8.
(shinwa no kuni made yuku)




Następnego ranka Josh obudził się o wiele spokojniejszy. Czuł, że minęła gorączka, która towarzyszyła mu przez większość poprzedniego dnia. Przespał się z problemem – i emocje opadły. Po prawdzie już wieczorem był w stanie myśleć o innych rzeczach – i teraz zastanawiał się, czy rzeczywiście był tak powierzchownym człowiekiem, że skakał z jednej sprawy w drugą, w nic poważnie się nie angażując… Możliwe jednak, że – przeciwnie – świadczyło to o bogactwie uczuć czy czymś podobnym.

Dość powiedzieć, że wieczorem całą jego uwagę pochłonęły dzieci przebywające w ośrodku. Było ich sporo, ponad dwadzieścioro; najmłodsze nie miały jeszcze dwóch lat, najstarsze zaś osiągnęły czternaście. Początkowo odnosiły się do niego z nieśmiałością – i wzajemnie – szybko jednak "zaakceptowały" jego obecność i wciągnęły go do zabaw (młodsze) i rozmów (starsze). Te pierwsze dostarczyły mu wiele radości; w przypadku tych drugich jego uczucia były o wiele bardziej złożone… Domyślał się, że w ciągu paru godzin usłyszał więcej skarg, próśb, sekretów i żalów niż opiekunki przez cały miesiąc. Pewnie chodziło o to, że był osobą obcą – a obcemu czasem łatwiej się zwierzyć. Możliwe też, że dzieci widziały w nim kogoś, kim same mogły się stać – Madame Zircon przedstawiła go jako dawnego wychowanka i być może nieświadomie stał się dla nich jakimś wzorem… Potrafił zrozumieć, że mogły tego potrzebować, nawet jeśli sam nie czuł się dla nikogo autorytetem. Mógł być dla nich swoistym podtrzymaniem nadziei – został przygarnięty, znalazł rodzinę, znalazł dom. Mógł być motywacją – dorósł, prowadził samodzielne życie, studiował na uniwersytecie. Przede wszystkim jednak był kimś, kto przeszedł przez to samo co one: utratę rodziców i pobyt w sierocińcu – nic więc dziwnego, że wiele z nich chciało z nim porozmawiać.

A on słuchał cierpliwie, starając się pocieszać, doradzać, wspierać. Poszedł spać dość późno, gdyż jeszcze przed północą – kryjąc się przed opiekunkami – do jego pokoju przemykały te pokrzywdzone przez los istotki, a on nie miał serca żadnej odesłać. Jeśli w jakiś sposób mógł im pomóc – choćby tylko dobrym słowem – nie zamierzał tej szansy zmarnować, zwłaszcza że dwa dni później miał stąd zniknąć, pewnie na zawsze…

Uświadomił sobie, że czuje wielki podziw dla ludzi, którzy prowadzili ten ośrodek i którzy każdego dnia musieli radzić sobie z dziecięcymi problemami, znajdować rozwiązanie dla konfliktów między wychowankami, a przede wszystkim obdarzać opieką i uwagą. Taka Marise była od niego zaledwie rok starsza, a jednak pracowała tutaj i dawała z siebie wszystko, by zadbać o osierocone dzieci, które nie miały innego domu. To była wymagająca praca i nie mógł jej wykonywać ktoś, komu brakowało empatii, ale także umiejętności stawiania granic. Z drugiej strony potrzeba też było hartu ducha, silnej psychiki, by udźwignąć nieustanne obcowanie z ludzkim nieszczęściem… z nieszczęściem dziecka, które niczemu nie było winne. Tak, Josh nie mógł nie być pod wrażeniem – także jako osoba, która sama była po drugiej stronie i potrzebowała tej opieki i uwagi, a jedynie tutaj, od obcych ludzi, mogła ją otrzymać.

Przy śniadaniu Madame Zircon poprosiła, by opowiedział więcej o sobie, zanurzył się więc w opowieść o życiu z dziadkiem w Suno, o siedmiu latach w Idealo i edukacji w Świętym Grollo oraz o studiach w Paryżu.

– Chyba dobrze wybrałeś kierunek – skomentowała, a on popatrzył na nią, unosząc brwi. – Widziałam, jak rozmawiałeś wczoraj z dziećmi. Pewnie domyślasz się… albo wiesz, że nie są z gatunku tych, którym łatwo się otworzyć… A ty masz odpowiednie podejście.

– Sądzę, że po prostu uważają, że jestem w stanie ich zrozumieć.

– Oczywiście, to pewnie też – zgodziła się. – Jednak coś takiego nie oznacza automatycznie, że mają rację. A w twoim przypadku mają. Wracając jednak do wcześniejszego tematu… Myślałeś już o tym, czym zajmiesz się po studiach?

Josh pokręcił głową.

– Przez chwilę uważałem, że psychologia kliniczna mogłaby być dla mnie… ale teraz już nie jestem tego pewien.

Popatrzyła na niego pytająco, więc streścił ostatnie wydarzenia, które stały się jego udziałem w Świętej Joannie. Wspomniał o entuzjazmie, z jakim podszedł do swojej praktyki, radości, jaką dała mu praca z chorymi, oraz o wstrząsie z powodu samobójstwa młodego pacjenta. Nie potrafił o tym opowiadać bez żalu – z pewnością miało minąć jeszcze wiele czasu, zanim śmierć Gillesa przestanie go tak boleć – ale zdał sobie sprawę, że odrobinę mu ulżyło, kiedy mógł się tym podzielić z zupełnie obcą osobą. A może chodziło o to, że był już w stanie o tym mówić? Przedwczoraj głównie płakał, nie będąc w stanie ująć w słowa tego, czego doświadczył – teraz po raz pierwszy mógł o tym rozmawiać, nie był już sam ze swoimi odczuciami i cierpieniem.

– Tak więc nie wiem, czy to jest praca dla mnie – podsumował. – Zamierzam tam wrócić i dokończyć praktykę… jednak po tym, co się stało, chyba zbyt będę się obawiał popełnienia kolejnego błędu, żeby móc się tym zająć w przyszłości.

– Przecież śmierć tego pacjenta to nie była twoja wina – zauważyła bystro Madame Zircon. – Rozumiem jednak, że możesz się czuć niepewny. Nieważne jak człowiek jest silny, takie wydarzenia mogą podkopać wiarę w siebie każdego.

– W każdym razie mam przed sobą jeszcze trzy lata nauki – Josh wolał nie komentować tego o sile, zwłaszcza że w jego przypadku nie było czym się chwalić. – Myślę, że znajdę dziedzinę, która by mi odpowiadała.

– Szkoda, że nie… Nie, przepraszam – powiedziała szybko, a Josh zastanawiał się, co miała na myśli. – Cieszę się, że zostaniesz z nami jeszcze ten dzień. Jutro będziesz jechał dalej, tak? Do Idealo?

– Tak, ale… czy mógłbym skorzystać z telefonu? Chciałbym uprzedzić…

Uświadomił sobie, że nie mógł się po raz kolejny zwalić na głowę Erwinowi i Cecile bez zapowiedzi. Co prawda informować ich o swoim przyjeździe na dzień wcześniej… to chyba nie robiło aż takiej różnicy. Powinien był zadzwonić tydzień temu. Albo w ogóle dać znać z Paryża, że będzie w tym okresie w okolicy i chciałby się wybrać z wizytą. Teraz, kiedy o tym myślał, tym bardziej dochodził do wniosku, że ostatnio zupełnie stracił zdolność planowego działania… Doprawdy, kiedyś był o wiele bardziej zorganizowany… a teraz nagle zaczął działać "na żywioł". Erwinowi należało się więcej szacunku… zwłaszcza po tym, jak go Josh potraktował zeszłego lata… To znaczy, zszedł się z Alainem, co w oczach Erwina było zbrodnią.

Możliwe, że Erwin w ogóle nie otworzy przed nim drzwi… Josh zatrzymał się w pół kroku.

– Joshua…?

Potrząsnął głową. Tak czy owak, trzeba było go poinformować. Kiedy jednak zbliżył się do aparatu, uświadomił sobie, że nie zna numeru. Był naprawdę beznadziejny… Właściwie to w całym swoim życiu zapamiętał jeden jedyny numer telefoniczny – do Alaina. Pozostałymi nigdy sobie nawet nie zwracał głowy.

– Czy ma pani książkę telefoniczną Idealo? – zapytał z zażenowaniem.

– Tak.

Przyglądając się, jak Madame Zircon szuka odpowiedniego woluminu na półce – bardziej przypominającej skład niż miejsce uporządkowane – Josh przypomniał sobie, że było jeszcze coś takiego jak biuro numerów. To tylko on żył w świecie, gdzie nie istniały inne środki komunikacji jak twarzą w twarz albo listownie. Miał co prawda zapisane nieliczne numery w notesie, ale nie przyszło mu do głowy, by ów notes ze sobą zabrać w podróż. Chyba naprawdę powinien sobie sprawić komórkę, jak mu Alain od dawna radził… Tylko po co mu ona? Do kogo miał dzwonić? Po pierwsze tego nie lubił, a po drugie… Wciąż pamiętał serial, na który trafili z Alainem, kiedy jeszcze mieli działający telewizor, a w którym jedna z bohaterek, kobieta w średnim wieku, każdego popołudnia po powrocie z pracy kładła się na kanapie i przez następne dwie godziny obdzwaniała wszystkich znajomych i rodzinę, żeby poplotkować. Zgroza. Z drugiej strony Alain miał telefon i bardzo rzadko z niego korzystał, więc można było i tak… tyle że Joshowi coś takiego wydawało się zawracaniem głowy i stratą pieniędzy.

Myśl o Alainie znów ukłuła… No tak, miał jechać do Idealo, a to tam wszystko się przecież zaczęło. Tam się poznali, tam się do siebie zbliżyli… A teraz? Jak to będzie: chodzić po znajomych ulicach, patrzeć na kościół i kampus, i na wszystkie inne budynki, które przez tak wiele lat oglądał… jeść sernik w "Muszelce" – znów samotnie? Przez chwilę zupełnie nie wiedział, jak powinien myśleć o Alainie i sobie. Czy wciąż byli razem? Czy wciąż byli parą? Jeśli tak, to chyba najdziwniejszą na świecie – jeden w Esperanto, drugi… nie wiadomo właściwie gdzie. Bez kontaktu, bez porozumienia, bez… niczego. Nagle miał ochotę zadzwonić nie do Erwina, tylko do Alaina – to właśnie powinien był zrobić już dawno temu. Doprawdy, zachowywał się po prostu absurdalnie: zamiast wyjaśnić sprawę, po prostu pozwalał sytuacji trwać… i liczył, że "jakoś to będzie". Jednak wiedział, dlaczego tego nie zrobił – pewnie bał się, że Alain znów nie odbierze, wciąż nie będzie chciał z nim rozmawiać… albo, jeszcze bardziej, bał się usłyszeć słowa zupełnego odrzucenia – a czegoś takiego by nie zniósł, nie przez telefon w każdym razie. I to on wczoraj doszedł do wniosku, że woli prawdę od mrzonek? Jak można być tak bezkrytycznym? Czasem naprawdę zadziwiał sam siebie…

Madame Zircon w końcu znalazła w stosie najróżniejszych książek tę właściwą, choć niewiele brakowało, by sterta woluminów spadła na podłogę… Na szczęście w porę udało jej się opanować lawinę i jedynie kilka mniejszych książeczek i innych papierów poleciało na dywan. Podała mu opasły tom z krzykliwą okładką i schyliła się, żeby posprzątać bałagan, dając mu znak, że nie potrzebuje pomocy. Josh począł szukać nazwiska Erwina – upewniwszy się wcześniej, że ksiązka jest aktualna – jednak szybko przerwał mu cichy okrzyk. Podniósł oczy znad kolumny drobnych literek – zatrzymując palec, którym pomagał sobie przy przeglądaniu – i ujrzał Madame Zircon trzymającą w rękach małą karteczkę, która wraz z innymi musiała sfrunąć z półki.

– Joshua… – powiedziała kobieta słabym głosem, zupełnie zapominając o pozostałych przedmiotach na podłodze. – Myślę, że to jest coś, co powinno cię zainteresować. I dowód na moją słabą pamięć – dodała z przygnębieniem i frustracją, wciąż wpatrując się w świstek papieru. – Och, mój Boże. Jak mogłam o tym zapomnieć…? Wstyd mi, przepraszam cię. – Uniosła na niego oczy, w których odbijała się skrucha.

– O co chodzi, Madame? – spytał Josh spokojnie, choć serce zabiło mu mocniej.

Madame Zircon usiadła na oparciu sofy, wciąż trzymając w uniesionych dłoniach karteluszek i wpatrując się w niego niczym w zły omen. W końcu opuściła go na kolana i spojrzała na Josha nieledwie z rozpaczą. Josh zamknął książkę telefoniczną i odłożył na bok, domyślając się, że przez jakiś czas nie będzie jej potrzebować.

– Madame…?

Madame była wyraźnie poruszona – na szczęście nie na tyle, by musiał się obawiać o jej zdrowie. Przez chwilę zbierała myśli, przenosząc wzrok między nim a zapisanym kawałkiem papieru, a w końcu zaczęła mówić.

– To się stało wkrótce po tym pożarze, o którym ci wczoraj mówiłam… Pojawił się tutaj mężczyzna, który szukał zaginionych krewnych… Nie pamiętam teraz dokładnie szczegółów… tak samo jak nie pamiętam stopnia pokrewieństwa, o którym mówił, ale chodziło chyba o dość bliską rodzinę. W każdym razie znacznie dawniej stracił z nimi kontakt… w grę wchodziły chyba jakieś problemy rodzinne i dlatego nie trzymali się razem. Potem jednak przez wiele lat usiłował ich odnaleźć, ale bezskutecznie… i w końcu zaczął objeżdżać sierocińce, szukając syna tego prawdopodobnie zmarłego krewnego.

Ściągnęła brwi i przyłożyła dłoń do czoła, koncentrując się.

– Tacy ludzie trafiają się tutaj nie tak rzadko, nie jestem w stanie wszystkich spamiętać – powiedziała przepraszającym tonem. – Wtedy jednak mieliśmy tutaj straszny chaos, a w dodatku straciliśmy całe archiwum… Nie mogłam mu pomóc tak, jak bym chciała. Byłam jednak pewna, że dziecka, którego szukał, nigdy u nas nie było… Wspomniałam mu jednak twoją historię, dlatego że nigdy nie udało się nam wyjaśnić, kim naprawdę jesteś. Pamiętam nawet dokładnie, że powiedziałam: "No i był jeszcze Joshua". Na początku ten człowiek był sceptyczny, bo chodziło o chłopca o innym imieniu, nie pamiętam teraz jakim, a my przecież wiedzieliśmy chociaż tyle, akurat tyle, że jesteś Joshua. Myśleliśmy więc, że to jednak chodzi o inne dziecko.

Odetchnęła głęboko, patrząc mu w oczy, i podjęła na nowo.

– Potem jednak, kiedy na policji dowiedział się więcej o tym wypadku, ten człowiek wrócił tutaj i chciał wiedzieć o tobie więcej… podczas gdy to było zupełnie niemożliwe, bo wszystko się spaliło, a ja po prostu nie pamiętałam, gdzie i z kim mieszkałeś. Nie miałam pojęcia, gdzie cię szukać, bo przez nasz ośrodek przewija się przecież wiele dzieci i sporo z nich znajduje nowy dom. To mogło być gdziekolwiek… a dopiero teraz przypomniałeś mi, że chodziło o Suno. Ten mężczyzna był oczywiście zawiedziony, że nie może potwierdzić swoich podejrzeń… Był pewny, że zdołałby chłopca rozpoznać. Zostawił w każdym razie swój adres i prosił, by się z nim skontaktować, gdyby były jakieś nowe informacje… ale ja zupełnie o tym zapomniałam. – Złożyła ręce w błagalnym geście. – Och, Joshua, wybacz mi…! Mieliśmy wtedy tyle na głowie… choć to niczego nie usprawiedliwia… Ta kartka przeleżała tutaj całe lata. I przeleżałaby następne, gdybyś się nie zjawił.

– Ale się zjawiłem – szepnął Josh, zastanawiając się, czy to wszystko było fatalnym zbiegiem okoliczności… czy jednak przeznaczenie dawało mu szansę na powrót do korzeni. W ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin otrzymał trzy informacje… przesłanki… Więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Dramatyczna opowieść tylko wzmogła poczucie, że coś jest na rzeczy i trzeba to wyjaśnić.

Madame Zircon podała mu kartkę – która mogła zawierać dane jego żyjącego krewnego – ale zanim na nią spojrzał, zastanowił się, czy zniesie kolejne rozczarowanie. To mogła być równie dobrze ślepa uliczka, kolejne nieporozumienie, kolejna próżna nadzieja… Jednak… czy miał coś do stracenia? Przecież jego życie w najgorszym wypadku będzie wyglądać tak jak dotąd, a nie było aż takie złe. Podjął decyzję i popatrzył na świstek po zapisanej stronie.

Ghislain Lavaud. A pod spodem numer telefonu i adres.

– Tuluza…? – spytał Josh, podnosząc oczy na Madame Zircon, która kiwnęła głową.

– Tak, ten człowiek był Francuzem – oznajmiła kolejną rewelację, którą dotąd zupełnie ominęła w swojej opowieści.

Josh mrugnął i ponownie popatrzył w kartkę. Czyżby miało się okazać, że i on jest z urodzenia Francuzem? Chyba było trochę za wcześnie na takie myśli, ale… Zastanowił się. Prawdę powiedziawszy nigdy dotąd nie zauważył, by nauka francuskiego sprawiła mu jakiś kłopot. Nie; właściwie nawet nie pamiętał, by uczył się francuskiego. Te lekcje w szkole podstawowej – obowiązkowe w Esperanto od pierwszej klasy… To nie była nauka, to było po prostu obcowanie z językiem, wchłanianie go. Już w gimnazjum mówił oboma językami z równą swobodą – choć to jeszcze o niczym nie świadczyło, bo większość mieszkańców Esperanto posługiwała się francuskim bez większego problemu.

– Po jakiemu mówiłem, kiedy tu trafiłem? – zapytał mimowolnie.

– Miałeś dwa lata – przypomniała Madame Zircon.

– Chyba dwuletnie dzieci coś już mówią…? – zauważył Josh z pewną złością, podnosząc na nią wzrok.

Wzruszyła ramionami.

– Rozumiałeś, co się do ciebie mówiło, więc nikt nie wpadł na pomysł, by rozmawiać z tobą w innym języku – odparła cierpko.

No tak, to brzmiało logicznie. Opanowując wzburzenie, ponownie spojrzał na kartkę. Przez chwilę obracał ją w dłoniach i zastanawiał się, co tak naprawdę czuje. Chyba nic. Może rzeczywiście nie chciał sobie robić próżnych nadziei, więc wolał powstrzymać spekulacje… Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie chce tego tak zostawić. Nie. Chciał dowiedzieć się, czy ten człowiek – na razie tylko nazwisko na kartce papieru – był rzeczywiście jego krewnym. Nie było w tym żadnych innych uczuć poza ciekawością. Tak, tylko ciekawość. Nigdy dotąd nawet nie myślał… nie zakładał, że gdzieś żyją członkowie jego rodziny, dalszej rodziny – dlaczego teraz miałoby to nim wstrząsnąć? W innym przypadku – gdyby przez całe życie szukał i pragnął krewnych – pewnie by czuł złość, że ta kartka przeleżała tutaj… Ile? Dziesięć? Piętnaście lat? Tylko że na co miał się złościć? Na pożar? Na niepamięć? Na los?

Teraz los dawał mu nową możliwość – a w takim razie chyba warto było z niej skorzystać…?

– Co zamierzasz zrobić? – Madame Zircon zdawała się czytać jego myśli.

– Wydaje mi się, że moja wizyta w Idealo będzie musiała zaczekać – odparł, a potem spojrzał na nią. – Bo to przecież zupełnie w odwrotnym kierunku, a w środę powinienem być z powrotem w Sainte-Jeanne… Poza tym nie mam tyle pieniędzy, żeby rozbijać się po południowej Francji i okolicach – dodał, uświadamiając sobie fakt, że jego środki są przecież ograniczone. W Świętej Joannie opłacano mu mieszkanie i wyżywienie, więc niemal całe stypendium za ten miesiąc było do jego dyspozycji, ale nie była to jakaś wielka suma, zaś bilety kolejowe kosztowały.

– A może lepiej najpierw zadzwonić…? – zasugerowała Madame Zircon.

– To chyba nie jest sprawa, którą powinno się załatwiać przez telefon – stwierdził; sama myśl budziła w nim niechęć.

Potrząsnęła głową.

– Oczywiście, że nie jest. Ale jeśli zamierzasz tam pojechać, powinieneś się wcześniej upewnić, czy adres jest aktualny… I czy w ogóle zastaniesz tego człowieka – zauważyła trzeźwo, wskazując na telefon za jego plecami.

Josh nic nie powiedział. Z roztargnieniem zapytał sam siebie, czy Madame Zircon przypadkiem nie robi mu zawoalowanych wymówek, że przed przyjazdem tutaj nie dał znać… Kiwnął głową, gdyż miała zupełną rację. Nie było sensu tłuc się do Tuluzy tylko po to, by na miejscu dowiedzieć się, że jechał na próżno. Jakoś o tym sam nie pomyślał… co mu się zresztą zdarzało ostatnio nieustannie. Odwrócił się do aparatu i podniósł słuchawkę, po czym z mocno bijącym sercem wykręcił numer. Jego nadzieje, o ile zdążył jakieś mieć, szybko zniknęły, kiedy usłyszał charakterystyczny dźwięk, a po nim:

Nie ma takiego numeru.

Bezradnie spojrzał na Madame Zircon, która podeszła bliżej i wyciągnęła rękę.

– Pokaż mi tę kartkę… No tak, przecież w międzyczasie była tam zmiana numerów.

– Zmiana numerów…? – zdziwił się.

– Z siedmio- na ośmiocyfrowe – wyjaśniła. – Zadzwoń do biura numerów – podpowiedziała. – Masz nazwisko i adres, nie powinno być problemu.

Ręce Josha cokolwiek się trzęsły, kiedy przez następne kilka minut wykręcał jeden numer, podawał dane, zapisywał kombinację cyfr, a potem wybierał ją na tarczy… Właściwie zdenerwowanie samym faktem używania telefonu przesłaniało zdenerwowanie całą sprawą. Podejrzewał, że nawet gdyby dzwonił do Erwina, rozmowa w jego wykonaniu przebiegłby w podobnym stylu – to znaczy: jąkając się i dukając.

– Rezydencja Lavaud, mówi Pichet – rozległ się w słuchawce spokojny męski głos.

Josh przełknął.

– Ja… Chciałbym rozmawiać z panem Ghislainem Lavaudem – wykrztusił, patrząc na karteczkę.

– Monsieur jest w tej chwili nieobecny. Czy mam przekazać wiadomość? Bądź zechce pan zadzwonić później, po południu? – spytał mężczyzna uprzejmie.

Josh usiłował zebrać myśli, co w takich sytuacjach zawsze nastręczało mu sporych trudności… Jego rozmówca cierpliwie czekał.

– Czyli pan Lavaud będzie obecny po południu? – zapytał w końcu.

– Tak – usłyszał w odpowiedzi.

– Dziękuję – wydusił i odłożył słuchawkę, choć wiedział, że sprawia przez to wrażenie osoby niewychowanej.

– Nie lubisz rozmawiać przez telefon – stwierdziła Madame Zircon z lekkim uśmiechem. Potrząsnął głową; nie znosił. Miał jednak nadzieję, że teraz przez najbliższe kilka dni nie będzie musiał nigdzie dzwonić. – Udało ci się dowiedzieć – oświadczyła. – Zamierzasz tam pojechać?

– Tak.

– Jeszcze dzisiaj? – upewniła się.

– Tak.

Przyglądała mu się przez chwilę bacznie, po czym kiwnęła głową, ale przez jej twarz przemknął cień smutku. Nie wymagało od Josha wielkiej bystrości domyślenie się, co go wywołało…

– Przepraszam, obiecałem, że zostanę do jutra… – odparł ze skruchą, spuszczając wzrok. Czuł się głupio; nie lubił zmieniać planów, jeśli wiązało się to z dyskomfortem innych.

Madame Zircon pokręciła jednak głową.

– Rozumiem twoją sytuację. Jeśli masz okazję wyjaśnić sprawę od razu, powinieneś to zrobić. Dzisiaj jest niedziela, dobry dzień na takie rzeczy. Po weekendzie może być inaczej: ludzie są w pracy, mają różne obowiązki, są zajęci. Poza tym… Chyba jeszcze kiedyś tutaj wrócisz? – zapytała.

Josh otworzył usta, by zapewnić ją, że jak najbardziej… a po chwili je zamknął. Był strasznie kiepski we wracaniu, wiedział to. Jeśli tylko miał Alaina, był w stanie spędzić cały czas z nim… zapominając o innych ludziach, którzy coś znaczyli w jego obecnym życiu bądź na którymś wcześniejszym etapie. Był entuzjastyczny, jak długo był w czyimś miłym towarzystwie… ale kiedy wspólny pobyt się kończył, wtedy Josh zwracał się ku innym rzeczom, które miał wokół siebie na co dzień. Powtarzało się to nieustannie, zawsze według tego samego schematu… i jeszcze nie odgadł, co było przyczyną, ale przynajmniej miał tego świadomość. Dlatego spuścił głowę i odpowiedział tylko z poczuciem winy:

– Postaram się.

– A ja postaram się do tego czasu cię nie zapomnieć – odparła Madame Zircon z błyskiem w oku.

Poczuł, że kąciki jego ust drgnęły… i po chwili śmiali się oboje.

Madame Zircon powiedziała mu dokładnie, jak dojechać do Tuluzy i ile powinno mu to zająć. Miał pojechać jednym pociągiem na południe, a potem przesiąść się na drugi, jadący na zachód. Jeśli podpasuje mu połączenie, powinien być na miejscu około drugiej-trzeciej, a to była całkiem przyzwoita pora na wizytę, nawet niezapowiedzianą. Josh co prawda uznał, że przez telefon niejako dał znać, że będzie się kontaktował, ale sam zdawał sobie sprawę, że był to bardzo pokrętny sposób myślenia.

Nie było jednak czasu do stracenia, więc zebrał swoje rzeczy i pożegnał się ze wszystkimi, zdecydowany od razu iść na dworzec – jednak wtedy okazało się, że wyjazd nie jest taki łatwy. Przyzwyczajony do tego, że rzadko kiedy ktoś go żegnał, nie spodziewał się sytuacji, jaka nagle zaistniała. Dzieci, dowiedziawszy się o jego zmianie planów, głośno zaprotestowały – miał przecież zostać do poniedziałku! Niektóre zaczęły płakać, inne krzyczeć, inne obraziły się i poszły sobie. Część podeszła do sprawy ze zrozumieniem i rzuciła się, by go wyściskać, a za ich przykładem poszła reszta.

Koniec końców na podwórzu rozegrała się scena bardzo rzewna, a Josh zorientował się, że sam jest bliski łez – i kiedy jedna z dziewczynek zapytała go natarczywym a płaczliwym tonem, czy wróci, odpowiedział, że tak, i w myślach dodał, że znacznie szybciej, niż wcześniej przypuszczał… zanim zdążą go zapomnieć. Dopiero wtedy uświadomił sobie – przypomniał? – że osierocone dzieci nie lubią zmian… i że dopóki nie nauczą się, jak sobie z nimi radzić, powinno się im oszczędzać takich "niespodzianek"… zwłaszcza w postaci ludzi, którzy nagle odchodzili, znikali. Te maluchy zostały już raz w życiu zaskoczone… postawione przed nieodwracalną zmianą, która być może zostawi ślad na zawsze. Okrucieństwem było dostarczać im kolejnych ran.

Wreszcie wyplątał się z licznych objęć i przy wtórze pochlipywania wyszedł za bramkę. Zatrzymał się jednak w wyjściu i raz jeszcze ogarnął spojrzeniem sporą grupę na trawniku przed budynkiem.

– Ja wrócę – powiedział przez zaciśnięte gardło, a potem popatrzył ponad głowami dzieci na Madame Zircon. – Wrócę – powtórzył.

Kierowniczka ośrodka pokiwała głową i uśmiechnęła się łagodnie. Josh odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem, zupełnie pewny, że lada chwila się rozpłacze… albo w ogóle zmieni zdanie i nigdzie nie pojedzie, a przecież miał sprawę do załatwienia.

Podczas pierwszego etapu podróży mógł myśleć jedynie o tym pożegnaniu. Jego ręce wciąż drżały, a w piersi gniotło, kiedy wspominał uścisk małych rączek, mokre od łez buzie, wykrzywione usteczka… Wiedział, co go tak poruszyło. Nie to, że ktoś – dzieci – tak bardzo pragnął jego obecności, chciał go za wszelką zatrzymać, nie mógł znieść myśli o jego odejściu… No, to też, oczywiście, jednak najbardziej wstrząsnęła nim ta świadomość, która go wtedy uderzyła: jakie znaczenie miała zmiana – i że te dzieci zostały naznaczone tak jak on sam. O tym nie mógł myśleć ze spokojem; przeciwnie, miał palące uczucie, że trzeba coś z tym zrobić, i to jak najszybciej.

Czy te maluchy miały przed sobą taką przyszłość jak on? Jasne, wiele spraw w jego życiu się ułożyło: skończył dobrą szkołę i studiował na uniwersytecie, a poza tym był samodzielny i świetnie potrafił rozwiązywać większość napotykanych problemów. Pewnie wiele osób, patrząc na niego, uznałoby go za osobę, której się nieźle powodzi – patrząc z zewnątrz, tak to musiało wyglądać. Jednakże jeśli popatrzyło się na wnętrze, to obraz ukazywał się zgoła inny. Pod względem emocjonalnym Josh był strasznie okaleczony… czasem używał wręcz słowa: "upośledzony". Tak niewiele wystarczało, by zaburzyć kruchą równowagę, w której na co dzień przebywał… by wtrącić go w głęboką depresję i pozbawić sił. I choć ostatnio miał wrażenie, że radzi sobie z tym odrobinę lepiej, to jednak wiedział doskonale, że jedna krótka terapia nie mogła skorygować wszystkich niepoprawnie funkcjonujących schematów emocjonalnych i raz na zawsze zniwelować ryzyka pewnych reakcji, które mogły wpędzić go w poważną chorobę – jak poważną, z tego zdał sobie najlepiej sprawę podczas praktyki w Świętej Joannie. To była jego zmora, z którą prawdopodobnie będzie się zmagał do końca życia.

Czy te dzieci czekał taki sam los? Była to myśl przerażająca, a w każdym razie bardzo bolesna. Nie życzyłby tego najgorszemu wrogowi, a tym mniej tym istotom, które już raz zostały potwornie skrzywdzone. Czy można im było jakoś pomóc? Jakoś je wzmocnić, by za kilka lat nie musiały przechodzić przez to co on? I w dodatku, jeśli się tak zastanowić… Josh miał w gruncie rzeczy szczęście, bo znalazł nową rodzinę – człowieka, który go pokochał i dał mu dom – ale mimo to, mimo całych lat miłości, którą otrzymał, wyrósł z niego taki… dziwoląg. Co będzie z dziećmi, które nie znajdą nowego domu i będą zmuszone zostać w sierocińcu aż do osiągnięcia dorosłości? Czy one nie były zupełnie skazane, żeby cierpieć? Czy coś takiego nie przekreślało ich szans na szczęśliwe, dobre życie?

Może zresztą przesadzał. Może zakładał najgorsze scenariusze. Może powinien zdobyć na ten temat odpowiednią wiedzę – bo psychologia rozwojowa mówiła tylko o tym, co się dzieje w warunkach prawidłowych – albo przynamniej zastanowić się nad tym na trzeźwo…? Jednak tak ciężko było wyrzucić z myśli obraz smutnych twarzy, zapłakanych oczu… i zawodu, utraconego zaufania we wzroku tych, które zostały z tyłu, nie brały udziału w tym ckliwym widowisku. Te dzieci… oraz te, które wcześniej sobie poszły… One były już na drodze, która prowadziła ku samotności, ku podejrzliwości, ku nieustannej niewierze w to, że coś dobrego będzie trwać. One były w większym – a na pewno bliższym, bezpośrednim – niebezpieczeństwie niż te zapłakane maluchy, które się do niego garnęły, pragnąc go zatrzymać.

Wstrząsnął nim dreszcz. Czy było już za późno? Czy nic nie dało się zrobić? Nie, na pewno nie, powiedział sobie szybko. Gdyby mógł z nimi porozmawiać… Wiedział, jak by to wyglądało, potrafił to sobie wyobrazić. Najpierw uzyska ich zaufanie, co mogło potrwać dłuższą chwilę… Potem zapyta – ostrożnie, ale naturalnie, bez nacisku. A potem będzie rozmawiać – o wszystkim, bo wszystko miało znaczenie. Będzie tam z nastawieniem, że chce pomóc – bo jeśli nie pomoże, to dobrze wie, co się z tymi dziećmi stanie. Gdyby mógł o tym pomówić z Madame Zircon… Ona pewnie o tym wszystkim dobrze wiedziała i robiła, co mogła, by zapobiec nieszczęściu, podobnie jak pracujące w ośrodku opiekunki… Jednak czy zdawała sobie sprawę, że zagrożenie było tak bliskie i że każda minuta jest cenna? Josh musiał jej to uświadomić, wyjaśnić jej – im prędzej, tym lepiej. Co on właściwie tutaj robi? I gdzie w ogóle jest?

Dobrze się stało, że zwrócił na to uwagę, bo okazało się, że właśnie dojeżdża do stacji, na której musiał się przesiąść. Jego pociąg miał opóźnienie, więc ten drugi – superekspres – już stał i czekał… Josh ledwo zdążył przebiec na sąsiedni peron i wskoczyć w pierwsze lepsze drzwi… i następnie już mknął z innymi podróżnymi na zachód ku Tuluzie. Przez chwilę usiłował wyrównać oddech, a potem ruszył na poszukiwania swojego miejsca, co potrwało dobre kilka minut, gdyż skład był długi, a jego wagon znajdował się oczywiście na samym końcu. Wreszcie udało mu się przecisnąć obok otyłej kobiety na swój fotel, po czym zapatrzył się w krajobraz winnic umykający za oknem w miarę, jak pociąg nabierał prędkości.

Przesiadka zaburzyła tok jego myśli i skierowała jego uwagę na chwilę obecną… na to, co robił. Wyciągnął z kieszeni kartkę, którą nieznajomy mężczyzna zostawił przed laty w sierocińcu. Ghislain Lavaud. Przyglądał się nakreślonym literom, ale tak naprawdę zupełnie nie czuł, że jedzie na spotkanie swojego krewnego. Być może krewnego, poprawił się szybko. Jakoś wydawało mu się to zupełnie nieprawdopodobne… Znów złapał się na wrażeniu, jakie to wszystko było dziwne – to nagłe skomplikowanie, jakie wdarło się w jego życie. Zaledwie wczoraj rano opuścił Sainte-Jeanne z zamiarem mniej lub bardziej planowej wizyty w Idealo – z zahaczeniem o rodzinną miejscowość… A od tamtego czasu zdążył już odwiedzić sierociniec, zaś teraz był w pociągu do Tuluzy, gdzie miał się zobaczyć z obcym człowiekiem i wyjaśniać kwestie własnego pokrewieństwa. Właściwie wciąż mu było ciężko ogarnąć to, co się wydarzyło od wczorajszego przedpołudnia – i miało się jeszcze wydarzyć.

Wrócił pamięcią do wcześniejszej rozmowy telefonicznej… "Rezydencja Lavaud" – powiedział człowiek, który odebrał telefon. I tytułował tego pana Ghislaina "Monsieur", czyli nie mógł być członkiem rodziny… bardziej pracownikiem… jakimś służącym… Jedno z drugim mówiło Joshowi, że na miejscu znajdzie coś więcej niż domek z ogródkiem. Czyżby miało się nagle okazać, że jest paniczem z wysoko postawionej rodziny…? Dziedzicem świetnego nazwiska i fortuny…? Prawie zachichotał na tę myśl, jednak przypomniał sobie powagę sytuacji – i zaraz pojawił się pewien niepokój. Kogo tam zastanie? Jak go tam potraktują? Przypomniał sobie powiedzenie, któremu dotąd przysłuchiwał się z obojętnością: "Rodziny się nie wybiera" – i być może pierwszy raz je zrozumiał. Jeśli spotka ludzi, którzy będą dla niego niemili… co wtedy? Odwróci się i wyjdzie? Od jedynych krewnych, jakich miał? Nagle domek z ogródkiem wydawał się znacznie bardziej zachęcającą… znacznie bliższą i sympatyczną opcją.

Jednak na dobrą sprawę czuł, że to wszystko jest jakąś abstrakcją. O ile był w stanie wyobrazić sobie, że miał – kiedyś – rodziców, nawet jeśli ich nie znał i nie pamiętał, o tyle myśl o dalszej rodzinie była się czymś zupełnie nierzeczywistym. Jedynym bliskim, jakiego kiedykolwiek posiadał – nawet jeśli nie byli spokrewnieni, co okazało się ponad wszelką wątpliwość i wciąż napełniało go pewnym żalem – był dziadek, Joel Or. Tylko z nim Josh czuł się związany jak dziecko z opiekunem. A teraz, już jako dorosły, miał – w każdym razie wierzył, że ma – Alaina… i naprawdę mu to wystarczało. Alain wystarczał za wszystko, Josh naprawdę nie potrzebował żadnych krewnych – i stąd pewnie zmieszanie, jakie odczuwał, zmierzając na spotkanie z tym Ghislainem Lavaudem. Było tak, jak doszedł do wniosku wcześniej, podczas porannej rozmowy z Madame Zircon: nawet jeśli dobrze byłoby się dowiedzieć, kim byli jego rodzice, to sama sprawa zupełnie go nie poruszała, nie na poziomie psychicznym. Przetrwał blisko dwadzieścia lat ze świadomością, że jest sierotą – i ułożył sobie życie. Pogodził się z tym, że jego rodzice nie żyli i że nie ma rodziny – i nie rozpaczał nad tym, nie zamartwiał się tym… ba, w ogóle o tym nie myślał na co dzień. Nawet jeśli ten fakt był jego częścią – a może właśnie dlatego – nie wiązały się z nim żadne emocje. Był pewien, że te przepracował – no, może lepiej powiedzieć: doświadczył – już w dzieciństwie i w okresie późniejszym nie było dla nich miejsca czy potrzeby. Nie było powodu dla ich wystąpienia.

Poza tym i tak był niemal zupełnie pewien, że to wszystko okaże się jednym wielkim nieporozumieniem, a w takiej sytuacji bez sensu było się nastawiać na jakieś kosmiczne sceny i odkrycia.

Taksówka, którą wziął spod dworca, zawiozła go do pięknej dzielnicy, ani chybi zamieszkiwanej przez ludzi dobrze sytuowanych. Mijali kolejne wspaniałe rezydencje otoczone dużymi ogrodami i Josh nie mógł nie zauważyć, że jego serce bije coraz szybciej. Może i jechał spotkać zupełnie obcych ludzi, ale jednak… spotykanie zupełnie obcych ludzi także budziło emocje – zwłaszcza jeśli byli to ludzie z wyższych sfer. Josh coraz bardziej obawiał się, że może zostać potraktowany w niezbyt przyjemny sposób… ale, pocieszył się, przecież Ghislain Lavaud chciał go spotkać już wiele lat temu. Chyba nie przepędzi go z miejsca ot tak…?

Dzielnica była całkiem duża – pewnie dlatego, że każda posiadłość zajmowała spory kawałek gruntu – ale wreszcie samochód zatrzymał się przed właściwą bramą, wysadził go i odjechał. Josh przez chwilę zbierał się na odwagę, a potem wkroczył na teren posesji, gdy uznał, że wygląda jak ostatnia oferma, stojąc tylko na chodniku i gapiąc się na nieruchomość. Co prawda wokół nie dostrzegł nikogo, kto mógłby o nim pomyśleć coś takiego, ale nigdy nie wiadomo. Dom – podobnie jak wszystkie inne – od ulicy oddzielało stylowe, żeliwne ogrodzenie, jednak brama była otwarta, więc uznał, że może wejść… a kiedy nie poszczuto go żadnymi psami, jego krok stał się odrobinę pewniejszy. Przed domem rozpościerał się zadbany klomb z różami, które teraz, wczesnym latem, intensywnie pachniały, zaś sam budynek – dwupiętrowy, otynkowany na jasno – robił od zewnątrz przyjemne wrażenie… zwłaszcza na Joshu, który miał słabość do ładnej architektury.

Nie przyjechał tu jednak zwiedzać, przypomniał sobie, stojąc od dłuższej chwili przed wejściem. Z pewną rezygnacją nacisnął dzwonek, a jego serce podskoczyło, gdy usłyszał głęboki dźwięk rozlegający się we wnętrzu domu. Wkrótce pomalowane na biało drzwi otworzyły się i stanął w nich starszy mężczyzna w garniturze. Nosił okulary, zaś jego rzadkie włosy były niemal zupełnie siwe. Wzrok miał jednak bystry, a na twarzy wyraz spokojnego skupienia.

– W czym mogę pomóc? – zapytał, a Josh mimowolnie zacisnął dłonie w pięści.

– Ja do pana Lavauda – wydusił. Kiedy mężczyzna wciąż wpatrywał się w niego uprzejmym wzrokiem, powiedział: – Nazywam się Joshua Or. – Jednak nazwisko przecież nic tym ludziom nie mówiło, więc dodał szybko: – Przyjeżdżam z sierocińca w Paco, w Esperanto. Pan Lavaud zostawił tam kiedyś informację i adres.

Już kiedy mówił te słowa, uświadomił sobie, że o jednej rzeczy nie pomyślał – mianowicie że pan Lavaud mógł już dawno temu znaleźć zaginionego krewniaka. Przecież minęło ponad dziesięć lat, odkąd odwiedził ośrodek… przez ten czas tak wiele mogło się zdarzyć…! Josh powinien był wyjaśnić sprawę przez telefon, zapytać, czy to jeszcze aktualne – ale wtedy w ogóle nie przyszło mu to do głowy…! Wsiadł w pociąg i przyjechał, być może na próżno, być może wystawiając się na pośmiewisko tych ludzi… Dureń, skończony dureń. No cóż, najwyżej zwiedzi Tuluzę, w której nigdy wcześniej nie był, uznał z lekką histerią.

To wszystko zresztą przeleciało przez jego myśl w ciągu sekundy. W następnej mężczyzna odsunął się na bok.

– Proszę wejść – powiedział.

Josh poczuł, że ciężar spadł mu z serca – najwyraźniej jednak nie wygłupił się, przyjeżdżając tutaj, i to już było coś. Oznaczało to, że panu Lavaudowi nie udało się odszukać zaginionego… i na tę myśl jego serce przyspieszyło jeszcze bardziej, choć wolał się nad tą reakcją nie zastanawiać.

Wszedł do dużego holu z marmurową posadzką, a mężczyzna zamknął drzwi.

– Jestem Pichet, sekretarz – przedstawił się, odwracając do niego.

– Ja… rozmawiałem z panem wcześniej – odparł Josh. – Przez telefon.

Mężczyzna kiwnął głową ze spokojem; sprawiał wrażenie osoby, którą niewiele jest w stanie zaskoczyć. Dał znak, by Josh za nim poszedł. Przebyli całe ogromne pomieszczenie i zatrzymali dopiero na drugim jego końcu, za schodami na piętro.

– Zechce pan tu zaczekać – oznajmił starszy pan z godnością. – Zawiadomię Monsieur.

Josh kiwnął głową, czując, że ze zdenerwowania zaschło mu w gardle. "Gdzie twoja odwaga, Josh?", powiedział sam sobie. "Przyjechałeś tutaj, więc chyba możesz odbyć jedną rozmowę, prawda? Nie zjedzą cię tu przecież żywcem." Usiłował skupić się na wystroju rezydencji, jednak było to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, gdyż serce biło mu gwałtownie, a w uszach dudniło, więc lepiej było wpatrywać się we własne buty.

Czekał jednak dłuższą chwilę, w trakcie której udało mu się trochę uspokoić – na tyle, by wiedzieć, że jakąkolwiek rozmowę przeprowadzi i jakikolwiek będzie jej rezultat, jest w stanie nad sobą panować. Zdążył też przyjrzeć się budynkowi i zauważyć, że choć wnętrze jest piękne i bogate – na ile jako laik mógł ocenić – to panuje w nim cisza… i jakaś atmosfera samotności. Nagle pomyślał, że poza nim, Pichetem i panem Lavaudem nie ma tu nikogo więcej. Szerokie schody prowadziły na piętro, gdzie rozdzielały się na dwa krużganki, z których dało się wejść do poszczególnych pokoi – ale Josh wątpił, by w tych pokojach ktoś przebywał. Nie brakowało tutaj dzieł sztuki – obrazów i rzeźb, wspaniałych żyrandoli, dywanów i zasłon – a jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, jakby cała ta uroda marnowała się… Może mu się tylko wydawało, ale… w tym domu nie było życia.

Wreszcie Pichet wrócił i uprzejmym gestem poprosił Josha do pomieszczenia, z którego dopiero co wyszedł. Josh poczuł, że jego serce – któremu w międzyczasie udało się wrócić do normalnego rytmu – znów przyspieszyło, kiedy wchodził do pokoju, gdzie wszystko miało się wyjaśnić, jakkolwiek dramatycznie to nie brzmiało. Był to sporych rozmiarów gabinet, w tej chwili zalany słonecznym blaskiem. Jak wszystko w tym budynku, urządzony był w świetnym stylu – począwszy od miękkiego dywanu na podłodze, poprzez eleganckie meble, aż do tapet w delikatnych kolorach. Były nawet zadbane rośliny doniczkowe, ustawione w wielu miejscach pomieszczenia. Na drugim jego końcu znajdowało się masywne biurko… a za nim stał bez ruchu mężczyzna w garniturze i wyglądał przez okno z rękami założonymi na plecach. Kiedy drzwi zostały zamknięte, odwrócił się i popatrzył na Josha, który nie mógł dostrzec jego twarzy, gdyż pozostawała w cieniu, a światło było dość ostre. Z jakiegoś powodu wyobraził sobie jednak, że spojrzenie mężczyzny nie jest życzliwe, i przełknął. Takie myśli były niepotrzebne, więc spróbował je przegonić, choć czuł zdenerwowanie tak wielkie, że lada chwila mógł się zacząć trząść.

"Odwagi", powiedział sobie. "Ten człowiek chciał się z tobą zobaczyć. A ty z nim, na swój sposób. Teraz możesz już tylko iść naprzód."

– Dzień dobry – rzucił nieśmiało. – Przyjeżdżam z ośrodka…

– Wiem, skąd przyjeżdżasz – przerwał mu mężczyzna nieprzyjaznym tonem, robiąc krok w jego stronę. – Jak również to, że jesteś tutaj, bo wydaje ci się, że jesteś moim zaginionym krewniakiem…. Moim bratankiem. Takich jak ty było tutaj już wielu przez te wszystkie lata. Doprawdy, nie spodziewaj się specjalnego traktowania – powiedział, ale coś w jego głosie drgnęło.

Josh ledwo to słyszał poprzez łomot krwi w uszach, spowodowany uderzeniem gorąca na twarzy już przy pierwszych słowach. Zacisnął pięści, a potem je rozluźnił. Mimo tej wrogiej postawy, którą napotkał, postanowił zachować spokój i w zamian, nic więcej nie mówiąc, przypatrywał się nieznajomemu… Nie, Ghislainowi Lavaudowi, poprawił się w myślach. Jego oczy przyzwyczaiły się do blasku bijącego od dużych okien, więc widział go wyraźniej. Ocenił jego wiek na niewiele ponad czterdzieści lat… jednak im dłużej mu się przyglądał, tym starszy mężczyzna mu się wydawał. Miał brązowe, falowane włosy, ciemnoniebieskie oczy, raczej delikatne rysy, a wąs całkiem mu pasował – gdyby Josh miał jakieś wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać przedstawiciel wyższych sfer, nie czułby się zawiedziony. Ghislain Lavaud prezentowałby się naprawdę przyjemnie, gdyby nie wyraz, jaki odbijał się na jego twarzy: rozgoryczenie, zawód, stracona nadzieja, wypisane w bruzdach wokół ust i cieniach pod oczami, przede wszystkim widoczne w jego wzroku. Choć Josh wcale go nie znał, doszedł do wniosku, że ten człowiek musiał wiele wycierpieć. Może to wyjaśniało jego chłodne, wręcz odpychające zachowanie? Może – uderzyło Josha – bał się zaufać i znów się zawieść? Jakże znał to uczucie.

Zrobił krok do przodu – być może po to, by udowodnić, że postawa mężczyzny nie robi na nim wrażenia – wtedy jednak ów ponownie się odwrócił i popatrzył w okno, a Josh mógł widzieć tylko jego dość szczupłe barki.

– Na stole leżą fotografie. Przyjrzyj się im i powiedz, czy ktoś wygląda znajomo – rzucił Ghislain bez emocji.

Josh przez moment wpatrywał się w jego plecy, po czym postanowił chwilowo skapitulować – nie przyjechał tu zresztą toczyć bitew… Rozejrzał się po pokoju; już wcześniej widział niski stolik w otoczeniu jasnych sof. Gruby dywan tłumił jego kroki. Podniósł z blatu trzy spore zdjęcia i popatrzył po kolei na portrety trzech mężczyzn. Wszyscy byli pięknie ubrani i uczesani, i zadowoleni – i nosili wyraźne podobieństwo do Ghislaina Lavauda. Każdy z nich nadawał się na wymarzonego ojca.

– Nie znam żadnego z tych ludzi – odpowiedział Josh spokojnym, pewnym głosem, odkładając fotografie na stół. – Jeśli jednak któryś z nich jest moim oj… moim krewnym, to powiem, że byłem zbyt mały…

– A to? – przerwał mu mężczyzna, tym razem z jakąś złością, rzucając w niego jeszcze jednym zdjęciem, które musiał dotąd trzymać w kieszeni. Josh ledwo je złapał – i nawet nie zdążył zdziwić się, że Ghislain stał teraz tylko kilka kroków od niego.

Mrugnął, wpatrując się w milczeniu w portret młodej kobiety… właściwie jeszcze dziewczyny o czarnych włosach i niebieskich oczach, której radosny uśmiech zdawał się oznajmiać miłość wobec całego świata. Bezwiednie usiadł na kanapie, czując, że coś ściska go za serce, a potem wyżej, wyżej…

– Nie znam tej kobiety – powiedział głucho.

– Więc… dlaczego płaczesz? – dobiegł go dziwnie zniekształcony głos mężczyzny.

Uświadomił sobie, że z jego oczu rzeczywiście lecą łzy i spadają na fotografię. Otarł je szybko, by nie zniszczyć zdjęcia, a potem potrząsnął głową.

– Nie znam jej – powtórzył bezradnie – ale… to jest moja matka.




Arai Akino, "Kooru suna" (tłum: Idę do kraju legend)



rozdział 8 | główna | rozdział 9