6.
(love is bad, my son)




Podczas piątkowego raportu dyżurnego zwykle panowała pozytywna atmosfera. Wszyscy co prawda byli już bardzo zmęczeni całym tygodniem pracy, ale jednocześnie cieszyli się na nadchodzący weekend i odpoczynek, co dało się wyczuć w odrobinę luźniejszym tonie rozmów, sposobie bycia, uśmiechach… Piątkowe raporty były po prostu mniej oficjalne. Josh potrafił to zrozumieć, choć on sam akurat wciąż pojawiał się na oddziale w soboty – ale jego sytuacja była przecież inna, zaś entuzjazm do pracy wcale nie mijał wraz z nadejściem wolnego dnia. Jeśli zaś porównał to do roku akademickiego, to wiedział doskonale, co czuje się w piątek.

Dzisiaj jednak, wchodząc do pomieszczenia na parterze szpitala, szybko zauważył, że nastrój jest daleki od radosnego. Dziwne już było to, że na miejscu zastał tylko doktor Beaufils oraz dwie pielęgniarki oddziałowe – pozostałych uczestników zebrania nie było. Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, gdyż poranny raport był zbyt istotną częścią dnia, by go sobie lekceważyć. Josh zerknął na zegarek: była punkt ósma, więc coś musiało zatrzymać pozostałe osoby. Kobiety tymczasem siedziały z posępnymi minami i nie odzywały się do siebie, choć zazwyczaj nie brakowało im tematów do pogaduszek.

– Dzień dobry – powiedział Josh, ale odpowiedziały mu jedynie niewyraźne pomruki.

Coś musiało się stać, pomyślał, siadając tam gdzie zwykle, w tylnym rzędzie krzeseł, i kładąc notatnik na kolanach. Pewnie coś na oddziale. Czasem, gdy trafił się agresywny pacjent, dochodziło do incydentów, w których członek personelu doznawał obrażeń – ludzie wtedy byli przygnębieni, poruszeni, rozstrojeni. Do takich rzeczy trudno się przyzwyczaić, nawet jeśli zdarzają się mniej lub bardziej regularnie… Możliwe, że znów coś takiego miało miejsce ostatniej nocy. Szkoda, że tak przed weekendem… Josh miał nadzieję, że to nic poważnego. Ostatnim razem jeden z pielęgniarzy został uderzony pięścią w twarz i musiał iść na zwolnienie, choć na szczęście jego obrażenia okazały się lekkie.

Poranne słońce miło ogrzewało jego plecy. Dzień zapowiadał się równie pogodny jak wszystkie dotychczas, jednak Josh po kilku minutach zaczął ulegać ponurej atmosferze, jaka tutaj panowała. Powinien chyba zapytać, co się stało… jednak w tym momencie na korytarzu rozległy się kroki i do sali weszli doktor Lenard, Madame Montagne i oddziałowa oddziału ostrego. Wszyscy byli wyraźnie przybici – choć po Madame właściwie ciężko było poznać, bo ona przeważnie miała na twarzy wyraz powagi. Nie zajęli miejsc, zostali na stojąco, jakby mieli coś ogłosić. To nie wróżyło dobrze. Josh zdał sobie sprawę, że ogarnia go coraz większe napięcie, choć nie wiedział nawet, na co powinien się przygotować…

– Pewnie już wszyscy słyszeliście… – zaczął doktor Lenard bez większych wstępów, nie patrząc nikomu w oczy; jego głos był niebezpiecznie obojętny, pozbawiony jakichkolwiek emocji. – Jeden z naszych pacjentów… Gilles Vigier, który leczył się na oddziale ostrym z powodu ciężkiej depresji, wczoraj… w trakcie transportu na dalsze leczenie… popełnił samobójstwo.

Josh poczuł, że robi mu się strasznie zimno… a jednocześnie wydawało mu się, jakby nagle znalazł się zupełnie gdzie indziej i od pozostałych ludzi oddzielała go gruba szyba. Wpatrywał się w doktora Lenarda i zastanawiał nad sensem tego, co właśnie usłyszał, a czego jego umysł w ogóle nie chciał przyjąć do wiadomości. Nie pojmował. To przecież nie mogło być możliwe… nie mogło się zdarzyć. To nie była prawda… wrażenie było tak nierzeczywiste, że to musiał być sen. Tak, wciąż jeszcze spał we własnym łóżku, dopiero miał wstać i przyjść na raport, na pewno…

– To nie powinno się było stać – mówił jednak dalej doktor Lenard, a każde jego słowo dźwięczało w nienaturalnej ciszy wypełniającej pomieszczenie. – Myśleliśmy, że już czuł się lepiej… że zdrowiał. Uznałem, że może kontynuować leczenie gdzie indziej i wysłałem go wczoraj na rehabilitację – teraz w jego głosie było znacznie więcej emocji… smutku, przygnębienia, niezadowolenia. – Powinienem był go na dłużej tutaj zatrzymać, ale… Źle oceniliśmy jego stan zdrowia.

Josh drgnął, kiedy jego umysł – po pierwszym wstrząsie – zaczął na nowo działać. Myśli popłynęły naraz wartkim strumieniem – i zupełnie nie był w stanie nad nimi zapanować, a każda jedna powodowała nieprzyjemny skurcz w piersi. Jego serce tłukło się boleśnie, jakby biegł… jakby uciekał od czegoś.

"Źle oceniliśmy jego stan zdrowia." Kto ocenił? Kto rozmawiał z Gillesem każdego dnia? Kto wypełniał jego dokumentację? Kto od ponad tygodnia kreślił pozytywny obraz jego samopoczucia? Kto przekonywał lekarzy o tym, że wszystko idzie ku lepszemu… że Gilles zdrowieje z każdą chwilą i myśli o życiu, o przyszłości? Kto…

– To moja wina – wyszeptał, czując, że cała krew odpływa z jego twarzy. – Gdybym nie napisał tego wszystkiego…

Siedzące przed nim pielęgniarki odwróciły się do tyłu, podobnie jak doktor Beaufils, która pokręciła głową, a w jej wzroku było tyle zrozumienia, tyle współczucia… Joshowi jednak wydawały się zupełnie obcymi ludźmi, z którymi nic go nie łączyło. Zakręciło mu się w głowie. Wbił przerażone spojrzenie w doktora Lenarda, który popatrzył na niego, marszcząc czoło.

– Oczywiście, że nie – powiedział lekarz. – To niczyja wina. Albo nas wszystkich. Moja najbardziej, bo to ja odpowiadałem za jego leczenie – dodał ciszej i spuścił wzrok.

Josh jednak słyszał go jak z oddali. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać, co się tak naprawdę stało. Gilles… nie żył. Gilles, którego widział jeszcze wczoraj. Który miał opuścić szpital. Który czuł się dobrze. Który cieszył się życiem i myślał o przyszłości. Który znów widział świat wokół siebie i potrafił zachwycać się jego pięknem. Który pokonał depresję.

Coś ścisnęło go w gardle.

Pokonał depresję? Jak Josh mógł w to uwierzyć? On sam powinien wiedzieć najlepiej, że depresji nie da się pokonać. Potrafiła trwać w człowieku całe życie, iść z nim wszędzie krok w krok, czasem tylko chowając się… na chwilę znikając z widoku. Atakować, kiedy tylko zmniejszyło się czujność. Wracać, kiedy się o niej zdążyło zapomnieć. Jak mógł sobie wyobrażać, że Gilles, któremu zawaliło się życie… był w stanie tak szybko się z tego otrząsnąć…? Jak właśnie on mógł tak myśleć, być o tym przekonanym? Powinien był wiedzieć lepiej… więc dlaczego tego nie zrobił?

– Ale ja… Ja byłem pewny, że z nim już wszystko dobrze… – wykrztusił, jakby chciał się bronić… przed lekarzem, przed pielęgniarkami… ale w pierwszym rzędzie przed samym sobą.

Jego broda zaczęła drżeć, więc zacisnął szczęki najmocniej, jak mógł. Nagle wiedział, że za chwilę straci kontrolę nad sobą… a to pod żadnym pozorem nie powinno mieć miejsca. Nie tutaj… nie z tymi ludźmi… choć właściwie przestał ich już widzieć. Niedobrze, zaraz nie będzie w stanie się powstrzymać… i zrobi scenę… Chciał płakać i krzyczeć. Chciał się zerwać i uciec stąd, jak najdalej. Notatnik spadł z jego kolan, ale nawet tego nie zauważył. Zacisnął pięści i poczuł, jak paznokcie wbijają się we wnętrze obu dłoni. Jego zęby szczękały o siebie, a coś w piersi… jakieś straszne uczucie pragnęło wyrwać się na zewnątrz.

– Panie Or, poproszę ze mną – rozległ się wyraźny głos Madame Montagne.

Uniósł na nią wzrok, prawie jej nie widząc przez łzy.

– Ja… – wydusił, choć nie wiedział, co w ogóle chce powiedzieć.

– Panie Or, poproszę ze mną – powtórzyła Madame tym samym stanowczym tonem, wbijając w niego spojrzenie szaroniebieskich oczu. Jej oczy wydawały się jedynym ostrym punktem w rozmywającej się scenerii.

Nie mógł się jej sprzeciwić. Właściwie nawet nie chciał, potrzebował obecności… jej obecności. Ale jakaś jego część pragnęła być sama, pragnęła uciec, nie patrzeć już na nikogo, nie spotykać się z nikim, a tylko biec przed siebie i krzyczeć. A jeszcze inna część domagała się kary, by zadośćuczynić krzywdzie, do której doprowadził… albo po prostu by zagłuszyć to poczucie winy, które szarpało jego wnętrzem.

Wstał niemal bez udziału woli i poszedł za Madame na wpół oślepiony łzami. Tak naprawdę wcale nie chciał niczego widzieć… wystarczyło, że słyszał i czuł. Najpierw ciemny korytarz szpitala, potem blask czerwcowego poranka, potem znów cień drugiego budynku i skrzypienie podłogi. Trzask zamykanych drzwi, kiedy znaleźli się w jej gabinecie.

– Proszę usiąść – poleciła Madame tonem nieznoszącym sprzeciwu, więc usiadł na stojącej pod ścianą staromodnej kanapie. Chciał się stać jeszcze mniejszy, niż był, a najlepiej zniknąć w ogóle. – Co mi pan chce powiedzieć? – rzuciła twardo, a Josh zastanowił się, co i czy naprawdę chciał coś mówić.

Popatrzył na nią, zdjęty nagłym strachem, przepełniony chłodem odrzucenia i tą niemal namacalną wrogością. Jak kiedykolwiek mógł uważać ją za ciepłą osobę? Jak mógł chcieć jej obecności? Nie było w niej nic miłego… A teraz, kiedy potrzebował… Czego właściwie? Wsparcia? Pociechy? Przecież tak naprawdę zasługiwał tylko na potępienie. Jakże głupio było z jego strony oczekiwać czegoś innego niż nienawiść. Nic dziwnego, że stała przed nim groźna, wyniosła – jakby chciała wdeptać go w ziemię, zetrzeć na proch, rzucić na dno rozpaczy, rozbić mur, za którym się chronił, i zabić ostatnie siły, jakie się w nim jeszcze tliły. Nic dziwnego, że patrzyła na niego z pogardą…

Z pogardą?

Zmrużył oczy, by lepiej widzieć, choć wszystko wciąż się rozmazywało… Jasny owal jej twarzy, zaciśnięte usta, jej oczy… A potem nie był w stanie dłużej się hamować i wybuchnął płaczem. Skulił się i ukrył twarz w dłoniach, zupełnie na próżno usiłując zakryć swój wstyd… Jej spojrzenie… nie potrafił się przed nim obronić…

Nic nie mówiąc, usiadła obok i objęła jego barki. Szlochał żałośnie, niezdolny zapanować nad sobą. Ze smutku. Ze wstrząsu. Z napięcia. Ze strachu. Z poczucia winy. Z goryczy. Ze świadomości porażki. Z wiedzy, że nie da się cofnąć czasu. Rozpacz szarpała jego ciałem, wypływała ze łzami, ale wcale nie stawała się przez to lżejsza… wcale się nie zmniejszała. Przeciwnie, czuł się z każdą chwilą gorzej. W głowie mu huczało, a ból był coraz silniejszy. W gardle go piekło, każdy oddech ranił tchawicę i płuca. Ale przecież nie zasługiwał na nic lepszego, powinien cierpieć…

Wreszcie nie miał już sił nawet na płacz. Siedział skulony, wciąż zaciskając podrażnione powieki, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie jeszcze w stanie myśleć. W tej chwili wydawało się to niewykonalne… Czuł się, jakby ktoś go przemielił w młynku, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Może tak było nawet lepiej…

Madame zabrała ramiona, ale wciąż siedziała obok, więc wrażenie osamotnienia nie było tak silne

– To ciemniejsza strona naszej pracy – usłyszał jej spokojny głos. – Przykro mi, że musiałeś się o niej przekonać tak szybko – powiedziała ze współczuciem. – Jednak to już się stało i nic nie możemy na to poradzić, choć świadomość tego przecież nie sprawi, że od razu poczujemy się lepiej. Tak więc płacz, ile potrzebujesz. Nie jesteś jedyną osobą, która dzisiaj w tym szpitalu płacze… I tak powinno być, bo ludzie bez serca nie mogliby tutaj pracować.

Josh próbował skoncentrować się na jej słowach. Na pewno miała rację, na pewno inni też byli przygnębieni, ale… co to zmieniało w jego sytuacji?

– Smutek jest zrozumiały – kontynuowała Madame – więc poświęć mu tyle czasu, ile trzeba. Chciałabym jednak, przede wszystkim, żebyś przestał mówić o jakiejkolwiek winie – stwierdziła z ostrzeżeniem w głosie. – Jak powiedział doktor Lenard, być może zawiniliśmy tu wszyscy, a być może nikt… Ty jednak nie ponosisz żadnej odpowiedzialności za śmierć Gillesa Vigiera. Żadnej – podkreśliła. – Jeśli koniecznie chcesz na to patrzeć z tej strony, to odpowiedzialność spada na doktora Lenarda… choć oczywiście jestem pewna, że doktor Lenard działał według swojej najlepszej wiedzy. Odpowiedzialność za leczenie zawsze spada na lekarza prowadzącego, na pewno nie na studenta.

Josh mimo woli przypomniał sobie ściągniętą twarz mężczyzny na dzisiejszym zebraniu i pomyślał, że doktor Lenard nie zasłużył sobie na coś takiego. Choć ciężko je było wychwycić w nawale tych wszystkich doznań… i otępieniu, jakie przyszło wraz ze łzami, poczuł ukłucie winy – że nagle zaczął mówić o winie… Przecież musiało to psychiatrę bardzo boleć, pewnie nawet bardziej niż jego. A on wyskoczył i zaczął miotać oskarżenia, co prawda na samego siebie. To było tak egoistyczne… i tak niepotrzebne, mógł sobie darować…

Ale przecież Gilles… Jego serce znów się boleśnie zacisnęło, a w oczach na nowo zapiekło. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Nigdy.

Madame jakby czytała w jego myślach.

– Powiem ci jednak coś, czego pewnie nie wiesz – zaproponowała, choć w jej przypadku było to po prostu zakomunikowanie zamiaru. – To Gilles podjął decyzję. Nie wiadomo, czy dopiero wczoraj, czy może tydzień albo dwa tygodnie temu. Oczywiście, może jego śmierci dałoby się zapobiec, gdybyśmy kontynuowali leczenie… ale możliwe też, że choćbyśmy go tu trzymali jeszcze miesiąc albo nawet pół roku, niczego by to nie zmieniło. On podjął decyzję i być może nic by go od niej nie odwiodło… tak jak to się stało teraz. Zrobiłby… zrobił wszystko, by przeprowadzić swoją wolę. Możesz czuć do niego żal… możesz czuć, że zostałeś oszukany… ale nie bierz tego do siebie, bo on nie zrobił tego, by cię zranić – tłumaczyła Madame.

Żal? Jak Josh mógł czuć żal do kogoś, kto już nie żył? Przecież to Gilles był tutaj jedyną ofiarą… to Gilles zapłacił najwyższą cenę. Jak można było go o cokolwiek obwiniać? To oni go zawiedli, choć powinni byli mu pomóc. Pociągnął nosem.

– Tacy pacjenci zdarzają się nam rzadko i dlatego przykro mi, że musiałeś się z taką sytuacją zetknąć akurat podczas swojej pracy… – powtórzyła Madame wcześniejsze słowa. – Że musiałeś tak szybko dowiedzieć się, że my też nie jesteśmy nieomylni… przekonać się, że też doznajemy porażek. Z psychiatrią nie jest tak łatwo jak z chirurgią, gdzie trzeba otworzyć brzuch i usunąć wyrostek, żeby ratować życie. My tutaj pracujemy z ludzkim umysłem, którego nie da się zobaczyć. Nawet jeśli prześwietlimy mózg, nie będziemy wiedzieć, co człowiek myśli. Możemy tylko wierzyć ich słowom… albo nie wierzyć. W niektórych sytuacjach musimy być po prostu ostrożni… rozpoznawać, z kim powinniśmy być czujni. To przychodzi z czasem, z doświadczeniem, ale czasami i tak zawodzimy… przegrywamy z pacjentem, z jego chorobą, z jego umysłem… choć nigdy nie traktujemy ich jak wrogów, raczej jak godnych szacunku rywali.

Josh próbował znaleźć sens w tym, co mówiła, ale nie potrafił. Przecież doktor Lenard sam powiedział: "Źle oceniliśmy jego stan zdrowia. Powinniśmy byli go zatrzymać i dłużej leczyć". Gdyby Gilles został w szpitalu, na pewno w końcu zrezygnowałby z myśli o śmierci. Albo – jeśli zrobił to, co zrobił, pod wpływem impulsu – dzięki leczeniu osiągnąłby taki stan, że nie targnąłby się na własne życie przy pierwszym lepszym pogorszeniu nastroju… przy jakimś niepowodzeniu. Wzmocniłby się psychicznie. Dlaczego więc Madame mówiła takie rzeczy? Po co w takim razie były szpitale psychiatryczne, jak nie po to, by zamykać ludzi, którym na tyle się w głowach pomieszało, że nie byli w stanie odpowiadać za siebie, i trzymać ich tak długo, aż im to przeszło?

Madame jednak najwyraźniej widziała to inaczej… Madame, która od czterdziestu lat pracowała na psychiatrii. Dlaczego usiłuje się z nią spierać? Dlaczego nie chce przyjąć słów pociechy, które ofiarowała? Dobrze wiedział dlaczego – poczucie własnej winy było tak silne, tak bezwzględne, że nie pozwalało na żadną pociechę. Nie dopuszczało żadnego usprawiedliwienia.

– Ludzie zawsze mają wolność wyboru – stwierdziła Madame, gdy wciąż nic nie mówił. – Czasem pozostaje nam tylko zaakceptować te wybory, choć się na nie zgadzamy i choć sprawiają nam one ból. Nie możemy brać na swoje barki odpowiedzialności za wszystko, za innych. Nikt nie byłby w stanie tak żyć – dodała rzeczowo. – Z ciężkich doświadczeń… takich jak to… możemy jednak, choć zabrzmi to cynicznie, wyciągnąć naukę i iść dalej. Przepraszam, że rozmawiam z tobą jak z dzieckiem, ale chcę, żebyś to wiedział… Jeśli dotąd nie wiedziałeś, po prostu zastanów się nad tym – poprosiła, a potem spytała: – Powiedz mi, co masz zamiar teraz zrobić?

Josh nie był w stanie odpowiedzieć, bo gardło miał wciąż ściśnięte. Poza tym… czuł, że teraz chciałby przede wszystkim położyć się spać. Myśl o tym, co będzie robił za godzinę – nie mówiąc o następnym dniu czy tygodniu – wydawała się odpychająca. Chciał zamknąć oczy, odpłynąć od tego wszystkiego, nie musieć się nad niczym zastanawiać… nie musieć niczego czuć. Madame jednak czekała na odpowiedź, więc potrząsnął głową.

– W takim razie powiem ci, co ja o tym myślę – stwierdziła; być może od początku ku temu zmierzała. – Powinieneś sobie zrobić przerwę. Chciałeś pojechać do Idealo, prawda? W tej sytuacji wydaje mi się to najlepszym rozwiązaniem. Potrzebna ci zmiana miejsca, choćby na chwilę. Tutaj przez najbliższe dni będzie ci po prostu za ciężko. Nie ma sensu tak się katować.

Wstała i podeszła do okna, zakładając ręce na plecy. Podłoga skrzypiała przy każdym jej kroku.

– Wiem o twoich nadgodzinach – powiedziała. – I sobotach. W tej chwili uzbierały ci się z nich już trzy dni wolnego. Proponuję, żebyś wybrał się w tym czasie do Esperanto. Pod żadnym pozorem nie pokazuj się w pracy przed przyszłym czwartkiem – dodała surowo. – Wykorzystaj ten czas w przyjemny sposób. Odwiedź bliskich… I zastanów się, czy chcesz tutaj wracać. – Odwróciła się do niego, a jej głos ponownie złagodniał. – Takie wydarzenie jest wstrząsem dla każdego, nawet doświadczonego pracownika, więc nie zdziwiłabym się, gdybyś na zawsze nabrał odrazy do psychiatrii – stwierdziła otwarcie. – W takim wypadku pozostanie nam to uszanować. Od siebie jednak dodam, że wszyscy bardzo cię tu polubili i naprawdę doceniają twoją pracę.

Josh w końcu podniósł głowę i popatrzył na nią, mrużąc oczy od słonecznego światła, którym oblana była jej sylwetka. Lubią i doceniają? Pragnął w to wierzyć… może jeszcze wczoraj by potrafił… ale nie dzisiaj. W tej chwili sam nie był w stanie siebie lubić i doceniać, jak więc było możliwe, żeby inni…? Znów spojrzał na swoje ręce; od dłuższej chwili zaciskał je tak mocno, że knykcie miał zupełnie białe. Wyprostował palce, które znów zaczęły drżeć. Wstrząsnął nim kolejny napad płaczu. Wydawało mu się, że do końca życia będzie już tylko płakał.

Kroki ponownie zaskrzypiały na drewnianej podłodze, a potem usłyszał, jak Madame rozmawia przez telefon, choć przez szum w głowie dolatywały do niego tylko pojedyncze słowa.

– …opakowanie… dziesiątkę… tak, do mojego biura… dziękuję…

Usiłował zapanować nad płaczem, ale wydawało się to niemożliwe. Ten ból w piersi nie chciał zelżeć, ta rozpacz nie chciała odejść. Świadomość, że tego, co się stało, nie da się cofnąć, dławiła go i zgniatała. Wciąż czuł, jakby zabił człowieka… pozbawił życia, w którym mogło się jeszcze wydarzyć tak wiele dobra. Wszystko, co mówiła Madame… Pojmował to rozumem, ale na poziomie uczuć miał chaos… a to właśnie emocje trzymały go w tej chwili w uścisku. Nigdy więcej nie zobaczy Gillesa, nie porozmawia z nim… Pewnie i tak by go nigdy więcej nie spotkał, ale dotąd zawsze istniała szansa… a teraz było to całkowicie niemożliwe. Nierealne. Nie do spełnienia.

Nagle zdał sobie sprawę, że to był pierwszy raz, kiedy w dorosłym życiu zetknął się tak blisko ze śmiercią. Wiele, wiele lat temu stracił dziadka… Zdążył już zapomnieć, jak straszne to było przeżycie – a teraz przypomniał sobie z całą mocą. Dziadek zmarł dawno temu, był stary i chory… i choć był wtedy jedynym bliskim, jedyną rodziną, Josh pogodził się z jego odejściem, jednak śmierć Gillesa wydawała się tak… bezsensowna, tak niepotrzebna. Śmierć dziadka była tragedią dla Josha, jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że śmierć Gillesa była tragedią dla całego świata. Jak mogli do tego dopuścić? Kolejny szloch zdawał się rozerwać jego płuca i oskrzela.

Rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła pielęgniarka z oddziału. Madame coś od niej wzięła i odesłała z powrotem. Potem nalała szklankę wody i podeszła do Josha, który widział jej stopy w szarych pantoflach. Podała mu naczynie, a potem kazała wyciągnąć drugą rękę. Kiedy tak zrobił, wysypała mu na dłoń jedną tabletkę.

– To lek uspokajający – wyjaśniła. – Przyda ci się teraz. Nie bój się, nie zrobi ci krzywdy. Śmiało. Odprowadzę cię do domu.

Josh przez chwilę przyglądał się niebieskiej pastylce, a potem bez słowa wziął do ust i popił wodą. Potem odgarnął włosy z twarzy i otarł oczy. Podejrzewał, że wygląda fatalnie… ale zupełnie się tym nie przejmował. Madame odstawiła szklankę na umywalkę i otworzyła drzwi.

– Chodźmy – zachęciła.

Wkrótce szli alejką parku, w milczeniu kierując się do kwater personelu. Josh zastanawiał się, jak wciąż może być dzień. Jak słońce może świecić, a kwiaty kwitnąć. Jak wiewiórki mogą skakać po gałęziach, a ptaki śpiewać. Wydawało mu się, że wszystko powinno się smucić… opłakiwać Gillesa, który już nigdy nie zobaczy tego piękna…

Miał wrażenie, że podziwianie go było zbrodnią. Spuścił głowę. Lepiej było patrzeć na piaszczystą drogę, w polu widzenia mając jedynie rąbek spódnicy i nogi w pończochach, stawiające spokojne, równe kroki… choć momentami nie widział wyraźnie, świat jakby się rozmazywał, wymykał percepcji. Spróbował się skoncentrować, spróbował pamiętać o Gillesie…

– Madame… Jak on…? – wydusił ze wzrokiem wbitym w szary pył pod stopami.

Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szuranie – Josh nie był w stanie unosić nóg na odpowiednią wysokość… Kiedy się odezwała, jej głos był rzeczowy, prawie że obojętny. Prawie że chłodny.

– Kiedy już byli w mieście, powiedział do kierowcy, że chciałby sobie kupić na drogę napój – powiedziała cicho, ale wyraźnie. – Dzień był upalny, a czekała ich dość długa jazda, więc prośba była zrozumiała. Kierowca nie miał powodu się nie zgodzić i pozwolił mu wyjść do sklepu niedaleko dworca. Niczego nie podejrzewał, ale wtedy… Gilles pobiegł i rzucił się pod nadjeżdżający pociąg.

Josh poczuł, że robi mu się słabo – jeszcze bardziej niż wcześniej.

Coś takiego stało się wczoraj, zaledwie po południu. Tutaj, w tej miejscowości, nie tak daleko od samego szpitala… A on nic nie wiedział. Spędził resztę dnia w parku, ciesząc się ładną pogodą… odpoczynkiem na łonie przyrody… Kładł się spać, będąc po prostu szczęśliwym. Dzisiaj nie sądził, by kiedykolwiek jeszcze miał być szczęśliwy. Ignorancja była błogosławieństwem – teraz doskonale rozumiał, dlaczego niektórzy tak uważali. Chciałby cofnąć czas, chciałby, żeby wciąż było wczoraj… Nie, chciałby, żeby wczoraj w ogóle się nie wydarzyło.

– Madame… Dlaczego on to zrobił? Przecież już się dobrze czuł… już niewiele brakowało, żeby był zupełnie zdrowy…? – wyszeptał, nie mogąc zapanować nad słabością, którą od dobrej chwili odczuwał.

Tym razem nie usłyszał odpowiedzi; widocznie nawet ona czasami ich nie miała. Potem przypomniał sobie, o czym mówiła wcześniej: że Gilles podjął decyzję. I co mówił doktor Lenard: że Gilles wcale nie był zdrowy.

Zakręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że zaraz upadnie. Zatoczył się, ale silne ramię go podtrzymało.

– To działanie uboczne leku – powiedziała Madame, jej głos wydawał się dochodzić z oddali. – Ale już jesteśmy na miejscu. Dasz radę wejść po schodach?

– Tak – odparł, choć głowa ciążyła mu coraz bardziej… ale w tym samym czasie miał dziwne uczucie lekkości, więc schody nie były wyzwaniem.

Jakoś znalazł się w pokoju i położył. Łóżko jeszcze nigdy nie wydawało się tak zachęcające jak teraz. Przypomniał sobie, że po lekach uspokajających już wcześniej zdarzyło mu się spać.

– Chyba zaraz zasnę – poinformował słabym głosem.

– To ci dobrze zrobi – odparła Madame spokojnie gdzieś na obrzeżach jego świadomości, choć nie był pewien, czy wciąż ją słyszy.

Poczuł, że nie może już utrzymać oczu otwartych, ale jednocześnie miał wrażenie, że cały niepokój… cały ból odpłynął. Od dłuższej chwili nie czuł tego ściskającego jego wnętrzności żalu… smutku. Czuł się pocieszony, utulony. Nawet jego serce zwolniło, a oddech już się nie rwał. Rozluźniał się, jego mięśnie przestały być tak napięte. To było dobre uczucie. Wydawało mu się, że skądś słyszy dziesięć uderzeń… Tak, ktoś na piętrze miał stary zegar, pomyślał z ostatnim wysiłkiem koncentracji. Spędził na płaczu prawie dwie godziny… ale już nie płakał. Już nie było potrzeby. Wszystko odeszło, został spokój.

Spokój.

– Przepraszam – mruknął niewyraźnie, już zasypiał.

– Nie masz za co przepraszać – usłyszał w odpowiedzi, a potem przestał rejestrować dźwięki.


* * *

Budził się powoli. W pierwszej chwili wydawało mu się… był pewien, że wraca do przytomności po ataku Alaina… Ale to się nie zgadzało – wtedy przecież była noc, a teraz jasny blask wypełniał pokój. I to nie był Paryż, tylko całkiem inne – nieznane? – miejsce. Nie, tamto wydarzyło się dawniej, pod koniec kwietnia… I Alain był już zupełnie zdrowy. Teraz był początek czerwca, lato… Był daleko od Paryża, na południu, w Sainte-Jeanne. Ale dlaczego spał w środku dnia?

Odwrócił głowę, przebiegając spojrzeniem sufit, okno i ściany – i jego wzrok padł na biały pojemniczek z nakrętką stojący na nocnej szafce wraz ze szklanką wody. Zmarszczył brwi, czytając napis na naklejce. Diazepam. Lek uspokajający. Pod żadnym pozorem nie jego. Skąd się tu wziął? Dlaczego… go zażył? Teraz już wiedział, że zażył – to wyjaśniało, dlaczego spał w dzień. Popatrzył na zegarek: było po trzeciej. Powinien być w pracy. Przecież był… piątek, prawda?

Poczuł ukłucie w piersi. Już wiedział, że coś się stało. Piątek, powinien być w pracy… Ale przecież… był. Wyszedł rano, pamiętał przecież. Nawet zastanawiał się, jak wymigać się od dzisiejszego zebrania oddziałowego, bo – choć było to z jego strony bardzo nieuprzejme i niesprawiedliwe – piątkowe narzekania personelu jakoś go przygnębiały… i wolał tego uniknąć trzeci raz z rzędu. Dlaczego miał wrażenie, że dzisiaj narzekań byłoby jeszcze więcej niż zazwyczaj…?

Położył się z powrotem i zakrył twarz ramieniem, usiłując zebrać myśli i odtworzyć przebieg dnia.

Wyszedł rano – za kwadrans ósma, jak zazwyczaj… Był na raporcie dyżurnym… Nie potrafił sobie przypomnieć niczego więcej poza raportem dyżurnym… Ale nawet tego właściwie nie pamiętał. Jakby wcale na nim nie był, jakby zaraz wyszedł… z kimś… wyszedł z Madame Montagne.

Madame potem go tutaj przyprowadziła. O czym rozmawiali? Co się stało takiego, że jego umysł – jak wiele razy wcześniej, wreszcie to zauważył – uparcie usiłował wyprzeć to z pamięci? Jego serce przyspieszyło, znów coś zakłuło ostrzegawczo w piersi, ale musiał sobie przecież przypomnieć. Kończący się właśnie tydzień… Wszystko było dobrze. W Świętej Joannie wszystko było ostatnio dobrze. Jego praktyka mijała bez problemów, dostarczając mu satysfakcji i radości. Pacjenci zdrowieli i wychodzili ze szpitala.

Nie…!

Zagryzł wargi, by powstrzymać krzyk, ale nie był wstanie zapanować nad płaczem, który wstrząsnął jego ciałem. Skulił się na łóżku i zacisnął z całych sił powieki. Czy nie wystarczająco dzisiaj już płakał? Najwidoczniej jednak jego ciało nic sobie z tego nie robiło… a może nie było limitu dla łez… dla rozpaczy…

Gilles…! Och, biedny Gilles…

Poczucie winy znów go przygniotło. Dlaczego… dlaczego tego nie dostrzegł? Dlaczego brał jego słowa za dobrą monetę i we wszystkie wierzył? Dlaczego nie zachował choć trochę sceptycyzmu? Dlaczego nie pytał więcej, głębiej? Dlaczego zadowolił się tym, co jemu… wszystkim najbardziej odpowiadało? Pewną pociechą było, że doktor Lenard najwyraźniej też tak zrobił… ale co to za pociecha? Gillesowi przecież nikt już życia nie zwróci.

Dlaczego Josh był tak beznadziejny we wszystkim, co robił? Dlaczego doprowadzał do krzywdy wszystkich wokół? Nie potrafił o nikogo zadbać – przeciwnie, zawsze wszystko kończyło się źle. Co on sobie wyobrażał? Że będzie wspaniałym psychologiem? Że będzie mógł komukolwiek pomóc? Śmiechu warte. I jakże lekkomyślne. Przez dwa tygodnie wszystko było dobrze, więc uwierzył, że sobie poradzi… I oto przydarzyło się nieszczęście. Madame Montagne powiedziała, że rzadko się zdarza… Więc o czym to świadczyło, że zdarzyło się akurat wtedy, kiedy Josh tutaj był? Akurat pacjentowi, którym Josh mniej lub bardziej się zajmował?

Josh już widział siebie w roli psychologa klinicznego? No to teraz już wiedział, że przynajmniej od pacjentów psychiatrycznych powinno się go trzymać z daleka. I chyba najlepiej od wszystkich ludzi w ogóle. Jak on kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie spojrzeć innym w oczy?

Nic dziwnego, że Alain go zostawił.

Zacisnął szczęki, ale płacz znów go chwycił – wraz z tym potwornym bólem w okolicy serca. Wierzył, że Alain wróci. I na jakiej podstawie? Żadnej. Po prostu tak uznał. Nie chciał przyjąć do wiadomości innej opcji. Był zaślepiony, oczywiście. Oszukiwał sam siebie, cały ten czas. A przecież Alain nie dał mu żadnego znaku. Widzieli się ostatni raz… trzy tygodnie temu. Pewnie, trzy tygodnie to nic w porównaniu z trzema latami, niemniej jednak Josh nie potrafił sobie wyobrazić, by miało to znaczenie. Alain odszedł. Nie chciał z nim być. Nie chciał go. Porzucił go i zniknął. Było im dobrze – ale jednak Alain odszedł. Nie był zadowolony. Źle się czuł. Chciał być sam albo z kimś innym – ale nie z Joshem.

Przełykał gorzkie łzy przez ściśnięte gardło.

Jak po czymś takim Josh będzie jeszcze w stanie komukolwiek uwierzyć? Komukolwiek zaufać? To niemożliwe. A jak w takim razie ma żyć? Podejrzewając wszystkich wokół? Zawsze spodziewając się odrzucenia i zdrady? Nie, nigdy… To nie byłoby życie, to by była męka.

Ale co w takim razie jest teraz? Teraz, kiedy ma wrażenie, że rozpada się na kawałki. Kiedy każde uderzenie serca powoduje ból, a każdy oddech rozrywa mu płuca? Kiedy w głowie tłuką się słowa: "Do niczego się nie nadajesz"…

Do niczego się nie nadawał. Do związków. Do studiów. Do pracy. Do sąsiadów. Do przyjaźni. Był nieudanym człowiekiem… wybrakowaną jednostką, która zawsze popełniała błędy i przynosiła innym smutek. Od samego początku, bo nawet rodzice go zostawili. Czy była choć jedna osoba, którą obecność Josha uszczęśliwiła? Może na krótko, tak, ale nie na dłużej. Może na chwilę – ale nie na zawsze. Dlaczego ktoś taki jak on w ogóle istniał na tym świecie? Po co? Dla kogo? Bez niego innym byłoby z pewnością lepiej.

Gdyby wtedy odmówił prodziekanowi… Gdyby upierał się i powoływał na swój brak wiedzy, brak doświadczenia… Nigdy by tu nie przyjechał, nie spotkałby Gillesa. I Gilles być może by żył. Jego leczenie trwałoby dłużej, bez tych optymistycznych zapisków w historii choroby, powtarzanych z dnia na dzień. Tego był pewien. A teraz będzie musiał żyć ze świadomością, że przyczynił się do śmierci człowieka – on, który zawsze starał się postępować słusznie, właściwie… bo przeraźliwie bał się, że może popełnić błąd. Swoimi błędami przejmował się dziesięć razy bardziej, niż cieszył się ze swoich osiągnięć. Z czego było się cieszyć, jeśli wszystko szło dobrze? Powinno być dobrze, tak było właściwie – ale błędy, uchybienia, pomyłki… One nie powinny się zdarzać. A jeśli się zdarzały, to był za nie odpowiedzialny. Winny. I tego nie dało się wymazać.

Dlaczego to tak bolało? Dlaczego to spotykało właśnie jego? Co takiego zrobił, że musiał tak cierpieć, doznawać takiego smutku? Nie był w stanie tego dłużej znosić, naprawdę nie był, to było za wiele…

Otworzył oczy i popatrzył na stojące przy łóżku opakowanie leku. Wcześniej… teraz pamiętał, wcześniej lek przyniósł mu spokój. Oddalił ból… tylko na chwilę, ale jednak. Wprowadził go w taki lekki nastrój, pozbawił trosk, zesłał na niego ukojenie. Usiadł i szybkim ruchem chwycił plastikowy pojemnik. Drżącymi rękami odkręcił nakrętkę i wysypał zawartość na dłoń. Jeśli weźmie jeszcze jedną tabletkę, prześpi kolejne kilka godzin. A potem jeszcze kolejne. Mógłby tak spać choćby tydzień. Potem w końcu obudzi się i może będzie się lepiej czuł. Może znajdzie sposób, żeby sobie poradzić z tą sytuacją…

Czy naprawdę w to wierzył? Nawet jeśli poradzi sobie z tą sytuacją… to przyjdzie następna… a potem następna. Jego życie było pasmem niepowodzeń i takie będzie z pewnością także w przyszłości. Nie chciał cierpieć. I nie chciał sprowadzać cierpienia na innych.

Zapatrzył się w garść niebieskich tabletek. Pojemnik był pełen może w jednej trzeciej… więc miał tu jakieś trzydzieści sztuk. Czy gdyby zażył je wszystkie… Może wtedy już by się nie obudził? Może wtedy naprawdę wszystko by się skończyło? Raz na zawsze? Ból, nieustanne poczucie winy, obawa przed popełnieniem błędu, strach przed porzuceniem. Ta codzienna świadomość, że jego życie nie ma żadnej wartości… Może trzymał teraz w ręce klucz… rozwiązanie… Sposób, jak przerwać ten koszmar. Nie musiałby więcej odczuwać tych okropnych, złych emocji, które każdorazowo rozrywały jego duszę. Wreszcie osiągnąłby spokój.

Pokusa była nie do odparcia.

"Ludzie mają wolność wyboru", powiedziała Madame Montagne.

Nie myślał już więcej. Chwycił szklankę z wodą i uniósł dłoń z tabletkami do ust. To było najlepsze wyjście.

Każdy ma wolność wyboru?

Znieruchomiał z szeroko otwartymi oczami.

Czy Madame naprawdę to powiedziała? Wydawało mu się, że dopiero teraz pojmuje jej stanowisko, znaczenie jej refleksji – choć przecież przestał myśleć. Jednak jego mózg nie pozwalał się wyłączyć – zwłaszcza teraz, w tej chwili na granicy, po przekroczeniu której niczego już nie było… Słowa Madame dźwięczały w jego głowie i domagały się uwagi.

Co chciała mu przekazać? Nagle stało się to dla niego jasne. Że Gilles podjął decyzję. Że nikt go do niej nie popchnął. Że nawet jeśli wszyscy dokoła mówili mu o życiu, on wybrał śmierć. Że nawet jeśli wszyscy wokół przekonywali go, by postąpił inaczej, wskazywali mu drogę… on zdecydował się działać wedle własnej woli.

Josh nie był temu winny.

Nie bardziej niż inni.

Powoli odjął dłoń od ust.

Gilles miał szansę doświadczyć jeszcze w życiu szczęścia, ale ją odepchnął. Czy Josh też tak zrobi? Czy zrezygnuje ze wszystkiego? Czy może raczej – nawet jeśli był tak strasznie niedoskonały – spróbuje jakoś… odpokutować? Spróbuje nie tylko doświadczyć, ale też dokonać czegoś dobrego?

Czy jednak zdecyduje się odejść, nigdy już nie zobaczywszy Alaina?

Zgiął się w pół i znów załkał. Nie było łatwo wybierać życie, kiedy życie oznaczało cierpienie. Jakaś część kusiła, żeby jednak się poddał… bo walka nie miała sensu… a wszystko i tak miało się źle skończyć, jak zawsze… Lepiej było połknąć te tabletki, wszystkie na raz, i nigdy więcej nie być zmuszonym do bólu, którego przecież doświadczył dotąd już tyle, że wystarczyłoby śmiało na kilka osób…

Ale obraz Alaina pod powiekami – Alaina, który być może go zostawił na zawsze…! – był silniejszy.

Musiał go jeszcze raz zobaczyć… Chciał tego!

Tym razem płacz przynosił ulgę.

Podniósł się z łóżka, opanowując zawroty głowy – świat chwiał się, ale jednocześnie nigdy nie wydawał się tak stabilny pod jego nogami. Poszedł do łazienki, gdzie wsypał tabletki do klozetu i spuścił wodę, a potem wyrzucił puste opakowanie do śmietnika. Jego wzrok pochwycił odbicie w lustrze. Stłumił westchnienie i opłukał sobie twarz chłodną wodą, bardziej symbolicznie niż faktycznie zmywając ślady łez. Zmienił koszulę, która dzisiaj głównie służyła mu za wielką chusteczkę do nosa i zdecydowanie nie nadawała się do noszenia wśród ludzi.

Był kwadrans do czwartej. Jak to w pół godziny człowiek jest w stanie decydować o życiu bądź śmierci, pomyślał z ironią, ale i zmęczeniem. I jakimś zadowoleniem. I kruchą, słodką nadzieją.

Po pięciu minutach pukał do gabinetu Madame. Okno było otwarte, więc musiała być jeszcze w pracy… zresztą ktoś taki jak ona nigdy by nie wyszedł przed czasem.

– Nie wyglądasz dobrze – powiedziała zza biurka, kiedy wszedł; cenił sobie jej szczerość.

– Ale czuję się o wiele lepiej – odparł i było to prawdą. – Czy mogę usiąść? – zapytał, wskazując na krzesło.

– Proszę.

Josh opadł na tapicerowane siedzisko. Bieg po zażyciu silnego środka uspokajającego – nawet jeśli było to kilka godzin temu – pozbawiał sił… choć jednocześnie czuł, że jego energia powoli się odnawia. Oparł łokcie o biurko i przez chwilę patrzył jej w oczy, zanim zdołał w końcu otworzyć usta.

– Madame… Miała pani rację. Przemyślałem, co mi pani powiedziała. Dziękuję – stwierdził z powagą i kiwnął głową, po czym dodał: – Uratowała pani dzisiaj jedno życie – a jego głos prawie nie drżał.

Madame przyglądała mu się, ściągnąwszy brwi. A potem na jej twarzy, która rzadko kiedy wyrażała jakiekolwiek emocje, pojawił się rumieniec – poczucie winy i wstydu.

– Czy w takim razie nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytała w swoim stylu, choć dość cicho.

Josh wzruszył ramionami.

– A co tu jest do opowiadania? – rzucił. – Że przynajmniej od czterech lat… a pewnie i przez większość życia… cierpię na przewlekłą depresję z zaostrzeniami? I że rok temu próbowałem skoczyć z dzwonnicy kościoła w Idealo? Że potem chodziłem pół roku na terapię i mi się polepszyło? – mówiąc to, nie mógł tak zupełnie patrzeć jej w oczy, ale cieszył się, że jednak to wyznał.

– I mimo to przysłali cię tutaj do pracy? – spytała i zacisnęła usta; jej dezaprobata była oczywista.

– Sam przyjechałem – poprawił ją, wciąż patrząc w bok. – Poza tym nie rozpowiadam o tym przecież wszystkim wokół, więc nikt nie miał o niczym pojęcia. – Wtedy jednak wrócił do niej spojrzeniem. – Czy teraz… czy teraz każe mi się pani stąd wynosić? – zapytał z niepokojem, czy rzeczywiście nie mogła tego zrobić.

Patrzyła na niego bacznie.

– A ty sam co o tym uważasz? – spytała po chwili namysłu.

Najwyraźniej jego opinia też miała znaczenie – i odczuł z tego powodu ulgę. Przecież wiedział już, czego sam chce.

– Ja… chciałbym zostać – odparł cicho, ale stanowczo. – To znaczy… Tak jak pani mówiła, chcę pojechać do Esperanto, to dobry pomysł, bo… chyba nie byłbym w stanie od razu wrócić na oddział… – Spuścił wzrok i przełknął, i dopiero po chwili ponownie podniósł na nią oczy. – Ale chcę ukończyć praktykę, ten jeden miesiąc – stwierdził z naciskiem, dodając jednak niepewnie: – Czy to jest możliwe?

Nie spuszczała z niego uważnego spojrzenia. Jej twarz ponownie przybrała zwyczajny wyraz chłodnego spokoju; dłonie leżały splecione na blacie w geście opanowania.

– Wiele osób pracujących na psychiatrii cierpi na depresję – odparła. – Nie wiadomo właściwie, w którą stronę idzie zależność: czy praca wywołuje objawy, czy raczej przyciąga osoby, które mają do objawów skłonność… Nie jest to w każdym razie żadne przeciwwskazanie, jeśli tylko choroba… objawy są pod kontrolą – zaznaczyła. – Jeśli uważasz, że dasz sobie radę, nie widzę powodów, by cię stąd oddalać. Zwłaszcza że, jak już mówiłam, bardzo się tu przydajesz. Jeśli jednak praca jest dla ciebie zbyt obciążająca, lepiej, żebyś zrezygnował. Nikt nie będzie miał o to do ciebie najmniejszych pretensji. Pamiętaj, żeby w pierwszej kolejności… zawsze dbać o siebie. Nikomu nie pomożesz, jeśli nie będziesz się dobrze czuł – ostrzegła. – To się zresztą tyczy wszystkich dziedzin życia.

Josh pokręcił głową i splótł palce na biurku.

– Poradzę sobie – odparł z przekonaniem; z każdą chwilą miał go więcej. – Nie wiem, czy będzie ze mnie psycholog kliniczny… Pewnie nie, ale… chcę tutaj jeszcze trochę zostać. Podoba mi się tutaj i… Dam sobie radę. – Urwał, uświadomiwszy sobie, że się powtarza. – Jeśli tylko… jeśli tylko znów się… coś takiego nie zdarzy – dodał ciszej, spuszczając wzrok na ciemne drewno blatu.

– Sądzę, że limit roczny został wyczerpany – odparła z cierpkim uśmiechem, który słychać było w jej słowach. – Nie myśl jednak, że cię nie rozumiem. Nawet jeśli to nie jest niczyja wina, śmierć człowieka zawsze dotyka tych, którzy z nim przebywali. Ciężko się do czegoś takiego przyzwyczaić. I chyba dobrze.

Josh kiwnął głową. Znów ścisnęło go w gardle.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że ta praca… na psychiatrii jest tak ciężka – wyznał, zaciskając palce.

– Och, przecież mówię ci, że takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko. Po prostu masz pecha – oświadczyła dość niefrasobliwie, ale znał ją już wystarczająco dobrze i wiedział, że się przejęła.

– Zawsze mam – odparł cicho Josh, ale nie czuł ochoty, by kontynuować ten temat, i w zamian powiedział, ponownie podnosząc oczy: – Niech mi pani wybaczy, ale nie mogę pani oddać leków… Popłynęły do… do Rodanu pewnie.

– No cóż, nie będziemy ich wyławiać. Jeśli były inne alternatywy dla ich użycia, to tam jest im zdecydowanie lepiej – stwierdziła ironicznie, ale potem w jej wzroku pojawiło się poczucie winy. – I nam też – dodała ciszej. – Nie powinnam była ich zostawiać. Przepraszam cię.

Josh pokręcił głową.

– Skąd miała pani wiedzieć? Ale… to pani słowa o wolności wyboru mnie powstrzymały… więc dziękuję – odrzekł, patrząc jej prosto w oczy. – Jak powiedziałam, ocaliła pani dzisiaj życie… – Poczuł, że jego wargi znów drżą i zacisnął usta.

– Dobre chociaż tyle – mruknęła. – Strata jednego młodego człowieka to wystarczające nieszczęście.

Josh otarł oczy.

– Czyli mogę wyjechać na kilka dni? – upewnił się.

– Zdaje się, że sama ci to zaproponowałam? Dlaczego mnie pytasz? – odparła z udawaną obcesowością; nie lubiła powtarzać rzeczy, które dla niej były oczywiste. – Jedź, jak najbardziej. Odwiedź rodzinę, przyjaciół…

– Nie mam rodziny – odpowiedział cicho, patrząc w ścianę za jej plecami. – Mieszkałem w sierocińcu… Ale chciałbym odwiedzić miejscowość, do której się przeniosłem z dziadkiem… z człowiekiem, który mnie przygarnął. Pójść na jego grób. On był moją jedyną rodziną – zakończył szeptem.

– A w Paryżu? – spytała bystro.

Josh potarł dłonią czoło i odparł z zamyśleniem:

– W Paryżu… też nie jest za dobrze. W każdym razie nie było przed moim wyjazdem… – Potrząsnął głową i skupił na niej spojrzenie. – Ale z tym poradzę sobie później – dodał energicznie.

Madame przyglądała mu się przez chwilę uważnie.

– Zdaje się, że jesteś osobą, która usiłuje sobie we wszystkim radzić sama – powiedziała w końcu, a w jej głosie nie było zbyt wiele szacunku.

Josh roześmiał się krótko.

– Aż tak to widać? – rzucił.

Ja widzę – odparła wyniośle, ale potem w jej wzroku zamigotała dość nietypowa dla niej niepewność. – Obiecujesz, że wrócisz? – spytała, a Josh wiedział, że nie chodziło o powrót do pracy.

Kiwnął głową, próbując pokonać nagły ucisk w gardle.

– Obiecuję – wydusił.

Spojrzała na zegarek.

– Ale to pewnie dopiero jutro z rana? – podpowiedziała. – Dzisiaj już za późno.

– Tak. Przepraszam, że zabieram pani czas, Madame – zreflektował się i wstał.

– Jak długo nie jest to czas stracony, nie mam nic przeciwko – odparła poważnie.

Uśmiechnął się, choć zdawał sobie sprawę, że jest to dość blady uśmiech – ale lepszy taki niż żaden. Ciężar, który do tej pory zalegał na jego sercu, odrobinę zelżał. Zaledwie godzinę temu nie wierzył, że będzie w stanie jeszcze kiedyś się uśmiechnąć. Teraz czuł, jakby odzyskał coś ważnego.

– W takim razie do zobaczenia w przyszłym tygodniu – powiedział i kiwnął głową na pożegnanie.

– Do zobaczenia. Udanej podróży.

Josh wyszedł i powolnym tempem udał się z powrotem do mieszkania – do niczego mu się nie spieszyło… mógł więc kosztować każdą chwilę, cieszyć się nią… cieszyć się własnymi, coraz pewniejszymi krokami, twardą ziemią pod stopami, ciepłym, czystym powietrzem i słodkim zapachem kwiatów… Po jakimś czasie był już w stanie unieść głowę i popatrzeć w niebo. Piękno świata już go nie raziło… nawet jeśli ostatni raz podziwiał je właśnie z Gillesem.

Gilles uzyskał spokój – jeśli niczym innym, to przynajmniej tą świadomością Josh mógł się pocieszać. Nigdy już nie doświadczy zawodu, zdrady, pogardy, odrzucenia… Nie będzie musiał patrzeć, jak jego miłość odwraca się od niego… Nigdy więcej nie będzie czuł smutku. Nie będzie cierpiał.

Wciąż patrząc w błękit nad swoją głową, zmówił słowa modlitwy: "Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie". Wierzył, że Gilles jest teraz w znacznie pewniejszych rękach, pod znacznie doskonalszą opieką. Już na zawsze.

Josh wybrał inną drogę. Może kiedyś będzie żałował tego wyboru i przeklinał samego siebie za jego dokonanie – pewnie jeszcze wiele, wiele razy – ale teraz, dzisiaj, postanowił się go trzymać i cieszyć się nim.

Postanowił żyć.




Julia Marcell, "Echo"



rozdział 5 | główna | rozdział 7