka była opróżniana przez siedem dni w tygodniu, co go ucieszyło – a potem podjechali do niewielkiej restauracyjki. – Dobrze raz na jakiś czas spróbować porządnej kuchni – powiedział Etienne, wyciągając kluczyki. – Mam dość tego szpitalnego żarcia. Josh, wysiadając, rzucił mu kose spojrzenie. – Przecież w nocy stołówka jest zamknięta – stwierdził od niechcenia. – Raz na jakiś czas, akurat… Założę się, że tutaj jesteś stałym klientem. Pielęgniarz wyszczerzył się do niego i zatrzasnął drzwi samochodu. Weszli do lokalu, który sprawiał bardzo przyjemne wrażenie i jeszcze nie był pełen ludzi. Zgodnie z przewidywaniami Josha jego towarzysz został powitany jak dobry znajomy. – Jak tam, Etienne? – zawołał stojący za barem starszy mężczyzna, który rozsiewał wokół siebie atmosferę takiej pewności, że mógł być tylko właścicielem restauracji. – Wszyscy zdrowi? – zapytał i zachichotał, najwyraźniej zadowolony z żartu. – Nie ma zdrowych, są tylko niezdiagnozowani – odmruknął Etienne, a potem odwrócił się do Josha, żeby go przedstawić. – To Joshua, będzie u nas pracował przez cały miesiąc. Przyjechał w środę. – Powodzenia – mężczyzna machnął do Josha, a potem przez chwilę mu się przyglądał, zanim wrócił wzrokiem do Etienne'a. – Tylko żeby nie łamał serc waszym pielęgniarkom. I pacjentkom – mruknął, po czym wrócił do kuchni, ale klienci w lokalu słyszeli jego słowa i zachichotali. Josh zacisnął wargi i nic nie powiedział. Etienne zaprowadził go do stolika pod oknem z pelargoniami. Josh zajął miejsce i wbił wzrok w obrus. Czuł się urażony – i z jakiegoś powodu zawstydzony. Miał wrażenie, że jego dobry humor szybko się ulotnił. – Ej, nie przejmuj się tym, co powiedział Rene. – Pielęgniarz najwyraźniej wychwycił przyczynę jego złego nastroju. – Madame Montagne mówiła to samo – wydusił Josh, zaciskając ręce pod stołem, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w tym wieku nie powinien się dąsać. – Jeśli chodzi o Madame Montagne, to powinieneś się przejmować jeszcze mniej – odparł Etienne z pewnym lekceważeniem. – Ona mówi to wszystkim przedstawicielom płci męskiej, którzy podejmują pracę w Świętej Joannie. Josh spojrzał na niego z nowo obudzoną nadzieją. – Tak? – Tak słyszałem. – Etienne wzruszył ramionami. Josh mrugnął. – W każdym razie tym przystojnym – uściślił jego towarzysz. – Ja nigdy tego od niej nie usłyszałem, widać nie uznała mnie za zagrożenie… – Wykrzywił się i potarł podbródek. – Ponoć kilka lat temu miał tu miejsce jakiś skandal, pielęgniarz uwiódł pacjentkę… Nie, nawet dawniej. Ja przecież pracuję tu już dziesięć lat, to się musiało stać wcześniej. – Ściągnął brwi i zamyślił się. Josh poczuł, że zrobiło mu się odrobinę lżej na duszy. Teraz przypomniał sobie, że Madame pytała go, czy jest znajomym jakiegoś człowieka… którego imienia już nie pamiętał. Być może mówiła właśnie o tym skandaliście? Pewnie tak właśnie było. Uff, dobrze było wiedzieć, o co chodziło… – Więc to dlatego? – spytał z ulgą. – Tak. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać – mruknął Etienne. – Chociaż my też jesteśmy ludźmi… Teraz Madame po prostu dmucha na zimne. – Cóż, powiedziałem jej, że jestem w związku i ani mi w głowie flirty z pacjentkami – odparł Josh, choć poniewczasie uznał, że to może sprowokować pewne pytania, na które chyba nie miał ochoty odpowiadać. Jednak pielęgniarz tylko pokiwał głową i stwierdził: – Bardzo słusznie. – Ale nie jest niczym przyjemnym usłyszeć taki komentarz od osoby postronnej. – Josh mimo wszystko wciąż czuł się nieco urażony powitaniem właściciela restauracji. – Przecież nie mogę sobie zmienić twarzy. To znaczy… – Urwał i zarumienił się; jego wypowiedź wskazywała na zarozumialstwo, którym we własnej opinii wcale się nie cechował, a Etienne już mu zdążył rzucić rozbawione spojrzenie. Od dalszych kłopotów uratowało go przybycie kelnerki, która podała im kartę dań i poleciła specjalność dnia. Josh nie chciał wyjść na zbyt wymagającego i zamówił to danie, a Etienne poprosił o to samo. Nie czekali długo, zaś potrawę przyniesiono im wraz z dwoma kieliszkami wina. Etienne uspokoił go, że nie zamierza prowadzić po spożyciu, bo w planach mieli jeszcze zakupy w supermarkecie obok. – Studiujesz psychologię, tak? – zagaił pielęgniarz, kiedy już zabrali się do jedzenia. – Dlaczego właściwie? – Kiedyś mi to zaproponowano, a potem sam stwierdziłem, że to ciekawy kierunek. Koniec końców… Zanurzyli się w rozmowę na tematy zawodowe. Josh spędził całkiem miłe popołudnie. Jedzenie było smaczne, wino też się dało przełknąć, ale prawdziwą przyjemność sprawiła mu rozmowa z Etienne'em, między innymi dlatego, że doświadczony pielęgniarz nie traktował go z wyższością, a w zamian chętnie dzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat psychiatrii i udzielał różnych wskazówek, które mogły się Joshowi przydać w pracy z pacjentami. Opowiedział też masę zabawnych anegdotek związanych ze szpitalem, a Josh, który polubił jego poczucie humoru, momentami zresztą dość cierpkie, śmiał się do rozpuku. (No bo nie można się było nie śmiać na przykład z włoskiej wycieczki, która kiedyś w środku letniej nocy zajechała autokarem pod szpital i pytała, czy to tutaj znajduje się ten słynny ośrodek wypoczynkowy Saint-Jean). Etienne udowodnił mu, że pracy na psychiatrii nie można traktować ze śmiertelną powagą; żadna rozumna i czująca istota tego nie zniesie. Żart pomagał rozładować napięcie, uczynić smutek lżejszym i złagodzić gorycz, którą każdorazowo wywoływało obcowanie z tymi specyficznymi, częstokroć nieuleczalnie chorymi ludźmi. W ciągu następnych dwóch tygodni Josh sam dowiedział się, jak to robić. Nauczył się doceniać na oddziale obecność męskich i żeńskich "Jezusów" oraz najróżniejszych innych "Mesjaszów", gdyż działała niezwykle odżywczo. Nauczył się czerpać dobry humor z obecności euforycznych maniaków – bo nikt bardziej niż oni nie kochał całego świata i potrafił podbudować każdego człowieka w otoczeniu. Nauczył się, jak naturalnie i z życzliwością śmiać się, gdy pacjent po miesiącu leczenia, na delikatną aluzję, że pora zakończyć kurację i iść do domu, bo przecież nie chce spędzić całego życia w szpitalu psychiatrycznym, stwierdza z przerażeniem: "To jest szpital psychiatryczny?" Nauczył się z galanterią traktować pacjentkę pozostającą w telepatycznym kontakcie z mężem – arabskim szejkiem – i szczegółowo relacjonującą prowadzone na odległość rozmowy z nim. Nauczył się z uprzejmością odmawiać propozycjom małżeńskim oraz tym mniej przyzwoitym, składanym mu przez niektóre chore. Nauczył się zachowywać przyjazny sceptycyzm wobec nadprzyrodzonych mocy, którymi niektórzy się wykazywali… Chorzy z psychozą byli rzecz jasna także uciążliwi, zwłaszcza ci z ostrymi objawami, jednak do nich nie pozwolono mu się zbyt często zbliżać. Czuł bezsilność, będąc świadkiem ich prób ucieczki, skazanych zawsze na niepowodzenie, słuchając ich lęków przed nieistniejącymi prześladowcami oraz krzyków rozpaczy, czy na próżno usiłując przekonać ich, że nikt ich tutaj nie skrzywdzi. Pociechą było to, że stany ostre ustępowały w miarę szybko, a wraz z nimi to niemal namacalne cierpienie, na które nie można było poradzić w żaden inny sposób jak lekami. Czasem jednak objawy – omamy i urojenia – utrzymywały się, mimo że lęk znacząco się zmniejszał, zaś ogólny poziom funkcjonowania poprawiał. Wtedy pacjenci w dalszym ciągu uważali się, na przykład, za posłańców Boga lub istot z kosmosu z misją głoszenia prawdy o zbawieniu bądź zagładzie ludzkości, czy też, podczas wspólnych spacerów, próbowali Josha przekonać, że ktoś ich nieustannie obserwuje zza drzew, samemu pozostając niewidocznym. Generalnie jednak, co go zaskoczyło, chorzy na schizofrenię nie sprawiali wrażenia szczególnie nieszczęśliwych. Może wynikało to z ich niezrozumienia własnej choroby, a może z czego innego, nie wiedział. Na swój sposób byli ujmujący, a często i znacznie bardziej uprzejmi niż zdrowi ludzie. Niektórzy cechowali się jakąś dziecięcą niewinnością i jak dzieci wyzwalali instynkty opiekuńcze. Było w nich coś takiego, co budziło w Joshu głębokie współczucie – być może to, że zupełnie bezpodstawnie stykali się z nietolerancją i odrzuceniem, a na te kwestie Josh zawsze był wrażliwy. Każdy z nich miał własną historię do opowiedzenia, a każda była fascynująca – i zawsze różna od innych. Josh poznawał je z otwartością, wyrozumiałością, czasem i przerażeniem – i nigdy nie miał dość. Był wdzięcznym słuchaczem, choć nie znaczyło to, że każdy z chęcią z nim rozmawiał, bo trafiali się też tacy, którzy nie odzywali się do nikogo i właściwie wydawali się funkcjonować gdzieś na zupełnie innej płaszczyźnie, albo tacy, którzy w ogóle nie potrzebowali do swoich konwersacji rozmówcy… Zupełnie inną grupą byli pacjenci z depresją, którzy budzili w nim znacznie bardziej mieszane uczucia. O ile chorych na psychozy Josh darzył bezwarunkową sympatią i nigdy nie tracił do nich cierpliwości, o tyle praca z pacjentami z depresją była równie zadowalająca, co frustrująca. Może nawet bardziej frustrująca. I poruszała go nieskończenie bardziej. Ludzie w głębokiej depresji, okaleczający się i ci po próbach samobójczych. Byli różni – starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety – jednak ich historie zawsze były tak samo przygnębiające. Najgorszy, najbardziej przerażający był brak nadziei, odbijający się w ich słowach i gestach. W spojrzeniu. Rezygnacja z życia. Brak wiary w to, że zdarzy się jeszcze coś dobrego. Prawie zawsze cierpienie, od którego jedynym wybawieniem zdawała się śmierć. Josh próbował im pomóc – choć miał koszmarne wrażenie, że jego słowom brak autentyczności i że to widać. Starał się mówić o nadziei, o życiu, o wierze. Starał się zaszczepić w nich optymizm. Starał się pokazywać im, że jeszcze będzie dobrze. Starał się namawiać ich, by nie popadali w rozpacz, ale próbowali znaleźć wyjście. Zawsze jednak miał poczucie, że oni są w stanie go przejrzeć – dostrzec, że za tymi słowami stoi ktoś, kto czuje dokładnie jak oni. Tu i teraz, w Świętej Joannie, zdawał sobie najpełniej sprawę z tego, że nigdy tak naprawdę nie wyleczył się z własnej depresji; że tkwiła ona w nim głęboko – spleciona tak mocno z jego osobowością, że nigdy nie da się z niej wyciągnąć. I myślał wtedy: "Jakie mam prawo mówić tym ludziom, jak mają odczuwać, skoro nie jestem ani trochę lepszy od nich? To hipokryzja z mojej strony". Po takich spotkaniach był zasmucony i zły, i sfrustrowany, i przygnębiony. Tracił wiarę w sens tego, co robi, i całą pewność siebie, której w ostatnich czasach i tak nie miał za wiele. Był rozstrojony i ciężko mu było skupić się na zajęciu. Poczucie swoistej porażki było tak silne, że sprawiało ból. Potem jednak próbował spojrzeć na to z innej strony. "Jestem tacy jak oni, przeszedłem to, co oni. Byłem na ich miejscu, w ich sytuacji, zaledwie rok temu. Od tamtego czasu przeżyłem jednak wiele dobrego i miałem okazję zaznać szczęścia. Każdy dzień udowadnia mi, że życie składa się ze światła i cienia, z radości i smutków. Oni tego nie wiedzą, widzą tylko cienie i smutki, jak ja rok temu. Potrzebują pomocy, by iść naprzód. Muszę im powiedzieć, że czekają ich jeszcze dobre czasy. Że jeśli wybiorą życie, to szansa na szczęście zawsze będzie im towarzyszyć. Ale jeśli zrezygnują z życia, to może i ukoją ból, ale nigdy już nie doświadczą żadnego dobra, bo wszystko się nieodwracalnie skończy." I wracał do rozmów z nową wiarą i optymizmem, i znów dawał z siebie wszystko, pragnąc ich zapewnić, że zza chmur zawsze wychodzi słońce, a ze wzgórza, nawet jeśli wejście nań wymaga wysiłku, rozciąga się zupełnie nowy widok. Wiedział, że do końca życia będzie pamiętał tych swoich pierwszych pacjentów, spotkania z którymi każdorazowo przekręcały go na nice, wstrząsały do głębi i zostawiały zupełnie bez sił. Czasem miał ochotę krzyczeć i płakać, czasem chciał nimi potrząsnąć i zmusić do myślenia w inny sposób, czasem chciał po prostu rzucić Świętą Joannę i wrócić do Paryża, teraz, zaraz, jeszcze dzisiaj – i zapomnieć o tym, czego tutaj doświadczał. Zostawał jednak, wierząc, że nawet obecność tak marnej istoty jak on może mieć jakieś znaczenie dla tych cierpiących i skrzywdzonych ludzi, choćby nie zdawali sobie z tego sprawy. Była na przykład Constance – blisko czterdziestoletnia kobieta, która opowiadała mu, że nie chce żyć. Od wielu miesięcy cierpiała na różne dolegliwości cielesne i podejrzewała u siebie poważną chorobę, ale tak naprawdę tylko się z tego cieszyła. Uważała się za osobę, której nic się w życiu nie udało. Była samotna, nie miała dzieci ani bliskich przyjaciół, znajomi zawsze prędzej czy później znikali z jej życia. Własna rodzina uważała ją za dziwaczkę, z którą ciężko się porozumieć – młodsze siostry, odnoszące sukcesy w życiu zawodowym oraz prywatnym, drwiły z niej i mówiły, że sama jest sobie winna; rodzice co i rusz ją krytykowali i nie potrafili jej okazać żadnego ciepła. Nigdy nie była ładna ani przebojowa, wolała domowe zacisze od klubów i dyskotek. Była co prawda wykształcona i miała stałą pracę, jednak nie czerpała z niej żadnej radości. Dziwne objawy powitała z obojętnością i nie przejmowała się nimi, dopóki była w stanie z nimi funkcjonować. To neurolog skierował ją do psychiatry, a ten wysłał do szpitala na leczenie, w którego skuteczność – a przede wszystkim zasadność – powątpiewała. Uważała, że jej śmierć będzie najlepszym rozwiązaniem – także dla wszystkich wokół. Nie wierzyła, by ktokolwiek po niej zapłakał albo pamiętał. – Czy miał pan kiedyś poczucie, że jest pan na świecie zupełnie sam i nie ma ani jednego człowieka, któremu mógłby zaufać? – pytała ze spokojem i rezygnacją, a Josh nie wiedział, jak ma odpowiedzieć, więc milczał. Był Gilles, młodszy nawet od niego chłopak o smutnych, ciemnych oczach, który po zawodzie miłosnym próbował odebrać sobie życie. Jego wybranką była starsza o kilka lat kobieta, którą kochał bliskim obsesji uwielbieniem. Pisał dla niej wiersze, przynosił kwiaty, adorował na wszelkie sposoby. Zrobiłby dla niej wszystko. Panna odwzajemniła jego uczucie i wreszcie pewnej nocy spoczęła w jego ramionach, a Gilles czuł, jakby posiadł niebo – choć w rzeczywistości został zaprowadzony do piekła. Po tym wszystkim nigdy więcej na niego nie spojrzała i nie odezwała się do niego ani słowem. Wyrzuciła go jak zużytą rękawiczkę, a jego uczucie podeptała, aż został tylko popiół. Stracił cały sens życia, gdyż myśl, że byłby kiedyś jeszcze w stanie zaufać drugiemu człowiekowi, wydawała się największą abstrakcją świata. Pokazywał gojące się nadgarstki, na których zawsze pozostaną blizny, bo ciął z zapamiętaniem, z wściekłością, z ostateczną determinacją, ale znalazł go brat, który wcześniej wrócił do domu. – Czy był pan kiedyś zakochany? Tak mocno, że nie zważał pan na przeszkody, na opinię innych ludzi, na to, co o panu powiedzą? Tak silnie, że kiedy ten płomień został zdmuchnięty, nie było nic więcej? – pytał Gilles, a w jego głosie była taka pustka, że Josh myślał, że potrzeba będzie całych lat szczęścia, by ją wypełnić. Była trzydziestoparoletnia Mireille, samotna matka o pospolitej twarzy i jasnych lokach, której jedyne dziecko zachorowało i zmarło. Towarzyszyła mu w długiej chorobie, była przy nim do samego końca, zawsze się do niego uśmiechała i ukradkiem ocierała łzy. Dała synkowi całą miłość, całą obecność, by uczynić go szczęśliwym, by czuł się bezpieczny. Kiedy odszedł, zniknęła cała jej wola życia. Łyknęła wszystkie tabletki nasenne, jakie miała w domu, choć okazało się to za mało, i kiedy następnego dnia poszła do lekarza po nową receptę, została przywieziona tutaj. – Dla kogo mam żyć? Dla kogo mam się budzić? Kiedy wiem, że nie powita mnie jego uśmiech, a jego rączki nigdy już nie obejmą mojej szyi? Nie ma dla matki większego bólu niż śmierć własnego dziecka, choćby miała ich dziesięcioro… a ja miałam tylko jego… tego małego robaczka, któremu oddałabym wszystko. A jednak to on odszedł, a ja zostałam. Jeśli życie ma być tak okrutne, to ja nie chcę takiego życia – wypłakiwała swoje cierpienie w gabinecie, a Josh był jak skamieniały wobec takiej męki. Była pięćdziesięcioletnia Hannah, którą mąż pewnego dnia porzucił dla młodszej kobiety, nie zważając na trwające trzy dekady małżeństwo i dzieci, które razem odchowali. Hannah straciła znacznie więcej niż tylko męża – również poczucie bezpieczeństwa i poczucie własnej wartości. Nie miała odwagi pokazać się innym ludziom, obawiając się ich pogardliwych komentarzy i spojrzeń pełnych wyższości. Wstyd przygniatał ją i paraliżował, niepewność odbierała siły. Życie w klatce wyrzutów sumienia i przekonania o własnej winie było udręką nie do zniesienia. Kiedy podjęła decyzję, by z tym skończyć, poczuła ulgę. Odkręciła gaz, ale sąsiedzi zaalarmowali odpowiednie służby, które znalazły ją w mieszkaniu. – Dlaczego nie mogę tego zrobić? – pytała. – Dlaczego chcecie, bym dłużej cierpiała? Jaki w tym jest sens? Więcej tego nie zniosę. Pan nie wie, jak to jest: czuć się najmniej wartościowym, najpodlejszym człowiekiem na ziemi – zarzucała, a Josh nie mógł odpowiedzieć. Ich argumenty zawsze trafiały w sedno – i dyskutowanie z nimi wydawało się niemożliwością, przynajmniej dla Josha. Zdawał sobie sprawę, że cokolwiek powie, będzie to bez znaczenia. Milczał więc tylko i miał nadzieję na cud. A cuda się zdarzały. Tu, w Szpitalu Świętej Jonny, cuda naprawdę się zdarzały, nieustannie – za sprawą leków, otoczenia, wsparcia, całokształtu leczenia. Wszystkiego. Constance powoli przestawała myśleć o śmierci, a w zamian zastanawiała się, co zrobi, kiedy opuści szpital: może porozmawia z rodzicami o tym, jak odbiera ich zachowanie; może przygarnie jakiegoś zwierzaka, żeby nie czuć się tak samotna, kiedy wraca po pracy do domu; może spróbuje poznać kogoś nowego, znaleźć towarzysza, z którym mogłaby spędzać czas. Z oczu Gillesa znikała pustka, w jego gestach było więcej energii, jadł więcej i coraz rzadziej patrzył na swoje nadgarstki; jego twarz przestała przypominać tragiczną maskę, rysy wygładziły się; zdawał się dostrzegać coraz więcej świata i na nowo interesować życiem. Mireille i Hannah odnalazły się wzajemnie – dwie samotne kobiety, które potrzebowały zobaczyć, że nie są jedynymi cierpiącymi istotami, ale że obok jest ktoś, kto tak samo jak one potrzebuje pomocy i pocieszenia: przyjaznego uśmiechu i wyciągniętej ręki. Josh miał wrażenie, że to się dzieje samo z siebie – i nie ma w tym niczyjej zasługi. Może był to instynkt przetrwania, który tkwi głęboko w każdym człowieku; to nieustanne dążenie do homeostazy, które jest w stanie pokonać największą trudność. Bo przecież obiektywnie nic w życiu tych ludzi się nie zmieniło, ich problemy wciąż tam były – a jednak teraz zdawali się mieć siły i chęć, by sobie z nimi poradzić, by stanąć im naprzeciw. Kiedy jeden po drugim opuszczali szpital, by wrócić do życia, Josh czuł nieznane wcześniej uniesienie. Choć mieli przed sobą jeszcze wiele walk, to dla niego już byli zwycięzcami. Dawali mu przykład, dawali mu motywację, z którymi mógł iść naprzód, do kolejnych ludzi w potrzebie… Wzmacniali jego poczucie celu i dodawali pewności jego słowom, które miał skierować do następnych cierpiących. Mijały właśnie dwa tygodnie, odkąd Josh przyjechał do Sainte-Jeanne, i zaczął się już czerwiec. Z jednej strony czas ten upłynął niezwykle szybko, a z drugiej – wydawało mu się, że przebywa tutaj znacznie dłużej, gdyż spędzał każdy dzień bardzo intensywnie. Pogoda wciąż utrzymywała się ładna, choć na szczęście trochę też padało – przy takim upale było to wskazane i pożądane. Jeśli tylko istniała możliwość, Josh starał się wychodzić z pacjentami do parku, by mieli choć trochę odmiany w swoim pobycie na oddziale zamkniętym, który często przeciągał się do wielu tygodni. Spacerowali wtedy w cieniu drzew albo – jeśli chory nie czuł się wystarczająco silny – po prostu siadali na najbliższej ławeczce i tam rozmawiali. Dzisiaj Josh towarzyszył Gillesowi, który dwa dni wcześniej dostał pozwolenie na przechadzki z opieką. Na oddziale mówiło się o jego rychłym zwolnieniu, a doktor Lenard był już w trakcie organizowania dla niego miejsca w ośrodku uniwersyteckim. Miano tam zająć się jego lewą dłonią, która w wyniku urazu pozostawała lekko niewładna, i poprawić jej sprawność – zaś w razie potrzeby przeprowadzić nowy zabieg chirurgiczny i zrekonstruować uszkodzone ścięgna. Gilles przyjmował tę perspektywę ze spokojem; chciał być w stanie ponownie używać ręki i gotów był nad tym pracować. Josh rozmawiał z nim codziennie, w tym tygodniu przeważnie na dworze. Chodzili teraz we dwóch pomiędzy wielkimi drzewami, a oczy Gillesa – jak podczas każdego spaceru – chłonęły wszystko zachłannie, jakby widział otaczający go świat po raz pierwszy w życiu. Przyglądał się grubym pniom i soczyście zielonym liściom, krzewom rozrośniętym ponad miarę w wielu zakątkach parku, dzikim kwiatom w wysokiej trawie… Wydawało się, że mlecze i jaskry, stokrotki i margerytki, konwalie i niezapominajki jawią mu się jako najwspanialsze dzieła natury, zaś sroki i wróble śmigające w koronach drzew zasługują na jego największy podziw. – Jak się czujesz? – zapytał Josh, jak miał w zwyczaju, choć w przypadku Gillesa poprawę było widać z daleka. Gilles nie odrywał wzroku od wiewiórki, która nad ich głowami z gracją przemykała po gałęzi starego buka. – Chcę już stąd wyjść – odparł. – Spędziłem tutaj ponad miesiąc… A teraz szkoda mi jednego dnia, jednej godziny. Jak się czuję? Dobrze. Chyba nigdy nie czułem się lepiej. – A jak ręka? Młodzieniec uniósł lewe ramię i próbował zgiąć palce, ale udało się to tylko z dwoma, a i to nie do końca. Rany na nadgarstku już się prawie zupełnie zabliźniły, ale im nie poświęcał szczególnej uwagi. – Tak. – Jestem pewien, że coś z tym zrobią – stwierdził Josh, pragnąć mu dodać otuchy. – Nie pytałem cię o to wcześniej… zajmujesz się muzyką? – Nie. Choć teraz mam takie poczucie, że chciałbym spróbować wszystkiego… Wszystkiego, nawet tego, co dotąd mnie zupełnie nie interesowało. Może nawet zapiszę się na jakiś kurs grania. – To by mogła być dodatkowa motywacja do rehabilitacji – podsunął ostrożnie Josh. – Jak zresztą cokolwiek, co angażuje dłonie. Gilles milczał, zapatrzony na swój nadgarstek. – To było głupie… Zupełnie bezsensowne – powiedział po chwili. – Przez jakąś babę… – Urwał, a jego wargi zaczęły drżeć. Otarł oczy rękawem i przez dłuższy czas szedł ze wzrokiem wbitym przed siebie, a Josh pozwalał mu na ciszę. – W życiu tak już jest… – rzucił w końcu łagodnym tonem. – Nie zawsze wszystko się układa, zwłaszcza gdy chodzi o pierwszą miłość. Czasem trzeba trochę poczekać, zanim znajdzie się tę odpowiednią osobę. – Pamiętał, że kiedyś Cecile powiedziała taką mądrość… co prawda zaraz po tym, jak to ona, rzuciła jakimś złośliwym docinkiem. – Nie warto się więc poddawać, tylko próbować dalej. – Na razie… odeszła mi wszelka ochota na miłość – wydusił Gilles, a w jego głosie dało się słyszeć wstręt. Potrząsnął głową, aż zafalowały jego długie włosy. – Lepiej zająć się czymś sensowniejszym. Myślałem, żeby pójść na jakieś studia. Teraz nie zdążę, ale pod koniec lata powinni robić drugi nabór… Josh postanowił dać mu spokój z tematami uczuciowymi. Było jasne, że dla chłopaka jest to bolesna kwestia i musi minąć trochę czasu, zanim będzie w stanie odnieść się do niej ze spokojem. Takie rany goją się znacznie dłużej niż te zadane narzędziem – oby jednak, w przeciwieństwie do tych ostatnich, nie zostawiły po sobie trwałych śladów. Uznał, że to dobrze, że Gilles zastanawia się nad przyszłością. – Myślisz nad jakąś konkretną dziedziną? – zapytał. – Nie, na razie wcale nie, ale coś wymyślę – odparł Gilles z optymizmem. – Wiem na pewno, że nie chcę wracać do rodzinnego miasta. – A nie masz jakichś zainteresowań? Coś, czym chciałbyś… mógłbyś się zająć zawodowo? – podsuwał Josh. Gilles zastanawiał się dłużej. – Może literatura, nie wiem… Coś wymyślę – powtórzył i nie sprawiał wrażenia, jakby zbytnio go ta sprawa gnębiła. – Jest tyle rzeczy, którymi mógłbym się zająć. Na razie cieszy mnie, że mogę znów chodzić na dworze… zachwycać się przyrodą. Czuję się… wolny. Jakbym wyrwał się z jakiejś klatki… opuścił jakieś mroczne miejsce, w którym wszystko mnie ograniczało. Dopiero teraz czuję, że naprawdę żyję, czuję to w całym sobie, w całym ciele. – I… nie myślisz już o śmierci? – spytał Josh najbardziej naturalnym tonem. – Nie, zupełnie – odpowiedział swobodnie Gilles, kręcąc głową. – Tamto… wydaje mi się tylko koszmarem, z którego się wreszcie obudziłem. Nie wiem, jak mogłem być tak głupi i próbować czegoś takiego. Teraz czuję się jak ostatni idiota. Josh popatrzył na niego z sympatią. – Nie powinieneś tak czuć – zaprotestował. – Spróbuj być dla siebie wyrozumiały. Wtedy cierpiałeś tak mocno, że nie widziałeś innego wyjścia z sytuacji… innego sposobu na poradzenie sobie z tym bólem. Kiedy człowiekowi jest bardzo ciężko, może podjąć decyzje, których nigdy by nie podjął w innych, lepszych okolicznościach. To bardzo ludzkie. Cierpienie często przesłania zdrowy rozsądek… – Jego myśl podążyła do wydarzeń sprzed roku i historii z wieżą kościelną. Tak, wiedział doskonale, co mówi, tak samo jak rozumiał Gillesa. – Liczy się to, że wszystko dobrze się skończyło. A z każdego doświadczenia warto wynieść naukę. Chłopak kiwnął głową, śledząc wzrokiem kolorowego motyla, który powoli przeleciał nad ścieżką i skierował się ku pobliskiej kępie kwiatów. – To prawda. – Myślę, że najważniejsze jest, żeby teraz iść naprzód – mówił dalej Josh. – Nie możemy zmienić swojej przeszłości… tego, co dotąd zrobiliśmy. Możemy jedynie uczyć się na błędach, nie sądzisz? – Tak, tak właśnie uważam – zgodził się Gilles. – Nie wie pan, jak długo moje leczenie jeszcze potrwa? – znienacka zmienił temat na bardziej palący, a być może zresztą gadanie Josha działało mu na nerwy. – Nie wiem, to doktor Lenard o tym decyduje. Z pewnością jednak jeszcze dokładnie z tobą porozmawia… Czy przypadkiem jutro nie macie spotkania? – Nic o tym nie wiem. – Chyba słyszałem, że coś takiego mówił… – stwierdził Josh z wahaniem. – W każdym razie jest bardzo zadowolony z twojej poprawy. Możesz się spodziewać, że już wkrótce stąd wyjdziesz. – Gilles ponownie kiwnął głową. – Wszyscy cieszymy się z twojej poprawy. Słyszałem, że byłeś w bardzo złym stanie, kiedy tutaj przyjechałeś. Jeszcze dwa tygodnie temu, kiedy cię pierwszy raz spotkałem, nie czułeś się dobrze, byłeś tak przygnębiony, pozbawiony nadziei… Co sprawiło, że udało ci się pokonać tę chorobę, potrafisz powiedzieć? – zapytał ostrożnie. – Oczywiście leczenie swoją drogą, ale jednak to człowiek sam podejmuje decyzję, głęboko w sobie, czy chce wyzdrowieć. Chłopak splótł ręce na piersi i przez chwilę szedł w milczeniu. – Po prostu któregoś dnia uświadomiłem sobie, że mam przed sobą całe życie – odparł wreszcie. – I że nie chcę go spędzić w takim miejscu. Postanowiłem, że chcę stąd wyjść. To chyba dało mi… motywację. – Rozumiem. – Nie przyszło panu kiedyś do głowy, że mógłbym panu uciec? – zapytał Gilles niespodziewanie, rzucając mu przelotne spojrzenie. – I gdzie być poszedł? Do najbliższej miejscowości jest prawie dziesięć kilometrów. Wokół są same pola – odparł Josh z uśmiechem. – Zmęczyłbyś się tylko. Lepiej tutaj zostać, masz miejsce do spania i posiłki. No właśnie… miałem cię o to zapytać. Jak z apetytem? – W porządku. Jem wszystko, co mi przynoszą. – A spanie? – Chyba dobrze. – Nie miewasz już koszmarów? – Nie… nie przypominam sobie. Śpię dobrze całą noc. – Rano budzisz się wypoczęty? Czy wciąż odczuwasz zmęczenie? – Nie, przeciwnie, mam coraz więcej energii – odparł Gilles, potrząsając głową. – Czasem wręcz nie mogę usiedzieć na miejscu. Chciałbym coś robić, ale tutaj to nie bardzo jest możliwe… – To prawda – zgodził się Josh i spojrzał na zegarek. – I muszę cię zmartwić, że i nas już pora, żeby wracać na oddział. Gilles kiwnął głową i zawrócili w stronę głównego budynku. Josh chciałby dłużej rozmawiać z chłopakiem – wydawało mu się, że wciąż jest wiele rzeczy, o które mógłby zapytać – jednak następni chorzy czekali. Później, kiedy już z dokładnością notował obserwacje z całego dnia w dokumentacji chorych, z uśmiechem zapisywał swoje wrażenia z rozmowy oraz to, co od młodego pacjenta usłyszał. Pacjent uważa swoją próbę samobójczą za błąd. Koncentruje się na przyszłości i życiu; rozważa rozpoczęcie studiów wyższych. Interesuje się otoczeniem. Sypia dobrze, apetyt ma w normie. W ciągu dnia nie odczuwa zmęczenia. Samopoczucie określa jako dobre. Zgadzało się to z ogólnym obrazem, jaki Gilles prezentował w ciągu ostatniego tygodnia… nie, nawet dłużej. Stan poprawy utrzymywał się, był stabilny – i prawdą było, że cieszyło to cały oddział. Jego przypadek dawał nadzieję i stanowił dobrą przeciwwagę dla pacjentów z przewlekłymi, nieuleczalnymi psychozami – mimo że to właśnie na cierpienia Gillesa, póki trwały, było znacznie trudniej patrzeć. Najwidoczniej jednak istniała jakaś równowaga w psychiatrii i niektórym osobom udawało się pomóc tak, by wyzdrowieli oni zupełnie – jak to miało miejsce w przypadku Alaina i, Josh nie wątpił, także Gillesa. O przyszłości co prawda nie można nigdy powiedzieć nic pewnego, ale to się akurat tyczyło wszystkich ludzi. Josh wiedział, że depresja jest najczęściej występującym zaburzeniem psychicznym… ale na dziś dzień liczyło się to, że epizod minął i przyszłość Gillesa rysowała się w jaśniejszych barwach, przede wszystkim w jego własnych oczach. Josh odłożył długopis i popatrzył za okno. W chwilach takich jak ta czuł najmocniej, że to, co robi, ma sens i że warto się starać. Zaczynał także podejrzewać, że kiedy za dwa tygodnie skończy praktykę, będzie już bardzo mocno brał pod uwagę psychologię kliniczną jako ewentualną przyszłość dla siebie… Za dwa tygodnie… Co wtedy zrobi? Czy zdecyduje się zostać tutaj na dłużej, na całe wakacje? Czy jednak wróci do Paryża? Tylko… do czego ma wracać? Alain się nie odezwał… w żaden sposób nie dał do zrozumienia, że chciałby, żeby Josh wrócił. List na pewno już dotarł na miejsce… ale inną sprawą było, czy Alain go przeczytał. Może w ogóle nie pojawił się w Paryżu? Może nigdy się tam nie pojawi…? Josh potrząsnął głową. Takie myśli w niczym nie pomagały. Tak naprawdę to nigdy nie opuścił go nastrój, z jakim wyjeżdżał do Sainte-Jeanne – ten swoisty spokój, że wszystko się jakoś ułoży. Podejrzewał, że właśnie to dziwne przekonanie – którego nie chciał uważać za kolejny przejaw własnego zaślepienia – pomogło mu przetrwać ostatnie dwa tygodnie. Wspaniałe, dające ogromną satysfakcję zajęcie swoją drogą… ale tak naprawdę był to pierwszy okres bez Alaina, który Josh znosił w tak dobrym humorze. On, który uważał, że życie bez miłości to wegetacja, i który dotąd na każde rozstanie reagował depresją… Myślał o Alainie codziennie. Nawet jeśli za dnia całkowicie skupiał się na pacjentach, to Alain zawsze tkwił gdzieś w jego podświadomości. Przypominała o nim skrzynka na listy. Przypominała przegródka na pocztę, którą mu wydzielono. Przypominało biurko, na którym pisał. Przypominało łóżko, na którym spał. Kiedy spacerował pośród zarośli i liście łaskotały go w twarz, przypominał sobie pocałunki Alaina. Kiedy brał prysznic, przypominał sobie dotyk Alaina na swojej skórze. Nie, Alain Corail był jego częścią – częścią jego życia – i Josh nie sądził, by kiedykolwiek miał go zapomnieć. Tęsknił za nim okrutnie. Czasem chciał wsiąść w pociąg i pojechać do Paryża, by znów znaleźć się w jego ramionach… ale powstrzymywała go świadomość, że Alaina może tam nie być. Kiedy wysyłał list, miał nadzieję, że Alain jakoś się z nim skontaktuje. Nie był co prawda typem do pisania listów… Niemniej jednak Josh liczył na jakąś informację, cokolwiek. Tymczasem minęło już półtora tygodnia… i nic. Nie, nie chciał myśleć, że to już koniec. Nie w ten sposób. Jasne, byłby to sposób bardzo Alainowy: wziąć i zniknąć. Jednak Josh nie przyjąłby czegoś takiego. Chciał dostać jakieś wyjaśnienie… ale może za dużo żądał. Westchnął. Może powinien znów spróbować do niego zadzwonić? Alain chyba czasem odbierał telefony? A może powinien jeszcze raz zapytać panią Corail? Chociaż ona pewnie znów rzuciłaby jakąś złośliwością, po której byłoby mu tylko gorzej… Jednak innych opcji naprawdę nie miał. Alain powiedział, by go nie szukać – więc Josh nie mógł iść na policję i zgłosić zaginięcia. Ciekawie by to wyglądało. "Kiedy zaginął?" "A, jakiś miesiąc temu, panie władzo." Już sobie wyobrażał reakcje funkcjonariuszy… Tak naprawdę nie miał innej możliwości, jak wrócić do Paryża – z nadzieją, że Alain tam będzie. Cały i zdrowy. Taki jak dawniej. I wszystko będzie jak dawniej. I, o zgrozo, ta opcja przekonywała go najbardziej. Nie potrafił wytłumaczyć sobie tego spokoju, z jakim podchodził do sytuacji, w której innym razem z pewnością pogrążyłby się w rozpaczy. Może naprawdę nauczył się czegoś w ciągu tych ostatnich czterech lat bycia-niebycia z Alainem? A może rzeczywiście zatracił poczucie rzeczywistości i popadł w urojenie? Potarł czoło i zastanowił się, jednak do żadnych nowych wniosków nie doszedł. Alain zostawiał go i wracał. Przez te wszystkie lata kochał go… a na pewno wtedy, kiedy byli razem. I wtedy w liceum, i przez ostatni rok – co do tego Josh nie miał wątpliwości. Zresztą "kochać" to jest pojęcie bardzo względne i dla każdego oznacza co innego; w przypadku Alaina może lepiej używać określeń "troszczył się", "zależało mu". Josh – i nie chodziło tutaj o bezkrytycyzm wobec własnej osoby – nie wierzył, by tak nagle, bez powodu, przestał się troszczyć i przestało mu zależeć. Bo przecież nie było powodu. Jakkolwiek Josh oceniał swoje działania w ciągu ostatniego miesiąca-dwóch, nie zrobił nic – naprawdę nic! – za co można by go znienawidzić. Najbardziej prawdopodobne było, że Alain wróci i zacznie go przepraszać za coś, co Joshowi w ogóle nie będzie się mieścić w głowie. Może właśnie to poczucie tkwiło w nim przez cały jego dotychczasowy pobyt w Świętej Joannie. Och, ależ pragnął, by tak właśnie było! Wtedy być może znaczyłoby to, że – po pierwsze – z jego intuicją jeszcze nie jest najgorzej, a po drugie… że naprawdę dojrzał. Trochę mu to zajęło, prawda, jeśli jednak był w stanie analizować sprawy w taki sposób – konstruktywny, nie destruktywny – i do tego znajdować dla nich potwierdzenie, to może jego życie będzie łatwiejsze…? Skoro osiągnął etap, na którym potrafił myśleć o tym, że w związku jest tak, jak pasuje obu stronom, a nie tylko jednej, to istotnie poczynił postęp. Naprawdę była to pocieszająca świadomość: że dojrzewanie nie kończy się wraz z osiągnięciem osiemnastego roku życia i po tym okresie człowiek już nie jest w stanie w żaden sposób się wewnętrznie rozwinąć. Wiedział to zresztą ze studiów, ale jednak czym innym było przekonać się na własnej skórze. Życie dawało nauki każdego dnia – ten banał też był prawdą. Może gdyby nie miał Alaina, wciąż tkwiłby w romantycznych – ale jakże dalekich od rzeczywistości! – wyobrażeniach na temat miłości, związku, bycia z drugim człowiekiem. To wszystko powyższe opierało się, rzecz jasna, na przekonaniu, że Alain wróci. Ale jeśli nie wróci? Jak długo Josh będzie na niego czekał? Przecież nie w nieskończoność. Jeśli Alain odszedł na dobre – co wtedy? Nad tym nie był w stanie się zastanawiać. Nie teraz. I może wcale nie musiał. Może powinien postanowić sobie, że w takim wypadku odnajdzie Alaina – nieważne jakim sposobem, ale to zrobi – i poprosi go o wyjaśnienie. I wtedy sprawa będzie zamknięta… Ale samo myślenie o tym powodowało kłucie w piersi. Wyglądało na to, że nawet jeśli trochę dojrzał, to tutaj była granica, przynajmniej na dziś dzień – i chyba powinien się z tym pogodzić. Nawet sobie nie chciał wyobrażać, że kiedyś będzie gotowy na pożegnanie z Alainem. Popatrzył na papiery, które miał jeszcze do zrobienia, i ponownie chwycił za długopis. Dobrze byłoby wyjść do domu przed szóstą, chyba że chce ustanowić jakiś nowy rekord. Madame Montagne z pewnością nie byłaby zadowolona, gdyby się dowiedziała o jego nadgodzinach. Ciężko mu jednak było się skupić, kiedy główną myślą w jego głowie było rozbudzone wcześniejszymi rozważaniami pragnienie spotkania Alaina… Arttu Wiskari, "Tuntematon potilas" (tłum: Usłysz mą prośbę, chcę stąd odejść)
|