7.
(modoritakunai kako no watashi no kurushimi ni)




– Mamo! Tato! Jakiś pan stoi przed naszym domem!

Josh zmieszał się. Nie zamierzał wychodzić na podglądacza czy innego burzyciela cudzego spokoju, a za takiego mógł zostać wzięty, stojąc w bramie, jedną nogą na obcym podwórzu… bo teraz było to dla niego obce podwórze. Właściwie całe domostwo bardzo się zmieniło – ściany zostały pomalowane na inny kolor, w ogrodzie rosła masa kwiatów w miejsce warzywnych grządek, pobliskie drzewa były znacznie wyższe, zaś działka została ogrodzona parkanem… Mimo to widok tego domu napełniał go niezwykłym wzruszeniem – tak wielkim, że kiedy już tu się znalazł, wcale nie chciał odchodzić… i dlatego stał tutaj dłużej, niż wypadało.

– Co ty mówisz? – dobiegło ze środka i na progu stanęła kobieta, wycierając ręce w fartuch.

– Sama zobacz! – Może pięcioletni chłopczyk uczepił się jej spódnicy, a w tym samym momencie zza rogu wyszedł mężczyzna, który spojrzał na Josha srogo.

Josh miał nadzieję, że się nie zarumieni ze wstydu… choć może powinien udawać bardziej skruszonego, niż się naprawdę czuł.

– Przepraszam! Nie miałem zamiaru państwa nachodzić ani nic podobnego – pospieszył z wyjaśnieniem, robiąc krok w tył. – Po prostu kiedyś… w dzieciństwie mieszkałem tutaj i… chciałem popatrzeć na ten dom, jak już byłem w okolicy… Ale już sobie idę!

– Nie no… Skoro już pan przyszedł, proszę wejść na trochę – zaproponowała kobieta i uśmiechnęła się dość nieśmiało. Oblicze jej małżonka cokolwiek złagodniało, choć nie pozbył się jeszcze pewnej ostrożności na widok nieznajomego.

Po chwili Josh siedział już w kuchni, która pełniła też rolę bawialni, i przyglądał się tak dobrze znanemu, a jednocześnie bardzo odmienionemu wnętrzu, popijając zimny sok. Chłopiec, który został mu przedstawiony jako Michel, pięć lat, wpatrywał się w niego okrągłymi oczami, na pół ukryty za blatem stołu. W kołysce spokojnie spało niemowlę, zaś na oparciu fotela siedział czarny kot. Na drewnianych podłogach leżały kolorowe chodniki, ściany obite były jasnymi tapetami. Teraz, kiedy był tutaj jako gość, mieszkanie wciąż robiło przyjemne, wrażenie.

Pani Rubin postawiła na stoliku talerz ciasteczek – po które zaraz wyciągnęła się mała rączka – i sama usiadła obok męża.

– Zastanawialiśmy się, jak to było z poprzednimi właścicielami – powiedziała. – Kupiliśmy ten dom od gminy, a przecież ktoś musiał w nim wcześniej mieszkać. Dom wyglądał na zamieszkany i w ogóle… – Popatrzyła na niego pytająco.

– Ja tak dokładnie tego nie pamiętam – odparł Josh przepraszającym tonem. – Wyprowadziłem się stąd prawie dziesięć lat temu… Mieszkałem tutaj z dziadkiem, ale potem przeprowadziłem się do Idealo… a dziadek wkrótce zmarł.

Pan Rubin – który zdążył się już pozbyć groźnej miny, a w zamian postanowił traktować intruza uprzejmie – pokiwał głową, jakby rozumiał sytuację.

– Możliwe, że nie wyznaczył spadkobiercy, i dlatego dom przeszedł na własność gminy – zasugerował. – Proszę wybaczyć, że o to pytam… Czy pana dziadek zmarł nagle?

Josh zamyślił się.

– Dla mnie to było zupełnie nagłe… ale myślę, że chorował od dawna – odrzekł cicho. – Dlatego wysłał mnie do Idealo… do Świętego Grollo… zabezpieczył mnie na następne siedem lat. Możliwe, że przeczuwał, że nie będzie długo żył.

Nie powiedział na głos tego, co jeszcze mu przyszło do głowy: że dziadek przed śmiercią sprzedał dom gminie, a uzyskane pieniądze przeznaczył na edukację Josha. Bo skąd indziej miałby wziąć taką sumę? Ta myśl była słodko-gorzka – słodka, bo ktoś się tak o niego zatroszczył, a gorzka, bo wywoływała poczucie winy… Czy zasługiwał na to?

– Widzę, że dobrze państwo o niego zadbali – stwierdził, żeby odgonić takie myśli.

– Był w świetnym stanie, kiedy go kupiliśmy – odparł pan Rubin. – Pana dziadek miał dobrą rękę do gospodarstwa.

– To prawda. – Josh kiwnął głową. – Zawsze sam wszystko naprawiał i wymieniał.

Na chwilę zanurzył się we wspomnienia z tych wszystkich lat, które tutaj spędził… Ile ich było? Siedem? Osiem? Jakże wiele wspomnień… a w nich przede wszystkim poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Poczucie szczęścia – teraz to rozumiał. Choć był sierotą, choć nie miał na świecie własnej rodziny… to jednak obcy człowiek, Joel Or, był w stanie stworzyć mu dom, w którym Josh był naprawdę szczęśliwy. Jeszcze więcej powodów, by być mu wdzięcznym… Szkoda, że nigdy nie będzie miał okazji, żeby się odwdzięczyć. Dostał tak wiele, zupełnie bezinteresownie, a nic nie mógł dać w zamian, gdyż dziadek odszedł, zanim Josh dorósł na tyle, by móc coś dla niego zrobić. Poczucie winy łagodziła świadomość, że przynajmniej nie zmarnował swojej edukacji i liceum ukończył z najlepszym świadectwem oraz dostał stypendium na uniwersytecie. Czy stał się jednak takim mężczyzną, jakim dziadek by pragnął? Tego nigdy się nie dowie…

– Myślę, że już pójdę – oznajmił.

– Ależ dopiero pan przyszedł…! – zaprotestowała pani Rubin. – Niech pan chociaż zostanie na obiad.

Coś zakłuło go w piersi na taką życzliwość – ze strony ludzi, którzy przecież w ogóle go nie znali – i przez chwilę miał ochotę zostać… Ostatecznie jednak potrząsnął głową.

– Chcę jeszcze odwiedzić cmentarz… Muszę zdążyć na popołudniowy pociąg – tłumaczył ze spuszczonym wzrokiem. Było to zresztą prawdą… ale w istocie chciał uniknąć roztkliwiania się przy obcych, a czuł, że tak to się zaraz skończy.

Patrzyli na niego, jakby rozumieli.

– Dziękuję za gościnę… I przepraszam za najście – dodał, wstając od stołu. – Pojawiłem się tak nagle, bez zapowiedzi…

Pani Rubin wydała cichy okrzyk.

– Ach, przecież… Zupełnie o tym zapomniałam! – Zerwała się z krzesła i zniknęła w głębi mieszkania, wołając: – Proszę jeszcze chwilę zaczekać!

Josh popatrzył pytająco na pana Rubina, on jednak spoglądał za swoją małżonką, która zresztą szybko wróciła – z dużą kopertą.

– Jak mówiłam, domu właściwie w ogóle nie sprzątnięto przed naszym wprowadzeniem. Musieliśmy sporo rzeczy oddać lub wyrzucić – stwierdziła przepraszającym tonem. – Ale znaleźliśmy też trochę osobistych przedmiotów… to znaczy fotografie, jakieś dokumenty… i nie wiedzieliśmy, kto mógłby się nimi zająć. Pewnie najmądrzej było je przekazać urzędowi, ale… – Urwała i pokręciła głową, a potem podała Joshowi kopertę. – Myślę, że to należy się panu.

Przez chwilę Josh patrzył na nią z zaskoczeniem, jakby nie rozumiejąc jej słów, a potem wyciągnął ręce, żeby ująć pakunek… i zdziwił się, jak bardzo drżą. Oceniając po ciężarze, w środku znajdowało się sporo papierów…

– Jeśli chce pan teraz przejrzeć, to proszę – głos pani Rubin wdarł się w jego myśli.

Josh ocknął się z zadumy, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, co się stało. Ponownie wezbrały w nim emocje i prawie zakręciło mu się w głowie. Przez moment nie był pewien, co powinien zrobić… Trzymając kopertę, wahał się między pragnieniem natychmiastowego zajrzenia do środka a chęcią zrobienia tego w samotności – i zdecydował się na to drugie. Podniósł oczy na małżonków.

– Dziękuję, ale już pójdę. Naprawdę… bardzo dziękuję – wydusił przez zaciśnięte gardło – że państwo to przechowali… a przecież mogli wyrzucić jako śmieci… Jeśli mogę się jakoś odwdzięczyć…

– Co też pan mówi… – Pani Rubin wyraźnie się zmieszała, zaraz jednak dodała z uśmiechem: – Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić!

Josh znów poczuł owo ukłucie w piersi – jak zawsze, kiedy spotykał się z bezinteresowną sympatią wobec własnej osoby.

– To może być trudne. Mieszkam w Paryżu… – zaczął i urwał, zdając sobie sprawę, że takie wymówki to oznaka niegrzeczności. – Jeśli tylko będę mógł – powiedział ciszej, a pani Rubin uśmiechnęła się promiennie.

Mały Michel zaczął radośnie podskakiwać i matka wygoniła go na podwórze, żeby nie obudził młodszej siostry. Josh skorzystał z okazji i skinąwszy krótko głową na pożegnanie, także wyszedł, przyciskając do siebie brązową kopertę. Szedł ze spuszczonym wzrokiem, zdecydowany jak najszybciej stąd odejść, zanim zupełnie się rozklei… jednak na zakręcie coś kazało mu obejrzeć się za siebie i jeszcze raz popatrzeć na dom, który przez większość dzieciństwa był jego domem. Nie wiedział, kiedy tu wróci i znów go ujrzy… choć zdał sobie sprawę, że zawsze był w stanie przywołać go w pamięci – obraz niewielkiego, wiejskiego domku ze skośnym dachem, położonego nieco dalej od innych, w otoczeniu drzew owocowych i jednej wysokiej topoli. Miejsce zalane słońcem… Idealny dom dla kogoś, kto nie miał nic innego.

Otarł oczy rękawem i poszedł dalej, więcej się nie oglądając ani nie zwracając uwagi na inne widoki, nieważne jak piękne. Dopiero kiedy dotarł do cmentarza, zwolnił kroku, a przed bramą zupełnie się zatrzymał. Czy powinien najpierw iść na grób, czy raczej przejrzeć zawartość koperty, która tak niespodziewanie znalazła się w jego posiadaniu, a o której nie był w stanie przestać myśleć? Spojrzał na zegarek i uznał, że ma jeszcze dość czasu. Rozejrzał się za jakąś ławeczką… Tam była wolna.

Jego palce wciąż drżały, gdy ostrożnie rozrywał brzeg koperty, starając się niczego w środku nie uszkodzić. Była mocno wypakowana, więc musiał wyciągać kartki po trochu. W końcu trzymał na kolanach spory plik większych i mniejszych papierów – na szczęście w ogóle nie wiało, bo byłby w kłopocie – i wziął się za przeglądanie. Część nic mu nie mówiła – jakieś oficjalne dokumenty, pisma z urzędów i banków, rachunki… Rzucił na nie okiem i postanowił dokładniej przeczytać później – nawet nie z żadnej potrzeby, ile z ciekawości. Z chęci wspominania tego, co dziadek robił albo co razem robili.

Znalazły się jednak także listy i w nie zagłębił się z szybciej bijącym sercem. Niektóre były bardzo stare, sprzed dwudziestu lat i wcześniej, i tych teraz nie czytał; inne jednak dotyczyły czasów bardziej mu współczesnych… i jego osoby. Dziadek musiał prowadzić korespondencję z sierocińcem oraz ze Szkołą Świętego Grollo…! To drugie było oczywiste – przecież postarał się tam dla Josha o miejsce. Natomiast z sierocińcem wymieniał listy jeszcze na długo po tym, jak zabrał go stamtąd… Wyglądało na to, że mniej więcej co pół roku wysyłał do nich pytanie, czy nie było jakichś nowych informacji o Joshu, i dostawał uprzejmą odpowiedź, że niestety nie.

Josh poczuł wzruszenie. Nic o tym nie wiedział! A dziadek pragnął wyjaśnić jego przeszłość, choć przecież mógł się zadowolić tym, że go przygarnął, i nie zawracać sobie więcej głowy takimi sprawami…! Prawdę powiedziawszy, Josh uświadomił sobie, że wie żałośnie mało o człowieku, który się nim zajął i dał mu dom. Zdecydowanie będzie musiał później przeczytać tamte listy – może dzięki nim choć trochę go pozna.

Podniósł do oczu kolejną kartkę i jego serce zabiło jeszcze szybciej. To też był dokument z sierocińca, ale data była o wiele wcześniejsza… Miał wtedy trzy lata! To był jakiś protokół… Przeleciał wzrokiem treść: "Joshua, nazwisko nieznane. Urodzony 11.3.19XX (3 lata). Miejsce urodzenia: brak danych. Rodzice: brak danych, mogli zginąć w wypadku samochodowym. Przybył do sierocińca 9.4.19XX. Stan zdrowia: dobry. Rozwój: w normie wiekowej. Szczepienia…" Dalej dokument zawierał głównie informacje zdrowotne oraz komentarz o jego zachowaniu.

Oczy Josha przeskoczyły do trzeciego rzędu: "Mogli zginąć w wypadku samochodowym"…

Pierwszy raz o tym słyszał…! Nic nie wiedział o swoich rodzicach – nie dowiedział się niczego ani w sierocińcu, ani od dziadka. Zawsze zakładał, że rodzice go porzucili… Zostawili gdzieś i odeszli, i nikt o nich nie wiedział, dlatego nikt mu nic nie mógł powiedzieć. Dlatego nawet nie miał nazwiska, zanim dziadek nie dał mu swojego. Przecież… Przecież tak właśnie było…? A może nie?

Zacisnął powieki, usiłując sobie przypomnieć… a potem znów spojrzał na stos papierów i począł go gorączkowo przeszukiwać. Z uczuciem ulgi, ale i jakimś bolesnym skurczem w piersi, znalazł fotografię… o której na długie lata zapomniał. Wpatrywał się teraz w nią, jakby należała do innego życia.

Mały chłopiec z ciemną czupryną i jasnymi, roześmianymi oczami, ubrany w wełniany sweterek. Przed nim tort z dwiema świeczkami. Na odwrocie fotografii podpis: "Josh kończy dwa latka. 11 marca 19XX."

Miał tę fotografię w kieszonce, kiedy został znaleziony po tym, jak błąkał się po okolicy. Tak mu później powiedziano, bo on był na tyle mały, że nic nie pamiętał. Zdjęcie zamieszczono w gazecie… ale nikt się nigdy nie zgłosił, nikt po Josha nie przyszedł, żeby zabrać do domu. Nikt nie udzielił jakiejkolwiek informacji.

Przyglądał się zdjęciu, obu stronom. Podpis na odwrocie pewnie dodała jego matka… Matka – to pojęcie było dla niego zupełnie abstrakcyjne. Nawet jeśli często myślał o rodzicach – zastanawiał się, kim… jacy byli – to tak naprawdę nie wiedział, co oznacza słowo rodzic. Wyobrażał sobie, że to ktoś, kto jest obok, kto się troszczy, otacza opieką… Ktoś bliski, bardzo bliski. Ktoś, z kim można się porozumieć. Ktoś, kto kocha i jest w stanie zrobić wszystko.

Czy jego rodzice go kochali? Czy byli w stanie zrobić dla niego wszystko?

"Mogli zginąć w wypadku samochodowym."

Nagle poczuł gwałtowną potrzebę odwiedzenia sierocińca. Najwidoczniej tam wiedzieli coś więcej… cokolwiek…! W listach pisali, że nic nowego – ale wiedzieli coś, czego Josh nie wiedział…! Tak, tak zrobi! Jeszcze dzisiaj, zaraz. Miał jechać do Idealo, ale tam przecież nikt na niego nie czekał. Wepchnął papiery z powrotem do koperty, niecierpliwy, że zajmuje to tyle czasu. Na dworcu na pewno powiedzą mu, gdzie powinien się udać, jak tam trafić… Zerwał się z ławeczki, gotów od razu biec na stację…

Po chwili stał ze spuszczoną głową przed grobem Joela Ora.

"Dziadku, czy nigdy nie żałowałeś, że przygarnąłeś kogoś tak beznadziejnego? Wiem, nie powinienem tak mówić. Nie byłbyś zadowolony, że tak mówię. Wiem, że mnie kochałeś… choć chyba na to nie zasługiwałem. Nawet nie przyszedłem na twój grób, przez te wszystkie lata… Chyba nie chciałem ci się pokazywać… opowiadać, że moje życie wygląda tak, jak wygląda. Chciałbym móc ci powiedzieć, że u mnie wszystko dobrze… żebyś był zadowolony, żeby cię nie zawieść… ale tak naprawdę mogę się pochwalić chyba tylko tym, że uczę się na uniwersytecie w Paryżu… bo nic innego mi się nie udaje. Ale nie wiem nawet, czy te studia mi się udadzą… czy będę mógł zajmować się tym, co teraz studiuję. Bo chyba i do tego się nie nadaję. A cała reszta… Szkoda mówić. Czasem myślę, że dobrze, że nie musisz oglądać, co się ze mną stało. Troszczyłeś się o mnie, zawsze się mną przejmowałeś… Na pewno nie chciałbyś widzieć, że nie radzę sobie tak, jak byś tego chciał. Choć pewnie… pewnie nie miałbyś do mnie pretensji… a tylko uśmiechnąłbyś się i powiedział: Dobrze cię znów widzieć, Joshua."

Litery na nagrobku nagle rozmazały się przed jego oczami.

"Dziadku, dlaczego odszedłeś? Wciąż potrzebuję twojej obecności… Potrzebuję, żebyś mi powiedział, że nie jestem sam na świecie. Nie chcę być sam… To najstraszniejsze, co może człowieka spotkać. Nie chcę być sam…"

Ukucnął, usiłując powstrzymać płacz, ale na próżno – tak samo jak na próżno oczekiwał odpowiedzi. Tylko ptaki ćwierkały w krzewach otaczających cmentarz, jednak ich pieśń była radosna. Przełykał łzy, tak naprawdę płacząc nad sobą, bo z dziadkiem przecież pożegnał się dawno temu… Po jego śmierci przeżył wiele dobrego, wiele wspaniałych lat w Świętym Grollo, które pomogły mu zagłuszyć uczucie kolejnej straty, kolejnego rozstania. Ale teraz, kiedy sytuacja była inna, wróciło ono z podwójną mocą – wraz ze świadomością, jak mało warte jest jego życie… jak mało jest w nim treści… radości. Nieważne jak bardzo się starał, jego wysiłki do niczego nie prowadziły… i zawsze zostawał sam.

Tkwił w tej pozycji dłuższą chwilę, przygnieciony żalem i smutkiem, wreszcie jednak podniósł się i otarł oczy. Jego położenie nie poprawi się, jeśli będzie stał i płakał nad grobem dziadka, to akurat było pewne. Odetchnął głęboko i – pragnąc skupić się na bardziej konkretnych sprawach – przyjrzał się nagrobkowi. Wyglądało, że pracownicy cmentarza troszczyli się o niego… przydałyby się jednak jakieś kwiaty. Przypomniał sobie, że przed wejściem widział stoisko. Wrócił się i po chwili namysłu kupił kolorowy bukiet ogrodowych kwiatów.

Kwiaciarka – staruszka o bystrym spojrzeniu – podała mu wiązankę, ale nagle jej ręka znieruchomiała.

– Przecież to ten urwis od Joela Ora! – zawołała ze zdumieniem. – Mały Joshua! Dopiero po oczach cię poznałam, nikt nie miał takich kocich oczu ja ty. Ale już nie jesteś taki mały, porządnie wyrosłeś!

Josh skupił na niej wzrok. Jej twarz wydawała mu się znajoma… ale nic więcej nie mógł powiedzieć.

– Przepraszam, ale… – rzucił, biorąc od niej kwiaty.

– Nie pamiętasz mnie? – Staruszka była oburzona. – A komu przychodziłeś wyjadać wiśnie z drzew?

Mrugnął.

– Pani Almand!

– No, jednak coś tam jeszcze pamiętasz. Mówią, że demencja to na starość przychodzi… Cóż, dawno cię tu nie było – powiedziała z ironią, ale wyraźnie cieszyła się na jego widok. – Będzie z dziesięć lat, jak wyjechałeś. Do Idealo, prawda?

W pierwszej chwili Josh był zdumiony jej pamięcią… a potem przypomniał sobie, że w małych miejscowościach, gdzie rzadko miało miejsce coś wielkiego, uwaga ludzi skierowana była na własną społeczność i z tego powodu wszyscy zawsze wiedzieli wszystko o sobie nawzajem. Z roztargnieniem pomyślał o pani Bonnet… To najwyraźniej tyczyło się nie tylko małych miejscowości. Ponownie skupił spojrzenie na pani Almand.

– Tak, do Idealo – odparł. – Chodziłem tam do szkoły. Teraz mieszkam w Paryżu.

– Hoho, to ci dopiero… – Staruszka wydawała się zaskoczona, ale i pod wrażeniem. – Porządny z ciebie wyrósł człowiek, jak widzę… Nawet jeśli w rodzinnych stronach nie raczyłeś się pojawić – dodała zgryźliwie.

– Przecież się pojawiłem – odparł Josh z uśmiechem.

– No, racja, racja. Lepiej późno niż wcale, jak mawiają – zgodziła się.

Josh podniósł wzrok i spojrzał przez niski mur, zanim wrócił do niej oczami.

– Kto dba o grób… dziadka? – spytał.

– A Moganowie, jak zawsze. Zajmują się cmentarzem, to i zajmą się grobami tych, którzy nie mają rodziny. – Josh poczuł ukłucie winy; naprawdę powinien tutaj częściej zaglądać… Jednak następne słowa staruszki sprawiły, że prawie podskoczył i z miejsca zapomniał o własnych żalach: – Joel pewnie nigdy nie przypuszczał, że umrze później niż jego syn… No i pewnie, rodzice nie powinni chować swoich dzieci, to wbrew naturze.

Josh wpatrywał się w nią jak sroka w gnat i nie mógłby być bardziej zdumiony, niż gdyby nagle wyrosła jej druga głowa.

– Syn…? – powtórzył głucho.

– No przecież miał jednego nicponia… Jocelyna. To był łobuz, jakich mało… i wcale mu nie przeszło z wiekiem – to mówiąc, staruszka obrzuciła Josha groźnym spojrzeniem, jakby zastanawiała się, czy i on pozostał łobuzem.

Josh poczuł, jakby ziemia usuwała mu się spod nóg. Naprawdę nic nie wiedział o człowieku, który zajmował się nim przez większość dzieciństwa…!

– Dziadek nigdy o nim nie wspominał… – szepnął, jakby to miało być jakieś usprawiedliwienie. – Co się z nim stało? – zapytał, chcąc jakoś zadośćuczynić własnej ignorancji, choć na to było całą dekadę za późno.

Pani Almand ostrożnie zmieniła pozycję na stołeczku, rozglądając się, czy nie ma jakichś potencjalnych klientów, po czym ponownie popatrzyła na Josha i zaczęła opowiadać:

– Ojciec i syn zawsze się spierali… w każdym razie kiedy Jocelyn już podrósł. Matka chłopaka zmarła wcześnie i Joel wychowywał syna w pojedynkę. Ale chyba nie potrafił stawiać mu granic… Pewnie żałował, że chłopak dorasta bez matki, i nie chciał być wobec niego zbyt wymagający. No i Jocelyn wyrósł na chuligana… To znaczy, nie robił nic złego, nic z tych rzeczy… Po prostu był lekkomyślny i zarozumiały. O wszystko kłócił się z ojcem, uważał, że wie lepiej… Może tak naprawdę rzeczywiście brakowało mu matki, nie wiem. Wydawało się, że wszystko robi na złość ojcu. Moim zdaniem tak naprawdę przydałoby mu się mocne trzepanie po tyłku, ale Joel oczywiście do czegoś takiego nie był zdolny. Jocelyn, ledwo dorósł, zaraz postanowił wyjechać z domu… "Ruszyć w świat", jak to on mówił. Uważał, że siedzenie na wsi nie jest dla niego… Zabrał ojcowski samochód i już nie wrócił. Później dowiedzieliśmy się, że spowodował wypadek na drodze i zginął na miejscu.

Josh zamarł.

– Kiedy to było? – wyszeptał.

– A będzie ze dwadzieścia lat, może więcej… Widzisz, Jocelyn tu nie leży. Pochowali go tam… o ile w ogóle było co chować, to był podobno okropny wypadek… My tutaj dowiedzieliśmy się znacznie później. To był dla Joela cios, najpierw stracił żonę, potem syna. Nie miał już rodziny. Dziwię się, że udało mu się zachować taką pogodę ducha. To pewnie dzięki tobie… – mówiła staruszka dalej, ale ledwo ją słyszał.

– Przepraszam… Muszę na chwilę usiąść – wydusił i opadł na ławeczkę.

Wrażenie, że nie czuje gruntu pod nogami, jedynie się nasilało. To było, jakby w ciągu ostatniej godziny jego świat został wywrócony do góry nogami. Czy to mogło być tak proste? I tak skomplikowane?

Nie, to nie mogła być prawda. Wyobrażał sobie za dużo. To, że w sierocińcu podejrzewano, że jego rodzice zginęli w wypadku, oraz że syn dziadka naprawdę tak zginął, nie oznaczało, że chodziło o tę samą osobę. Zupełnie nie oznaczało. Na świecie setki ludzi giną codziennie w na drodze, mówił rozsądek. Uspokój się i zastanów nad tym na trzeźwo, na chłodno, zamiast pozwalać emocjom myśleć za ciebie.

Jednak ta część jego umysłu, która została wprawiona w ruch, już pracowała i analizowała po swojemu. Już wyciągała wnioski. Już znajdowała odpowiedzi. Dlaczego dziadek to ukrywał? Bo nie chciał wracać do tej sprawy? Może nie chciał mówić Joshowi, jakim człowiekiem był jego ojciec…? Nigdy o tym nie rozmawiali. Dziadek pojawił się któregoś dnia w sierocińcu i opiekunka przyprowadziła go do Josha, mówiąc po prostu: "To twój dziadek" – pamiętał te słowa do dziś.

Josh zawsze wyobrażał sobie, że dostał nazwisko Or, właśnie po nim… A teraz miało się okazać, że takie nosił od początku…?

Wziął kwiaty i wrócił na grób, mając mętlik w głowie. Położył bukiet na kamieniu i przyglądał się wygrawerowanym literom, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Joel Or… Nigdy nie wydawał mu się bardziej daleki… bardziej niewiadomy niż w tej chwili.

"Dlaczego mi nie powiedziałeś? Nie… Dlaczego nie mogę o tym z tobą porozmawiać? Dowiedzieć się, czy to prawda? Może chciałeś, żebym kochał cię za to, że jesteś… A może się wstydziłeś? Dziadku, dziadku… Przecież to by nic między nami nie zmieniło, na pewno nie na gorsze… Tylko na lepsze."

Teraz wiedział już, że musi jechać do sierocińca. Wyjaśnić. Potwierdzić. Popatrzył na zegarek: była dopiero trzecia. To nie mogło być daleko stąd… Zresztą w Esperanto wszędzie było blisko.

– Miło było panią spotkać, pani Almand – powiedział do staruszki, choć myślami był już zupełnie gdzie indziej. – Cieszę się, że opowiedziała mi pani to… o dziadku. Teraz muszę już lecieć, ale mam nadzieję, że się znów zobaczymy.

– Bądź zdrów! – Pomachała mu na pożegnanie, a jej mina wyraźnie mówiła, co sądzi o młodych, którym zawsze wszędzie się spieszy.

Godzinę później Josh dojeżdżał już do stacji docelowej. Pani na dworcu powiedziała mu, że do Paco – miejscowości, gdzie znajdował się sierociniec – można dotrzeć bezpośrednio koleją, więc nie namyślając się, wymienił bilet i wsiadł w pierwszy pociąg, który jechał w tamtym kierunku.

W podróży przeglądał resztę papierów w kopercie, jednak nie znalazł niczego, co pozwoliłoby mu rozwiązać tę zagadkę. Było trochę zdjęć, ale wszystkie z czasów, kiedy Josh już mieszkał z dziadkiem. W innych okolicznościach z pewnością by go wzruszyły, teraz jednak skupiony był na swoim nowym odkryciu i uparcie szukał dla niego potwierdzenia. Starych listów było sporo, jednak w żadnym nie znalazł ani słowa o wnuku… Żaden też nie był podpisany tym konkretnym imieniem – no tak, Jocelyn Or nie wydawał się osobą, która by pisała listy do ojca…

Zamyślił się. Więc dziadek nie potrafił okazać synowi żadnej surowości… i dlatego Jocelyn wyrósł na zarozumiałego łobuza, który nie liczył się z nikim…? Josh też był w młodości łobuzem, potem mu trochę przeszło… ale może takie rzeczy są we krwi? Zresztą wobec niego dziadek także nie stosował żadnej dyscypliny – przeciwnie: był łagodny, zawsze uśmiechnięty, pomagał i wspierał… a czy mógłby być taki wobec zupełnie obcego dziecka?

Czy Jocelyn Or był ojcem Josha?

Znów zakręciło mu się w głowie. Jeszcze chwilę temu nic nie wiedział o tym człowieku, o jego istnieniu… a teraz nagle wyobraża sobie, że znalazł ojca… Rodzica, który od dawna nie żyje. Jakie to miało teraz znaczenie? Dlaczego było dla niego tak ważne? Dlaczego… był gotów zaakceptować ojca, o którym usłyszał głównie złe słowa? Czyżby tak spragniony był korzeni… tego, za czym tęsknił skrycie przez całe życie? Rodowodu… wiedzy, że on sam nie wziął się z niczego… Że jego rodzice mieli twarze i byli żyjącymi ludźmi. Że on był ich kontynuacją. To było najgorsze: świadomość, że nawet nie ma nazwiska, że nic nie wie o tych, którzy dali mu życie… zupełnie jakby nigdy nie istnieli. Może dlatego zawsze tak mocno pragnął obecności drugiego człowieka przy swoim boku – żeby znaleźć jakiś punkt zaczepienia? Może dlatego samotność była tak trudna – ponieważ oznaczała wirowanie w próżni, bez żadnego kontaktu z innymi ludźmi?

A może… Może dziadek właśnie przeczytał ogłoszenie w gazecie i dlatego przyjechał do sierocińca po Josha? Teraz wydawało się to zupełnie sensowne.

Tylko po co w takim razie wysyłał przez wiele lat pytania, czy dowiedziano się czegoś o jego rodzicach? Ach, może chciał wiedzieć, kim była matka Josha? Kobieta, z którą związał się jego syn…?

Coś w głowie Josha mówiło mu, że to wszystko jest zupełnie inaczej. Że doszukuje się związków tam, gdzie ich nie było… że kreśli własne wizje, bazując na przesłankach, które mogły nie mieć ze sobą nic wspólnego… I po co? Przecież nie zmieni to jego przeszłości. Jego ojciec nie żył – i nie będzie żył w dalszym ciągu. Dziadek, który go wychował – jaką to robiło różnicę, czy był jego prawdziwym dziadkiem czy nie? Jednak tak bardzo chciał potwierdzić pokrewieństwo… tak bardzo chciał należeć do rodziny, choć jeszcze kilka godzin temu w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Teraz czuł, że nie uspokoi się, jeśli nie wyjaśni prawdy. Przez blisko dwadzieścia lat był sierotą bez rodziców – bez ich imion! – teraz miał wreszcie szansę to zmienić.

Nie był w stanie myśleć o niczym innym i nawet nie próbował. Znajdował się jakby w gorączce, z umysłem i zmysłami pobudzonymi do ostateczności, z emocjami ściskającymi w piersi tak mocno, że ledwo był w stanie oddychać. Krajobraz za oknem, zalany blaskiem pogodnego dnia, rejestrował jedynie w podświadomości – a głównie skupiał się na tym, że pociąg jedzie tak strasznie powoli, jakby nigdy nie miał dotrzeć do celu. Kiedy wysiadł na malutkiej stacji, przez chwilę miał wrażenie, że nogi nie zechcą go nieść, że "gorączka" pochłania wszystkie jego siły fizyczne – ale tak naprawdę musiało chodzić o to, że przybył do miejsca, gdzie szybko można było strzaskać jego marzenia, którym początek dało jedno zdanie ze starego listu oraz jedna wypowiedź starej kobiety. Zdał sobie sprawę, że tak mocno, jak pragnął potwierdzenia, obawiał się usłyszeć zaprzeczenie. Pozostawiłoby go ono z niczym… jak dotąd.

Paco było niewielkim miasteczkiem – podobnym do wszystkich, jakie mijał w podróży – i nie poświęcał mu żadnej uwagi. Na dworcu zapytał o drogę do sierocińca… i dopiero wtedy uświadomił sobie, że placówka mogła przecież już nie istnieć. To mówiło wiele o stanie, w jakim się znajdował – i w innej sytuacji byłby z siebie niezadowolony. Teraz jednak nie miało to znaczenia; kierował się potrzebą i dla jej zrealizowania gotów był zrobić wszystko. Zresztą, pocieszył się, pracownica kolei na poprzedniej stacji wydawała się wiedzieć, o jakie miejsce mu chodzi, kiedy pokazał jej pierwsze lepsze pismo z ośrodka wraz z adresem.

Tutaj jednak dowiedział się, że sierociniec nadal istniał, i po niespełna półgodzinnym marszu stał przed budynkiem, którego prawie wcale nie pamiętał. Nie, w ogóle nie pamiętał… jednak znał to podwórko, znał tę scenę, która obudziła jakieś łaskotanie w środku – uczucie inne niż te, których doznawał od godziny czy dwóch. Na podwórku bowiem – zupełnie jak dawniej, zawsze, niezależnie od pogody i pory roku – nie brakowało dzieci. Jedne oddawały się wesołej zabawie, biegając wokół, przekrzykując się i śmiejąc; inne stały z boku mniej radosne, trochę dalej od grupy, w pojedynkę…

Josh zatrzymał się przy bramie – i zatrzymał w swoich działaniach. W jednej chwili zapomniał, po co tu przyszedł. Zupełnie zapomniał, jakby nigdy nie istniało. Wszystko, czym żył przez ostatnie dwie godziny, wyleciało mu z myśli i z serca… zastąpione niespodziewaną ochotą, by podejść do tych osowiałych istotek i porozmawiać z nimi. Był jak zaczarowany widokiem maluchów… i przygnieciony nagłym pragnieniem, by coś dla nich zrobić… jakoś im pomóc… Wrażenie było tak silne, że złapał za sztachety furtki, żeby opanować impuls, który nakłaniał go, by wszedł tam, wyciągnął ręce…

Co on tak naprawdę mógł tu zdziałać? Myśl ta, choć rozsądna, napełniła go jakąś rozpaczą. Zapragnął odejść, nie patrzeć więcej na ten obraz, jednak stał tam, nie mogąc ruszyć się z miejsca, a wtedy kilkoro dzieci dostrzegło go i zaczęło się w niego wpatrywać ze zdziwieniem… z zainteresowaniem… z zachłannością… Wydawało mu się, że rozumie ich spojrzenia.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Drgnął. Nie zauważył, że w drzwiach budynku stanęła młoda kobieta, która przyglądała mu się teraz z zaciekawieniem na łagodnej twarzy. Josh otrząsnął się z zamroczenia, w którym od dobrej chwili przebywał, i cofnął się o krok. Jak on musiał wyglądać: obcy człowiek stoi za płotem i pożera wzrokiem dzieciaki…?

Dziewczyna jednak nie wydawała się sądzić o nim nic złego.

– Jeśli ma pan sprawę, proszę wejść – zachęciła miłym głosem, co odrobinę go ośmieliło.

Przypomniał sobie, że rzeczywiście miał tutaj sprawę – choć nagle uświadomił sobie, że nie powoduje w nim ona takich emocji, jak przed chwilą. Raz jeszcze zerknął ku grupie dzieci, a potem zebrał się w sobie i otworzył bramkę. Dziewczyna poczekała, aż wejdzie na podwórze, a potem zaprosiła go do środka. Musiała być w jego wieku. Brązowe włosy miała związane na karku, zaś jej piwne oczy patrzyły z życzliwością. Nie przestawała się uśmiechać, przez co robiła jeszcze milsze wrażenie. Wydawała się w tym miejscu odpowiednią osobą.

– Stał tam pan i spoglądał na dzieci z taką tęsknotą – powiedziała otwarcie, kiedy szli pachnącym lawendą korytarzem – że przez chwilę myślałam, że chce pan któreś przygarnąć. Ale pan jest przecież za młody, proszę mi więc wybaczyć takie myśli.

Josh odgarnął włosy z twarzy.

– Ja… mieszkałem tutaj przez jakiś czas… dawno temu, w dzieciństwie – wyjaśnił.

– Ach – odparła i w jej głosie słychać było nagłe zrozumienie oraz sympatię. – I przyszedł pan w odwiedziny? – domyśliła się.

– Przyszedłem… Przyszedłem, bo… – Co miał powiedzieć? I komu? – Czy pani jest kierowniczką?

– Nie, skądże! – odrzekła ze śmiechem, odwracając się do niego, jakby sama idea wydała jej się zabawna. – Ja tylko pomagam Madame Zircon. Czy to z nią chce pan rozmawiać?

Josh zastanowił się. Zircon… Chyba coś mu mówiło to nazwisko… No tak, widział je dopiero co w listach do dziadka. Odgonił absurdalną myśl, że jednak dobrze trafił.

– Tak. Jeśli to możliwe.

Znów zdał sobie sprawę, że powinien był zadzwonić, jakoś umówić się na spotkanie… a nie przyjeżdżać tutaj na ślepo, zawracać głowę… Ci ludzie mogli być zajęci, mogli mieć swoje obowiązki, masę spraw do załatwienia… Mógł przecież w ogóle nie zastać nikogo zdolnego odpowiedzieć na jego pytania. Rozsądniej byłoby dać znać… Jednak nie mógł czekać. Teraz zaś takie myśli nie miały sensu, skoro już tu był i najwyraźniej uda mu się porozmawiać z właściwą osobą. Doprawdy, był szczęściarzem.

Dziewczyna poprosiła, żeby zaczekał, a sama zniknęła w głębi budynku. Josh rozejrzał się po pomieszczeniu. W ogóle go nie pamiętał… i, prawdę powiedziawszy, budynek wyglądał na nowszy, niż powinien. Czyżby Josh miał tak słabą pamięć? A może mieli tutaj dokładny remont? W sumie minęło naprawdę wiele lat, odkąd stąd wyjechał… I był wtedy bardzo mały – nie miał nawet czterech lat. Przez ten czas mogło się zdarzyć bardzo wiele, a poza tym naprawdę było dziwne, gdyby wszystko dokładnie pamiętał.

Długo nie czekał. Młoda opiekunka, która chwilę wcześniej przedstawiła mu się jako Marise, wróciła i poprosiła go do biura kierowniczki. Josh zupełnie nie wiedział, kogo się tam spodziewać – być może osobę pokroju Madame Montagne… Bardzo się jednak omylił, gdyż Madame Zircon okazała się drobną kobietką o siwiejących włosach… Choć, kiedy się przyjrzał, doszedł do wniosku, że jej brązowe oczy patrzyły równie badawczo jak oczy naczelnej pielęgniarki w Szpitalu Świętej Joanny, zaś na twarzy miała wyraz stanowczości. Obie kobiety musiały być w podobnym wieku.

Madame wyciągnęła do niego rękę na przywitanie, nie spuszczając z niego przenikliwego spojrzenia.

– Juliette Zircon – powiedziała, mocno ściskając jego dłoń. – Domyślam, że się spotkaliśmy…?

– Chyba tak. To znaczy, jeśli pracowała pani tutaj piętnaście-dwadzieścia lat temu… – odparł Josh niepewnie. – Jestem Joshua… Joshua Or. Przez jakiś czas tutaj mieszkałem – dodał, choć Marise musiała jej to już przekazać.

– Ach, Joshua! – Uśmiechnęła się; najwyraźniej przypomniała go sobie. – Musisz mi wybaczyć, że nie pamiętam cię tak dokładnie… Bardziej twoją historię.

Josh poczuł, że jego serce podskoczyło – jakby budził się z odrętwienia, tego dziwnego stanu, jaki ogarnął go w tym miejscu.

– Ja chyba właśnie… z tego powodu jestem tutaj dzisiaj – oznajmił cicho.

Chyba lepiej było mówić wprost, zamiast owijać w bawełnę. Nie przyszedł tutaj przecież na pogaduszki… Kobieta spojrzała na niego pytająco.

– Czy może mi pani poświęcić chwilę? – poprosił. – Miałbym do pani trochę pytań.

Po chwili namysłu kiwnęła głową i wskazała mu miejsce na kanapie. Usiedli oboje.

– Czy napije się pan czegoś? Kawy? Herbaty? – zaproponowała.

– Coś chłodnego, jeśli można… I proszę mi mówić po imieniu.

Madame Zircon kiwnęła głową w stronę Marise, która czekała w drzwiach na dyspozycje. Dziewczyna wyszła i po chwili wróciła z dzbankiem soku, a potem zniknęła, upewniwszy się, że nie będzie więcej potrzebna. Josh nalał sobie napoju do szklanki – pachniał przyjemnie, malinowo, a smakował jeszcze lepiej.

– Nie chcę pani zabierać dużo czasu, Madame – powiedział, zaspokoiwszy pragnienie… przynajmniej to fizyczne. – Pewnie się pani domyśla, o czym chcę porozmawiać… O co chcę panią zapytać.

Kiwnęła powoli głową.

– Chcesz zapytać o swoje dzieciństwo, swoją przeszłość. O to, co się stało, zanim trafiłeś do naszego ośrodka, bo byłeś za mały, by cokolwiek pamiętać, tak? – było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Musiała wiele takich rozmów prowadzić w ciągu tych kilku dekad pracy w sierocińcu… Jednak jej następne słowa trochę go zaskoczyły: – Opowiedz mi o sobie, lepiej sobie ciebie przypomnę – zaproponowała.

Szybko jednak doszedł do wniosku, że nie mogła szczegółowo pamiętać wydarzeń sprzed ponad piętnastu lat, więc kiwnął głową i w myślach zebrał wszystkie fakty, jakie dotąd poznał.

– Urodziłem się jedenastego marca – powiedział i wymienił rok. – Tutaj trafiłem w kwietniu dwa lata później. Podobno błąkałem się po okolicy, nikt mnie nie znał, ale miałem ze sobą fotografię… – Zajrzał do koperty i zaczął drżącymi palcami przeglądać papiery, aż znalazł zdjęcie i pokazał jej. – Stąd było wiadomo, jak mam na imię i kiedy się urodziłem… ale nic więcej. Spędziłem tutaj trochę ponad rok, potem zabrał mnie dziadek… To znaczy – poprawił szybko – Joel Or, który zajął się mną jak wnukiem. Potem przez wiele lat mieszkałem w jego domu, w Suno…

– Suno, no właśnie… To było tam – odparła Madame Zircon, oddając mu fotografię. – Za nic nie mogłam sobie przypomnieć, dokąd pojechałeś.

Josh popatrzył na nią badawczo.

– Dziadek prowadził z tym ośrodkiem… z panią korespondencję, pytał w listach, czy nie ma jakichś wiadomości o moim pochodzeniu, prawda? – spytał. Madame Zircon kiwnęła głową, więc kontynuował: – Powiedziała pani, że pamięta moją… historię. A ja w jednym z dokumentów – znów przekartkował stos papierów – znalazłem informację, że moi rodzice mogli zginąć w wypadku. – Znalazł właściwy arkusz i jej podał. – Ja nic o tym nie wiedziałem… Czy mogłaby pani o tym trochę więcej powiedzieć? Może znajdą się jakieś dokumenty zawierające informacje, których nie posiadam…? Tutaj nic takiego nie znalazłem…

Madame Zircon przeleciała pismo wzrokiem i podała mu z powrotem. Przez chwilę przyglądała mu się, a potem stłumiła westchnienie i odwróciła wzrok.

– Niestety, będziemy musieli polegać na mojej nienajlepszej pamięci. Nie ma żadnych dokumentów, Joshua – powiedziała wprost, a Josh poczuł, że jego serce zamiera. – Kilka lat temu mieliśmy w ośrodku pożar, w którym przepadła cała ówczesna dokumentacja… i dobrze, że tylko tyle – dodała z przekąsem. Potem znów na niego spojrzała i pokręciła głową: – Przykro mi, ale jeśli czegoś będziesz się mógł tutaj dowiedzieć, to tylko ode mnie.

Josh przełknął nagłe rozczarowanie. Czyżby jechał tutaj na próżno? Ogarnęło go zmęczenie i zniechęcenie.

– To rzeczywiście przykre… – wyszeptał, spuszczając wzrok. – Byłem pewien, że dowiem się… że będę mógł potwierdzić swoje domysły…

– Myślę, że za wcześnie, żeby się poddawać – przerwała mu Madame Zircon. – Jednak z drugiej strony w tej sprawie od samego początku było zbyt wiele niewiadomych, których nigdy nie wyjaśniono. Chcę powiedzieć, że nawet gdyby nasze archiwum istniało… to znaczy, gdybyśmy mieli do dyspozycji dokumenty z tamtego okresu, to i tak nic by to nie dało, ponieważ nigdy później nie otrzymaliśmy nowych informacji dotyczących ciebie… Nic nowego ponad to, co wiedzieliśmy od razu – podkreśliła, patrząc na niego uważnie.

Josh machinalnie kiwnął głową, choć wciąż uważał, że dokonała się szkoda, której nie da się naprawić – i w której on był stratny.

– Powiedziałam wcześniej, że bardziej pamiętam twoją historię niż ciebie samego, i to jest prawda, gdyż zapadła mi dobrze w pamięć… jak i wszystkim, którzy tutaj wtedy pracowali, a podejrzewam, że także sporej ilości tutejszych mieszkańców… ponieważ znalazłeś się tutaj w nietypowych okolicznościach – wyjaśniła Madame Zircon, a Josh poczuł, że jego nadzieja jednak odżywa. Podniósł wzrok i popatrzył na nią nieśmiało. – Prawie zawsze dzieci, którymi się tutaj zajmujemy… Wiemy, kim one są. To dzieci z okolicy, które straciły rodzica… rodziców. Albo zostały przez rodzica oddane tutaj, kiedy rodzice nie byli w stanie się nimi zajmować. Nawet jeśli zdarzy się, że trafi do nas ktoś, kogo nie znamy, zwykle udaje się ustalić jego personalia – tłumaczyła.

Josh stwierdził, że brzmiało to całkiem wiarygodnie.

– W twoim przypadku jednak było inaczej – powiedziała Madame Zircon. – Tak jak mówisz: znaleziono cię, kiedy chodziłeś zupełnie sam po okolicy. Nikt, ale to nikt nie wiedział, kim jesteś. Daliśmy ogłoszenie do gazety, z tą fotografią – wskazała ręką na kopertę na jego kolanach – ale nikt się nie skontaktował, nikt nie udzielił żadnej informacji… Później dowiedzieliśmy się, że w sąsiedniej miejscowości znaleziono rozbity samochód, daleko od głównej drogi… Właściwie nie tyle rozbity, ile doszczętnie spalony. Ustalono jedynie tyle, i aż tyle, że nie był to nikt z lokalnych, ale raczej ktoś obcy. Tyle że to było kilka kilometrów od miejsca, w którym cię znaleziono, a dwuletnie dziecko nie byłoby w stanie przejść takiego dystansu, tak wtedy sądziliśmy… – Zamyśliła się, a jej oczy straciły wyraz skupienia; najwyraźniej wspominała tamto wydarzenie. Po chwili ponownie wbiła w niego przenikliwe spojrzenie. – Niemniej jednak była to jedyna poszlaka, jaką mieliśmy: ty, nieznane nikomu dziecko, oraz ten wypadek, w którym prawdopodobnie uczestniczyli obcy. To dlatego w tym dokumencie tak napisano… jednak z wielką ostrożnością – podkreśliła.

Josh popatrzył w bok, ale tak naprawdę nie widział tego, co znajdowało się przed jego oczami – zapatrzony był gdzieś w głąb swojej pamięci, w swoje życie, w którym wciąż tak wiele było pytań bez odpowiedzi.

– Nic o tym nie wiedziałem… – szepnął.

– To były zbyt drastyczne szczegóły dla dwu-trzyletniego dziecka – odparła Madame Zircon. – Natomiast twój opiekun… najwyraźniej miał powody, by ci tego nie ujawniać.

Josh poczuł, że znów ogarnia go wzburzenie.

– Nie powiedział mi o tym… A teraz już nigdy się tego od niego nie dowiem! – Zacisnął palce na kopercie, ale po chwili je rozluźnił, gdyż nie chciał zniszczyć papierów, i popatrzył na kobietę. – Mówi pani, że to… że ten wypadek wydarzył się niedaleko stąd?

– Tak.

– I nigdy nie dowiedziano się, kto jechał tym samochodem?

Potrząsnęła głową.

– Z tego co wiem, nigdy.

Josh wciąż się w nią wpatrywał i bił sam ze sobą. Kiedy to powie na głos, nie będzie odwrotu… Ale przecież po to tutaj przyszedł: żeby zapytać o tę konkretną sprawę. Minęła jednak dłuższa chwila – cisza wypełniona tylko chodzeniem zegara w kącie – zanim odważył się przemówić.

– Madame… Czy istnieje… czy jest jakaś możliwość, że tym samochodem mógł jechać… syn dziadka… Jocelyn Or? – wyszeptał, patrząc na swoją rozmówczynię szeroko otwartymi oczami.

Zmarszczyła czoło.

– Skąd ci coś takiego przyszło do głowy? – spytała zdumiona.

Josh odgarnął włosy za ucho nerwowym gestem. Kiedy jednak zaczął, łatwej było mówić.

– Dzisiaj dowiedziałem się, że… że jego jedyny syn zginął w młodości w wypadku samochodowym… akurat kiedy dostałem w swoje ręce te papiery – wyznał. – Pomyślałem, że to nie może być zbieg okoliczności… Dlatego musiałem tutaj przyjechać. Zapytać… czy to możliwe… że byłem… że naprawdę jestem wnukiem Joela Ora – dodał z jakąś bezradnością, ale i błaganiem. – Czy może mi pani coś o tym powiedzieć…? – wydusił, choć jednocześnie zdał sobie sprawę, że czuje się jak idiota.

Madame Zircon wciąż patrzyła na niego spod ściągniętych brwi, nie sprawiała jednak wrażenia, by uważała jego pytanie za nietrafione… czy wręcz zwyczajnie głupie.

– Pozwól mi się chwilę zastanowić – poprosiła łagodnym głosem. – Mam fatalną pamięć do imion i nazwisk… do miejsc, ale znacznie lepszą do dat i wydarzeń. I rozmów. Pozwól mi się chwilę zastanowić – powtórzyła.

Josh siedział na kanapie, czując, jak szybko bije mu serce. Nalał sobie soku, gdyż zaschło mu w ustach, i wypił całą szklankę, podczas gdy Madame Zircon przyłożyła dłoń do czoła i bardziej niż widocznie pogrążyła się w myślach.

Dopiero teraz uświadamiał sobie, jak wiele wydarzyło się od rana. Przez ostatnie kilka godzin był w biegu, w pogoni za czymś, co być może wcale nie było prawdą. Gorączkowo szukał, rozmawiał z nowymi – znajomymi – ludźmi, odwiedzał dalekie – bliskie – miejsca… Jego życie zupełnie niespodzianie zostało wywrócone do góry nogami – a przynajmniej jego myśli. Powinien być teraz w Idealo. Jeszcze rano, kiedy wsiadał w pociąg, w ogóle nie wyobrażał sobie, że stanie się coś tak wstrząsającego… że coś zepchnie go z obranego kursu – w przenośni i dosłownie. Wyjechał ze Świętej Joanny, by oderwać się od smutku, jakiego tam doświadczył… a teraz zdał sobie sprawę, że nie poświecił jednej myśli Gillesowi, którego śmierć była dla niego taką tragedią zaledwie wczoraj. Owszem, dobrze było zająć się czymś innym – by odpędzić rozpacz – ale jak świadczyło o nim takie zupełne odcięcie się? Niemal zapomnienie?

Co więcej, ani przez chwilę nie pomyślał o Alainie! Zupełnie jakby obecna kwestia była tylko jego problemem i chciał się nią zająć na własną rękę. No, była – ale jeszcze jakiś czas temu był pewien, że chce dzielić z Alainem wszystko. Co prawda z Alainem nigdy tak naprawdę nie dało się rozmawiać na jakiekolwiek tematy rodzinne, gdyż o swoim ojczymie Alain nie chciał w ogóle mówić, biologicznego ojca nie znał, zaś stosunki z matką były, delikatnie mówiąc, złe. Josh z kolei, zostawszy sierotą we wczesnym dzieciństwie, nie miał właściwie nic do powiedzenia… Może dlatego teraz, kiedy nagle ta sprawa pojawiła się przed jego oczami, "zapomniał" o Alainie, bo jedno nie łączyło się z drugim…? Uświadomił sobie jednak, że chciałby, by Alain tutaj był… ale przecież zawsze chciałby Alaina przy sobie, więc akurat to nie było nic dziwnego. Nie wiadomo zresztą, czy Alain dobrze by się tutaj czuł – po tym wszystkim, co stało się jego udziałem w związku z Grace i Georgesem, mógł żywić niechęć do takich miejsc. Josh poczuł nagłe osamotnienie i skulił się na kanapie.

Nie mógł jednak udawać: sprawa, w którą się zanurzył, pochłaniała w całości jego uwagę. Może zresztą było to jakieś celowe działanie? Potrzebował odskoczni dla tego, co wydarzyło się w Paryżu… nie, w Sainte-Jeanne, a takie rewelacje na temat własnej przeszłości nadawały się do tego lepiej niż cokolwiek innego. Patrząc na skupioną twarz Madame Zircon, pytał sam siebie, jakie były szanse, że naprawdę był spokrewniony z Joelem Orem – i odpowiadał sam sobie, że niewielkie. Nieistniejące. Przecież pani Almand na pewno by mu to powiedziała, zareagowała w inny sposób… Tymczasem nic w jej mowie nie świadczyło, by uważała go za syna Jocelyna Ora. Wszyscy musieli sądzić – wiedzieć – że Joel Or przygarnął chłopca-sierotę… a nie, że zajmował się wnukiem.

Chociaż żadnej różnicy to tak naprawdę nie robiło. Żadnej.

Mimo to czuł rozczarowanie na myśl, że to wszystko było tylko jego mrzonką. Żałował nawet, że zapytał o to Madame Zircon. Może powinien był zadowolić się marzeniami…?

A potem po raz kolejny pomyślał, że jest po prostu durniem. Cokolwiek zrobi, czegokolwiek się dowie, nie zmieni to absolutnie nic w jego przeszłości. Dwadzieścia lat, które przeżył… one były jego rzeczywistością. Każdy dzień, tak wiele dobrych dni – z dziadkiem, z Erwinem, z Alainem… W Suno, w Idealo, w Paryżu. Był Joshuą Orem, nikim innym. Jakie znaczenie miało, kim byli jego rodzice? Przecież świetnie się dotąd obywał bez nich.

Madame Zircon ponownie na niego popatrzyła, a potem złożyła ręce na kolanach. Najwyraźniej była gotowa udzielić mu odpowiedzi, jakakolwiek miała ona być…

– Nie przytoczę ci dokładnej rozmowy – zastrzegła zaraz na początku, a Josh przełknął – ale jestem pewna, że kiedy twój opiekun skontaktował się z nami… kiedy rozmawialiśmy o tobie… wtedy powiedział coś takiego: "Straciłem syna w wypadku, wiele lat temu. Gdyby to się nie stało, może miałbym teraz wnuka jak ten mały." – Popatrzyła na Josha jeszcze bardziej przenikliwie. – Powiedział: "wiele lat temu", więc nie mógł żadną miarą nawiązywać do tego, co stało się w tamtym roku, kiedy znaleziono ciebie. Poza tym… Musiał wiedzieć, gdzie i kiedy to się wydarzyło – wskazała. – I że jego syn był ofiarą. A tych ludzi, którzy tutaj zginęli, nie można było zidentyfikować… po prostu się nie dało – dodała ciszej.

Josh siedział nieruchomo. To, co właśnie usłyszał, brzmiało tak logicznie, tak sensownie, tak niepodważalnie… Myślał, że będzie rozczarowany, przygnieciony prawdą… ale teraz zdał sobie sprawę, że głęboko w sobie spodziewał się takiej odpowiedzi. Tak naprawdę wiedział od samego początku, że odpowiedź nie może być inna, a mimo to coś kazało mu tutaj przyjechać, iść za próżną nadzieją… Może to, że mrzonki jako sposób na życie nigdy mu na dłuższą metę nie odpowiadały… zawsze wolał prawdę od fikcji, choć często pozostawał na nią ślepy. A może naprawdę lepiej było zająć się tą sprawą, niż poddawać się przygnębieniu z powodu Gillesa… złapać tę nić Ariadny, nawet jeśli miała zaprowadzić go w zupełnie inne miejsce, niż oczekiwał. Inne miejsca też miały swój urok. Teraz czuł właściwie, jakby pozbył się jakiegoś ciężaru – niepewności, zagubienia. Jakby stał na tym, na czym stał dotąd – i nie było to takie złe.

– Czy jesteś zawiedziony? – zapytała Madame Zircon łagodnie, czytając jego myśli.

Potrząsnął głową i skupił na niej spojrzenie.

– Nie. I nie żałuję, że tu przyjechałem – odparł szczerze, prostując plecy.

Wyglądało, że ta odpowiedź ją zadowoliła.

– Co masz zamiar teraz zrobić? – spytała.

Nad tym się nie zastanawiał… ale opcji nie było aż tak wiele.

– Chyba pojadę do Idealo, jak miałem pierwotnie zamiar – oznajmił.

– A czy nie zechciałbyś u nas przenocować? – zaproponowała. – Z chęcią porozmawiałabym z tobą dłużej. Nawet jeśli dość krótko, to przecież mieszkałeś u nas. Zawsze z radością słucham o tym, jak się naszym wychowankom powodzi.

– Nie chciałbym sprawiać kłopotu – odrzekł, jak to miał w zwyczaju.

Jej oczy błysnęły.

– To jest na swój sposób twój dom – stwierdziła, ale zaraz się zreflektowała. – Choć podejrzewam, że takiego domu nie wspomina się chętnie…

Josh zrozumiał, że nieświadomie ją uraził.

– Proszę tak nie mówić – powiedział szybko. – Przecież… Przecież zajęliście się mną, kiedy nie miałem nikogo innego. – Kiwnął głową. – Jak pani mówi, Madame: to był przez jakiś czas mój dom – powtórzył z powagą. – To prawda, kiedy już mieszkałem z dziadkiem, nie chciałem do niego wracać pamięcią… ale to nie dlatego, że było mi tutaj źle, tylko…

– Tylko dlatego, że byłeś tutaj sierotą – dokończyła spokojnie. – Rozumiem to doskonale. W każdym razie raz jeszcze nalegam, byś u nas został na noc. Chyba że jesteś już umówiony w Idealo…?

Josh pokręcił głową.

– Nie, nikt tam na mnie nie czeka… – odparł szczerze – więc dziękuję za zaproszenie.

Madame Zircon uśmiechnęła się.

– Dzieci się ucieszą. Rzadko miewamy gości, więc to dla nich spora atrakcja.

– Czy… czy mogę z nimi porozmawiać? – spytał Josh pod wpływem impulsu.

– Oczywiście! – Wyraźnie się ucieszyła. – Tylko nie pozwól, żeby ci weszły na głowę.

– Myśli pani, że mogłoby to im zaszkodzić?

– Im nie. Tobie.

Josh wbrew woli musiał się uśmiechnąć – w jej oczach zresztą też zamigotała jakaś wesołość, której do tej pory próżno było się dopatrywać – zaraz jednak spoważniał.

– Madame Zircon… Czy w Paco jest posterunek policji? – spytał. – W każdym razie… Czy wie pani, gdzie mógłbym się dowiedzieć więcej na temat tamtego wypadku…? – Mimo wszystko nie mógł tak zupełnie porzucić tej kwestii, nawet jeśli jego dotychczasowy stan wiedzy miał pozostać niezmieniony, co było prawdopodobne.

– Tak. – Kiwnęła głową. – Nasza komenda powiatowa badała tę sprawę.

– W takim razie przejdę się tam zaraz.

– Ale dzisiaj jest przecież sobota – zauważyła. – Nie sądzę, by ktoś ci mógł tam pomóc.

– No tak, rzeczywiście. – Z tego wszystkiego stracił orientację w czasie.

– Oczywiście jeśli chcesz, możesz tutaj zostać do poniedziałku – rzuciła Madame Zircon niezobowiązującym tonem.

Josh skupił na niej spojrzenie, a potem kiwnął głową zamyślony. Teraz nie wydawało się to takim złym pomysłem. Do Sainte-Jeanne musiał wrócić w środę wieczorem… Miał dość czasu.

Madame wstała w kanapy, więc również się podniósł.

– Poproszę Marise, żeby przygotowała dla ciebie pokój – oznajmiła z werwą. – Obiad jemy o szóstej, pokażę ci, gdzie jest jadalnia. I gdzie możesz się wcześniej odświeżyć po podróży.

Podeszła do drzwi i gestem wskazała, by szedł za nią.

– Dziękuję – powiedział do niej; nagle ścisnęło go w gardle. – Nie musi się pani tak o mnie troszczyć…

Zatrzymała się w pół kroku i odwróciła do niego, patrząc z absolutnym zdumieniem.

– A po co innego my tutaj jesteśmy? – rzuciła z uśmiechem, po czym poszła dalej korytarzem.

Josh odetchnął głęboko i ruszył za nią – jednak minęła dłuższa chwila, zanim znów był w stanie normalnie rozmawiać.

Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że od dawna spotyka na swojej drodze tylko dobrych ludzi.




Eri Kawai, "Madoromi no rinne" (tłum: Ból przeszłości, do której nie chcę wracać)



rozdział 6 | główna | rozdział 8