9.
(und wünsch mir dass ich eine Mutter hätte)




Nie miał pojęcia, co skłoniło go do powiedzenia tych słów. Nie – w ogóle nie wiedział, jak mógł je powiedzieć. Nigdy wcześniej, nawet przez moment, nie wyobrażał sobie, że kiedyś je wypowie. "To moja matka." Brzmiało abstrakcyjnie… ale jednocześnie rozlewało się ciepłem i słodyczą w jego wnętrzu. Nie odrywał wzroku od kobiety na zdjęciu, będąc całkowicie pewnym, że jej nie zna; tak mówił jego rozum, jego pamięć, ta świadoma – ale jego serce wiedziało lepiej, wiedziało więcej.

Była na tej fotografii taka młoda… nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Ciemne, kręcone włosy otaczały twarzyczkę w kształcie serca, zaś błękitne oczy lśniły pełnią szczęścia. Promieniowała tak nieskrępowaną radością życia, że sam jej widok zdawał się leczyć rany i łagodzić wszelki ból. Mógłby patrzeć na nią przez całą wieczność i nigdy nie mieć dość.

– Tak.

Drgnął na dźwięk głosu, który nagle rozległ się w jego świecie – w świecie, który zawęził się do niego i tej nieziemskiej istoty… jego matki. Zmarszczył czoło i uniósł głowę, z niejakim wysiłkiem przypominając sobie, gdzie jest. Francja. Tuluza. Rezydencja Lavaud. Pan Ghislain w zalanym słońcem gabinecie. On sam… przyjechał tutaj, by pytać… Pierwszą odpowiedź… już dostał…? "Tak", powiedział ten człowiek. Tak – potwierdzając jego słowa. Nagle miał absurdalną ochotę się uśmiechnąć – pewnie od tej słodyczy, która go wypełniała. Matka. To była jego matka. Ta świadomość była tak wspaniała i tak niezwykła… tak inna od wszystkiego, co do tej pory czuł. Nie spodziewał się takiego wrażenia, naprawdę nigdy się nie spodziewał…

Mężczyzna usiadł naprzeciw niego na drugiej kanapie, jednak z jakiegoś powodu unikał jego wzroku, wobec czego Josh ponownie popatrzył na zdjęcie, starając się tym razem zachować poczucie rzeczywistości. Nie było to łatwe, gdyż ten uśmiech wciąż napełniał go niezwykłą błogością, niósł z sobą obietnicę nieskończonego dobra, której niezwykle ciężko było się oprzeć.

– To moja siostra… Eliane Vallee z domu Lavaud – odezwał się ponownie Ghislain i mówił dalej, choć z pewnym trudem: – Ty, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jesteś jej synem… moim siostrzeńcem… i nazywasz się Gilbert Vallee.

Josh mrugnął. Oderwał oczy od portretu – jednocześnie jego palce mimowolnie zacisnęły się na krawędzi fotografii – i popatrzył na mężczyznę.

– Jestem Joshua O… – Urwał. – Jestem Joshua. To moje imię – podkreślił z jakimś ostrzeżeniem.

Dopiero po chwili zorientował się, że był w stanie wypowiedzieć całe zdanie, nawet jeśli własny głos brzmiał dziwnie obco w jego uszach. Ghislain tymczasem patrzył na niego spod ściągniętych brwi, a potem – jakby rozkojarzony – kiwnął głową. Najwyraźniej nie zamierzał się spierać, a Josh poczuł ulgę, choć jego serce wciąż biło szybkim rytmem, jakby przygotowywał się na jakąś batalię – i w pewnym sensie tak było. Przecież był Joshua… i nie chciał z tego zrezygnować…!

Zbieranie myśli przychodziło mu z trudem, ale i tak udawało się lepiej niż jeszcze chwilę temu, a to już było coś i dobrze wróżyło konwersacji. Nie chciał wyjść na kompletnego tłumoka, a przebywanie w innym świecie niż rozmówca mocno temu sprzyjało. Tak, musiał się skupić na rozmowie.

– Powiedział pan… że jestem pana siostrzeńcem? – powtórzył i wskazał na leżące na stoliku zdjęcia, choć więcej się im nie zamierzał przyglądać. – W takim razie kto…?

– To są moi kuzyni. Ja… To była próba – odparł Ghislain, znów odwracając wzrok. – Widzisz… Przez wiele lat pojawiali się w tym domu młodzi mężczyźni, usiłujący przekonać mnie, że są osobą, której szukałem. Część z nich pewnie nie miała złych zamiarów, po prostu szukali swojej rodziny, tak samo jak ja… Ale trafili się i tacy, którymi powodowała chęć zysku. Nauczyłem się ich demaskować… Zwykle łapali za zdjęcie Bastiena albo Leonarda i krzyczeli: "To mój tato!" Jednak ty… Kiedy wszedłeś… Od razu wiedziałem, że to ty – powiedział niezgrabnie.

Josh wbił w niego spojrzenie, które do tej pory uparcie kierowało się ku portretowi matki.

– Dlaczego…? – wyszeptał; na więcej nie było go stać.

Ghislain znów popatrzył w bok. Jego dłonie poruszyły się nerwowo na jego kolanach, kiedy odparł:

– Ponieważ jesteś żywym obrazem tamtego człowieka… jej męża. – A po chwili dodał: – Swojego ojca.

Coś boleśnie ścisnęło go w piersi, dławiło, jakby chciało się wyrwać na zewnątrz… Josh ponownie spojrzał na fotografię… na obraz twarzy, który potrafił łagodzić cierpienie. Wrażenie gniecenia trochę zelżało, ale nie całkiem.

Nagle poczuł, że tak wiele chciałby się dowiedzieć… że ma tak strasznie dużo pytań…! I nie było najmniejszej szansy, by chociaż zaczął je zadawać, zbyt był przytłoczony. Wpatrywał się w roześmiane oczy, usiłując wyczytać z nich odpowiedzi.

– Eliane… – powiedział cicho i nawet to imię rozlało się ciepłem w jego wnętrzu. Pasowało do niej; nie mogła nie być Eliane. Opanował pragnienie, by przesunąć palcami po fotografii. – Co się z nią stało? – zapytał zupełnie bezwiednie i mrugnął, kiedy słowa rozległy się w powietrzu. – Gdzie teraz jest?

Ghislain siedział przez chwilę w milczeniu, a potem gwałtownie wstał. Josh słyszał brzęk szkła i odgłos nalewania. Pomyślał przelotnie, że żaden z nich dwóch nie był przygotowany na tę rozmowę, a potem znów skoncentrował się na zdjęciu. Nagle był zupełnie pewien, że był to jedyny sposób… jedyna możliwość, żeby na nią patrzeć… żeby ją widzieć – ale świadomość tego znajdowała się tak niepokojąco blisko rozpaczy i beznadziei, że natychmiast jej sobie zakazał. Póki mógł patrzeć, póty było dobrze.

Ghislain wrócił i postawił przed nim szklankę z ciemnym płynem, a potem usiadł tam gdzie wcześniej. W innych okolicznościach pewnie by spytał, czego gość się napije… a tak po prostu nalał mu tego samego. Josh zresztą nie miał na nic ochoty – wiedział, że niczego w tej chwili nie przełknie. Mężczyzna też jedynie trzymał swój trunek w szczupłych dłoniach… być może jako otuchę i wsparcie.

– Podejrzewam… że twoi rodzice nie żyją – powiedział bez emocji.

Nawet nie zabolało – usłyszane z ust kogoś innego, choć dopiero co Josh bał się to zrozumieć. Teraz przypomniał sobie, że przecież przez niemal dwie dekady tak właśnie zakładał. Może teraz bardziej przykro mu było, że tak cudowna – była cudowna! – osoba już odeszła z tego świata.

– Nie wiem, jak i gdzie zginęli – mówił dalej Ghislain. – Wiem jednak… znam Eliane na tyle, by wiedzieć, że nie zostawiłaby swojego dziecka… nie zostawiłaby ciebie samego. Nie mam żadnych wątpliwości.

Josh wpatrywał się w niego bez słowa i tym razem Ghislain – jego wuj? – był w stanie wytrzymać jego spojrzenie. Josh usiłował doszukać się podobieństwa między nimi dwoma – na próżno. Ale – ponownie spojrzał na zdjęcie – do tej kobiety też nie był podobny. Ogarnęło go głupie zwątpienie i przez chwilę znów czuł, jakby to nie on tutaj siedział, a ktoś inny… Gilbert Vallee…?

– Mój ojciec… – zaczął i urwał, kiedy zadrapało go w gardle, więc odchrząknął. – Kim on był? – A teraz, kiedy już zaczął, nagle słowa popłynęły wartko: – Dlaczego moi rodzice nie żyją? Dlaczego nic o was nie wiem? Dlaczego nie skontaktowaliście się wcześniej? Dlaczego nagle wchodzicie do mojego życia i twierdzicie rzeczy, o których nigdy nie miałem pojęcia? Dlaczego… Kim wy w ogóle jesteście? – Zdał sobie sprawę, że zaczyna popadać w histerię, i dopiero wtedy zacisnął mocno usta.

Zamknął oczy i usiłował się opanować. Czuł, że zaraz zacznie krzyczeć… on, który wcześniej mówił sobie, że zachowa opanowanie. Czego się wtedy spodziewał? Grzecznej rozmowy? Teraz było jasne, że nie ma na taką szans. I jeśli się dobrze orientował, podobnie uważał Ghislain Lavaud.

– Przepraszam – wydusił ochrypłym głosem, próbując zapanować nad łomotem w głowie. Nie chciał, żeby uznano go za osobę, która ulega wzburzeniu przy byle okazji… Co prawda ta okazja mogła go usprawiedliwić, ale jakaś jego część pragnęła zachować godność w każdej sytuacji. – Przepraszam…

– Nie… w porządku – odparł Ghislain; on najwyraźniej też miał problemy z mówieniem. – Rozumiem, co czujesz… Chyba. – Pociągnął łyk ze szklanki, a Joshowi nie uszło, że jego dłoń drżała, kiedy unosił ją do ust.

Wbrew sobie poczuł dla niego jakąś sympatię. Wyglądało na to, że obaj znaleźli się na krawędzi i nerwy mieli napięte… Ten człowiek może nawet bardziej, bo on przez dwadzieścia lat poszukiwał krewniaka… podczas gdy Josh tak samo długo nawet nie myślał, że może jakiegoś mieć. Jemu wciąż wydawało się abstrakcją, że ma rodzinę – ale ten człowiek zawsze o tym wiedział… nastawiał się na to.

Ghislain upił jeszcze jeden łyk i opuścił szklankę, a potem zaczął mówić… opowieść przeznaczoną właśnie dla niego, jak Josh nagle sobie uświadomił. Czasem przerywał, czasem zaś mówił szybko, jakby chciał to mieć już za sobą, czasem potykał się o słowa albo niezgrabnie próbował znaleźć najlepsze. I nawet kiedy usiłował zachować spokój, emocje co i rusz dochodziły do głosu, czyniąc jego narrację niezwykle naturalną. Te niedociągnięcia były zresztą ostatnią rzeczą na świecie, na którą Josh mógłby zwrócić uwagę… skoncentrowany był zupełnie na treści… na ile mógł się skoncentrować, co wcale nie było łatwe, skoro wciąż czuł, jakby śnił, a większość spraw wymykała się jego percepcji.

– My… rodzina Lavaud… – zaczął Ghislain. – Teraz tylko ja noszę to nazwisko. Moi rodzice już nie żyją… Mam kilkoro kuzynów od strony matki, ale właściwie nie utrzymujemy kontaktów, mieszkają daleko stąd. Jak widzisz, jesteśmy… – wykonał wokół siebie nieokreślony gest ręką – jestem dobrze sytuowany. Nasza rodzina od wielu pokoleń zajmowała się handlem i odniosła sukces.

Josh bezwiednie kiwnął głową, jego wzrok nieustannie kierował się ku kobiecie na fotografii. Ku matce. Tu było prawdziwe bogactwo.

– Eliane i ja dorastaliśmy w tym domu. Nasza matka zmarła, kiedy byliśmy nastolatkami. Eliane była moją młodszą siostrą… młodszą o dwa lata. Była oczkiem w głowie ojca… a przynajmniej powodem jego dumy… – powiedział Ghislain w zamyśleniu. – Ja z kolei byłem ulubieńcem matki, więc żadne nie czuło się… pokrzywdzone.

Josh słuchał tego ze zmarszczonym czołem. Nie wiedział, że w rodzinach tak bywało – że rodzice mogli woleć jedno dziecko od drugiego… Brzmiało to dziwnie. Ale jeśli jedno nie zostało zaniedbane na korzyść drugiego, to chyba było w porządku, uznał, choć nie był zupełnie pewny.

– Jednak tak naprawdę rodzice byli wobec nas obojga wymagający, zwłaszcza ojciec – podkreślił Ghislain. – Wymagali dobrych postępów w nauce, manier, prowadzenia się… Więc zarówno Eliane, jak i ja staraliśmy się ich zadowolić, choć różniliśmy się charakterami. Ja zawsze byłem poważny i odpowiedzialny, skupiony na osiąganiu celu, i uważałem Eliane za niedojrzałą… choć chyba po prostu patrzyłem z perspektywy starszego brata – przyznał z pewnym zażenowaniem. – Tak naprawdę Eliane była uroczym dzieckiem, które dla wszystkich chciało dobrze. Nie można jej było nie kochać. Zawsze potrafiła poprawić innym nastrój, zawsze się śmiała, a jej radość była zaraźliwa. Sprawiała wrażenie, że nic jej nie może złamać, bo w każdej sytuacji potrafiła znaleźć dobre strony. Myślę, że w ten sposób pokrywała swoją wewnętrzną wrażliwość… – stwierdził, a jego spojrzenie straciło ostrość.

Tak, Josh pomyślał, że potrafi to dostrzec na zdjęciu – wydawała się silna i delikatna zarazem. Josh uwielbiał ją już bezgranicznie… i miał do tego prawo – podczas gdy pan Ghislain najwyraźniej miał z tym większe problemy, w każdym razie kiedyś… przed dwudziestu laty. W jego głosie wciąż było sporo rezerwy, a przynamniej starał się, by tak było… jednak na próżno – nie był w stanie zapanować nad swoimi emocjami. Im dłużej Josh go słuchał, tym bardziej dochodził do wniosku, że jego rozmówca czuje się winny. Nie było to tak trudne do zrozumienia: jeśli nie traktował siostry tak, jak na to zasługiwała, to po jej przedwczesnej śmierci mógł mieć wyrzuty sumienia – jednak Josh sądził, że jest za tym coś więcej i że szybko się o tym dowie, więc słuchał z coraz większą uwagą.

– Pod koniec liceum Eliane zaczęła spotykać się ze znajomym rodziny… – powiedział Ghislain, a w Joshu podskoczyło serce. – To był syn naszego partnera w interesach, miły i dowcipny chłopak, z którym mogła zarówno dyskutować na najróżniejsze tematy, jak i po prostu mile spędzać czas, jak to młodzi mają w zwyczaju. Nie wiem, czy byli w sobie zakochani i planowali wspólną przyszłość, ale nasi rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Trwało to przez kilka miesięcy, ale zanim przerodziło w coś poważniejszego, wyszło na jaw, że Louis miał jednocześnie romans z inną kobietą i dodatkowo dziecko. Po czymś takim, rzecz jasna, zabroniono mu pokazywać się w tym domu, ojciec był wściekły… Eliane sama z tego żartowała i mówiła, że widocznie nie byli sobie przeznaczeni… jednak w rzeczywistości musiała to bardzo ciężko przeżyć.

Josh uświadomił sobie, że teraz słucha z pełnym zaangażowaniem…. i odczuwa współczucie wobec matki, której tak naprawdę nie znał. Współczuł by jednak każdemu w takiej sytuacji.. a ta najlepsza istota na świecie w ogóle na coś takiego nie zasługiwała. Poczuł absurdalną ulgę na myśl, że ten dwulicowy drań nie był jego ojcem… choć, teraz się zorientował, pan Ghislain o jego ojcu mówił dotąd półsłówkami i bez sympatii… Cóż.

– Musiało to mieć na nią duży wpływ, choć na początku nic o tym nie świadczyło – mówił dalej gospodarz i znów w jego głosie było poczucie winy. – Eliane była taka jak zawsze… ale powoli coś się zaczęło zmieniać w jej zachowaniu… tak powoli, że trudno było to zauważyć. Zaczęła mniej wychodzić, a więcej czasu spędzała w swoim pokoju. Często czuła się zmęczona, narzekała na złe samopoczucie, w końcu przestała uczestniczyć we wspólnych posiłkach, wymawiając się brakiem sił. Lekarz rodzinny nie wykrył żadnej choroby, tylko stwierdził, że to przemęczenie i zapisał preparaty witaminowe. Była akurat w ostatniej klasie liceum i przygotowała się do studiów, dużo się uczyła, więc myśleliśmy, że po prostu jest już zmęczona i wkrótce jej się polepszy, kiedy już będzie miała za sobą cały ten stres związany z nauką – powiedział, patrząc na Josha jakoś przepraszająco. – Jednak jej stan nieustannie się pogarszał, aż nie mogła wstać z łóżka, leżała tylko całymi dniami i prawie nie było z nią kontaktu… I w końcu, zamiast na egzaminach końcowych, wylądowała w szpitalu z diagnozą…

– Depresji – wyszeptał Josh, a Ghislain popatrzył na niego z zaskoczeniem. – Ja… Studiuję psychologię – dodał, w duchu błogosławiąc swoje studia, które dawały mu wymówkę dla pewnej wiedzy bez ujawniania zaangażowania osobistego.

W myślach znów miał mętlik i nagle zupełnie nie był w stanie ich ogarnąć – poza jedną: "Depresja jest uwarunkowana genetycznie". Wyglądało na to, że jego przypadek jest beznadziejny, bo był podwójnie do niej usposobiony: przez geny i przez traumę…

Potrząsnął głową. Co mu da zastanawianie się nad tym teraz? Ponownie skoncentrował spojrzenie na Ghislainie. Chciał się dowiedzieć więcej, więcej…

– Tak – odparł mężczyzna z trudem, choć jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby mu trochę ulżyło. Czyżby obawą napełniała go świadomość, że musi powiedzieć swojemu siostrzeńcowi, że jego matka chorowała na depresję? W tym konkretnym przypadku pomylił się zupełnie, bo Josh znał depresję równie dobrze jak samego siebie… Choć prawdą było, że wiedza ta napełniała go przeciwstawnymi odczuciami: w jednej strony współczuł jej… jednak z drugiej cieszył się, że nie on jeden na to cierpiał. – Ale dla naszego ojca to był cios. Nie rozumiał tego. Nie potrafił zaakceptować, że taka choroba… takie leczenie przytrafiło się w tej rodzinie, w jego rodzinie. Zawsze uważał choroby… nerwowe za słabość… może nawet za wymysły. Choroba Eliane to był dla niego i wstyd, i zawód. Ujma na honorze i podeptanie dumy…

– Prymitywny, egoistyczny bydlak – syknął Josh, nie przejmując się tym, że mówi o ojcu siedzącego przed nim mężczyzny, w dodatku zmarłym. Pewne zachowania, pewne postawy należało potępiać… Nie istniały dla nich żadne okoliczności łagodzące.

Jednak Ghislain po chwili kiwnął głową, choć czynił to z pewną niepewnością. Wypił do końca swoją brandy i odstawił szklankę na stół. Jego ręce drżały.

– W każdym razie nie wyobrażał sobie, by Eliane mogła zostać w Tuluzie i tu się leczyć. Trzeba było ją stąd odesłać… daleko stąd i ostatecznie trafiła do szpitala w sąsiednim regionie – powiedział cicho, spuszczając wzrok. – Ojciec właściwie zakazał wymawiania jej imienia w domu. Eliane wracała do zdrowia, jednak bardzo powoli. Koniec końców spędziła w szpitalu całe lato i jeszcze trochę. Ja… Ja odwiedziłem ją tylko raz – oznajmił zduszonym głosem, a na jego twarzy odmalował się wstyd. – W tamtym czasie, muszę to wyznać, podzielałem poglądy ojca. I mimo że chodziło o moją jedyną siostrę, potraktowałem ją chłodno… Nie potrafiłem zrozumieć jej problemu. Widzisz, nauczono nas, że trzeba być w życiu silnym… Nie poddawać się i nigdy nie cofać. Myślałem dokładnie jak ojciec: że to wszystko to jej widzimisię. Że zamiast iść na studia i prowadzić normalne życie, ucieka od odpowiedzialności i tylko sprawia kłopoty.

– Podczas gdy depresja to choroba, którą trzeba leczyć – odparł Josh bez emocji. Jeśli ten człowiek oczekiwał od niego zrozumienia, to bardzo się omylił. Josh nie czuł żadnego współczucia wobec ludzi, którzy dyskryminowali innych… zwłaszcza osoby z problemami psychicznymi.

Ghislain znów pokiwał głową… i w Joshu nieco zmiękło serce, kiedy uświadomił sobie, że… brat jego matki najprawdopodobniej żałował swojego postępowania. I, być może, przez te wszystkie lata choć trochę zmienił swoją opinię.

– Co się stało dalej? – spytał ugodowo, choć wciąż wszystko burzyło się w nim na myśl, że jego matka została w taki sposób potraktowana przez najbliższych.

Ghislain przez chwilę milczał, a kiedy podjął wątek, widać było, że mówienie przychodzi mu z jeszcze większym trudem niż dotąd.

– Jesienią Eliane wreszcie wróciła do domu… jednak nie sama. Przyjechał z nią mężczyzna, którego poznała w szpitalu. Początkowo myśleliśmy, że to pielęgniarz i że ją po prostu eskortował po leczeniu… żeby nie musiała wracać sama taki kawał drogi, bo nikt po nią nie pojechał. Ojciec w ogóle nie przejął się tym, że jej leczenie dobiegło końca; przecież powinien był po nią wysłać samochód… Zresztą Tristan był pielęgniarzem z tamtego szpitala… tylko że przyjechał tutaj w innym celu, a mianowicie żeby prosić o rękę Eliane.

Josh poczuł, że blednie. Spojrzał szeroko rozwartymi oczami na Ghislaina i zanim zdążył cokolwiek pomyśleć, wyszeptał:

– Gdzie znajdował się ten szpital, w którym leczyła się… pańska siostra? – choć nagle był zupełnie, całkowicie pewien, że wie, jaką odpowiedź usłyszy, i jego serce waliło niczym dzwon.

– W Sainte-Jeanne, małej miejscowości na granicy z Esperanto – odparł Ghislain niczego nieświadomy. – Tristan tam pracował…. I został zwolniony.

Josh zakrył dłonią usta. Vallee… Oczywiście, że słyszał już to nazwisko, tylko nie zwrócił uwagi, gdyż było bardzo popularne… Ale słyszał je z ust Madame Montagne, całkiem niedawno…! "Czy znasz Tristana Vallee?", spytała. Chciała wręcz zapytać: "Czy jesteś jego krewnym?". I późniejsze słowa Etienne'a o skandalu w szpitalu: "Pielęgniarz uwiódł pacjentkę".

Och, mój Boże…! Jak to mogło być możliwe…?! Nieprawdopodobnie, nie, nie do uwierzenia, to nie mogło się zdarzyć – chyba żeby wierzyć w przeznaczenie. Jak mogło być możliwe, że trafił akurat w tamto miejsce? Że ze wszystkich miejsc we Francji znalazł się tam, gdzie poznali się… jego rodzice. I że dowiedział się o tym akurat teraz, choć jeszcze miesiąc temu, w Paryżu, za nic by nie przypuszczał, że w taki sposób zmieni się jego życie. To wszystko brzmiało jak jakaś baśń… fantazja… od początku do końca fikcja. Takie rzeczy nie zdarzały się prawdziwym ludziom, nie…

A jednocześnie jakby w tej chwili dopiero uwierzył, że wszystko, czego się dowiedział w ciągu ostatniej godziny, jest najprawdziwszą prawdą. Łzy napłynęły mu do oczu. "Jesteś żywym obrazem swojego ojca." Madame musiała to widzieć… musiała pamiętać…! Nawet jeśli nie wierzył temu tu Ghislainowi Lavaudowi, to bez zastrzeżeń wierzył Madame. Teraz nie było już odwrotu, nie było innego wyjścia, jak zaakceptować tę historię…

I, paradoksalnie, pierwszą myślą, jaką przy tym poczuł, było: "Moi biedni, biedni rodzice".

– Co… co się potem stało? – wychrypiał, ocierając łzy drżącą dłonią.

– Ojciec oczywiście odmówił – odparł Ghislain, nie zauważając jego wzburzenia, pogrążony we własnych smutkach. – Eliane miała dopiero osiemnaście lat… a po prawdzie nigdy nie zgodziłby się, żeby poślubiła kogoś takiego jak pielęgniarz ze szpitala psychiatrycznego… w dodatku zwolniony. To było nie do przyjęcia, absolutnie niedopuszczalne – stwierdził, prawdopodobnie nieświadomie imitując ton swojego ojca. – Wtedy jednak stało się coś niespodziewanego… Eliane pierwszy raz w życiu stawiła opór… i skończyło się tym, że ojciec kazał się jej wynosić. Moja siostra odwróciła się wtedy i wyszła. I już nigdy… nie wróciła – powiedział Ghislain złamanym głosem. – Ojciec zakazał wszelkich kontaktów z nią, zakazał ją tu wpuszczać, zakazał odbierać jej telefony, a jej listy nakazał niszczyć. Innymi słowy wyrzekł się jej. Ja… nie byłem w stanie mu się sprzeciwić… ale tak naprawdę miałem wtedy chyba wrażenie, że moja siostra stała się kimś obcym. Że to nie jest już ta Eliane, którą wszyscy kochali. Tak naprawdę… odrzuciłem ją tak samo jak ojciec.

Zakrył twarz dłonią i przez dłuższą chwilę usiłował zapanować nad emocjami. Josh wpatrywał się w niego z zaciśniętymi wargami. Najwyraźniej jego wyobrażenia o rodzicach jako ludziach, którzy zawsze pragnęli dobra dziecka, były mrzonkami… Nie znaczyło to, że zamierzał zaakceptować inną wizję. Nie znaczyło to, że zamierzał wybaczyć. Jak mogli wobec niej tak postąpić? Czy po to jest rodzina? Nagle nie chciał do niej należeć… chciał, by zostało jak dotąd.

Ghislain odzyskał jako taką równowagę i począł mówić dalej:

– Eliane przysyłała listy, dużo listów… Ona nie chciała zerwać kontaktu, być może uważała, że ojciec prędzej czy później zmieni zdanie… Musiała wiedzieć, że jest uparty, ale pewnie wierzyła, że jest w stanie odzyskać jego serce… Zgodnie z nakazem ojca listy były jednak niszczone, zanim ktokolwiek je przeczytał. Jako jedno z pierwszych przyszło zaproszenie na ślub, które omal nie wywołało u ojca ataku apopleksji. Uważał to za afront – powiedział ze złością. – Ojciec zresztą zmarł trzy lata po tych wydarzeniach. Ja skończyłem studia, odziedziczyłem po nim przedsiębiorstwo… i uświadomiłem sobie, jak pusty jest ten dom. Brakowało w nim śmiechu… Popadałem w coraz większe przygnębienie. Z jakiegoś powodu nie ożeniłem się… nie znalazłem odpowiedniej kobiety… Nie, w ogóle nie spotykałem się z nimi, na swój sposób stroniłem od ludzi. Utrzymywałem tylko kontakty zawodowe.

Przez chwilę trwał w zamyśleniu, a potem podniósł wzrok na Josha, który słuchał teraz z mocno sprzecznymi uczuciami: odraza dla tej rodziny walczyła w nim z niechętnym współczuciem dla człowieka, który siedział przed nim i opowiadał o swoim cierpieniu. Nie było innej możliwości, jak pozwolić mu mówić – zarówno dla Josha, który chciał poznać prawdę, jak i dla niego samego, bo mógł wyrzucić z siebie nagromadzone przez lata emocje. Josh pomyślał, że spełnia dobry uczynek, i wewnętrznie wykrzywił się do samego siebie z ironią – nie, nie był tak nieskazitelny.

– Kiedy ojciec zmarł… – Ghislain splótł palce – dopiero wtedy zacząłem kwestionować niektóre z jego poglądów, jakby uwolniłem się spod jego wpływu. Tak naprawdę już znacznie wcześniej odczuwałem do niego żal za to, jak postąpił z Eliane, ale nie byłem w stanie przyznać się do tego. Potrzeba było całych lat, bym to sobie uświadomił: że moja niechęć do siostry wygasła i że od samego początku była zupełnie bezpodstawna… tak samo niechęć do Tristana, którego winiłem za to, że zabrał nam Eliane… podczas gdy to my ją odtrąciliśmy, ojciec i ja. Któregoś dnia powziąłem decyzję, by się z nią skontaktować… zaprosić ją z powrotem do domu. Zaprosić całą rodzinę. Przecież Eliane nawet nie wiedziała, że ojciec zmarł. Sama myśl bardzo mnie ożywiła, poczułem energię i jakiś cel, znalazłem sposób, by jakoś odmienić swoją smutną egzystencję, złagodzić wyrzuty sumienia, które dręczyły mnie od lat. Uświadomiłem sobie, jak bardzo chcę ją znów zobaczyć. Wtedy jednak okazało się, że jej listy już jakiś czas wcześniej przestały przychodzić i nie było adresu, pod którym mógłbym jej szukać – dodał ciszej.

Josh wpatrywał się w niego uważnie, a kiedy cisza zaczęła się przedłużać w nieskończoność, spytał:

– Ale przecież w końcu… w końcu czegoś się pan dowiedział? – Nie miał ochoty nazywać tego człowieka wujem.

Ghislain kiwnął głową, z jego twarzy na chwilę zniknął ten udręczony wyraz, jakby mu ulżyło, a pojawiła się nadzieja – tak bardzo przeżywał opowieść o tym, co wydarzyło się przed wieloma laty.

– Okazało się, że ludzkiej woli nie da się tak łatwo stłamsić… – powiedział filozoficznie. – Że więcej ludzi, nie tylko Eliane, potrafiło postępować wedle własnych przekonań. Kiedy poddawałem się poczuciu coraz głębszej beznadziei, przyszła do mnie jedna z naszych służących… Hortense, która zajmowała się nami w dzieciństwie i zwłaszcza z Eliane czuła się związana. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, choć upłynęło już ponad piętnaście lat… Hortense, przerażona i zapłakana, przygotowana na to, że zostanie zwolniona, wręcza mi list od Eliane, który zachowała w tajemnicy przed moim ojcem. Być może w tamtym momencie najmocniej zdałem sobie sprawę, jakim tyranem był mój ojciec, jakiego wymagał porządku i nie tolerował sprzeciwu, a we wszystkim chciał podporządkować sobie ludzi, których miał w swoim otoczeniu. Prawdopodobnie widziano mnie jako jego następcę, we wszystkim… Hortense musiała być jeszcze bardziej zatrwożona moją reakcją, kiedy zacząłem ją ściskać i krzyczeć, że przywróciła mi nadzieję. Ale tak właśnie było – zakończył dość wzniośle, jednak z przekonaniem.

Wstał i podszedł do biurka. Z szuflady wyciągnął arkusz papieru w folii, który następnie podał Joshowi. Josh ujął go w drżące dłonie. Napisany ładną kursywą list datowany był na niespełna miesiąc przed jego urodzeniem. Spojrzał na mężczyznę pytająco, a kiedy ów kiwnął głową, zagłębił się w lekturę.


Kochani!

Planowałam napisać dopiero po rozwiązaniu, ale nie mogę dłużej czekać, przecież to jeszcze dwa miesiące! Powoli mam dość Bajonny – zimy może i są tutaj łagodne, jednak nieustannie wieje od oceanu, co jest po prostu nie do zniesienia. Jeśli o mnie chodzi, z chęcią przeniosłabym się w głąb kraju, i trochę już o tym z Tristanem rozmawialiśmy. Oczywiście w tej chwili jest to niemożliwe, a i z niemowlęciem nie będziemy przecież podróżować. Na szczęście wkrótce wiosna, więc powinno się zrobić przyjemniej dla życia… Do następnej zimy jeszcze daleko, i tego się trzymajmy!

Dzieciątko ma przyjść na świat w kwietniu. Nie wiem, czy wolałabym dziewczynkę czy chłopca, chyba nie ma to żadnego znaczenia. Już kocham to maleństwo, a Tristan w ogóle oszalał na jego punkcie. Codziennie gładzi mnie po brzuchu i "rozmawia" z nim, w dodatku w obu językach – no po prostu szaleństwo. Chcę je nazwać po rodzicach: chłopca Gilbert, dziewczynkę Clio. Tristan nie ma nic przeciwko, a ja mu jeszcze nie powiedziałam, że zamierzam dać dziecku także drugie imię, po jego rodzicach. Rodzice Tristana zmarli wiele, wiele lat temu… i to właściwie wszystko, co o nich wiem, bo Tristan niezbyt chętnie o nich mówi. Żałuję, że dzieciątko nie będzie miało ani jednej babci…

Właściwie czuję się zupełnie nieźle i mam nadzieje, że poród przebiegnie dobrze. Lekarz mówił mi, że po porodzie może u mnie wystąpić spadek nastroju, jak on to fachowo określa, ale jak dla mnie to takie straszenie. Od dawna nie przyjmuję leków i w ogóle czuję się najszczęśliwszą osobą na świecie, więc nie wierzę, by miało się to zmienić po porodzie – przeciwnie, sadzę, że ustanowię nowy rekord szczęścia. Ale to dobrze, że mam takiego troskliwego lekarza – czuję, że jestem w dobrych rękach, i w ogóle. Nie mogę powiedzieć, bym się zupełnie nie obawiała porodu, ale każda kobieta musi przez to przejść. Słyszałam nawet o takich, które po pierwszej ciąży chcą rodzić kolejne i kolejne dzieci, bo to taka frajda. Myślę, że na razie zadowolę się Gilbertem i Clio, a później to się jeszcze zobaczy. Nie mam jeszcze nawet dwudziestu lat, jeszcze wiele dzieci zdążę urodzić.

Poza tym nic nowego. Tristan pracuje w szpitalu miejskim i całkiem dobrze się tam czuje. Do pracy nie ma daleko. Ja robię kursy korespondencyjne. Chyba na jakiś czas muszę odłożyć marzenia o studiach… ale mówię sobie, że zdążę jeszcze postudiować. Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Skoro o tym mowa – przygarnęliśmy zimą drugiego kota, choć w naszym mieszkaniu to już chyba maksimum. Koty wchodzą absolutnie wszędzie i mam nadzieję, że chociaż łóżeczko dziecięce oszczędzą. Chociaż, z drugiej strony, jeśli maleństwo nie będzie miało uczulenia, nie powinno mu to zaszkodzić.

Jak widzicie, wszystkie moje myśli krążą wobec tego, co ma nadejść… ale to chyba normalne. Żałuje, że mama zmarła, zanim zdążyłam z nią porozmawiać o tym wszystkim. To znaczy o zostawaniu matką. Pozostaje mi wierzyć, że patrzy na mnie z Nieba i będzie jakoś mną kierować. Poznałam się w szkole rodzenia z innymi dziewczynami, ale one wszystkie są pierworódkami (okropne słowo!), więc szczególnego wsparcia nie otrzymam – w każdym razie nie w kwestii opieki nad dzieckiem, bo psychicznego rzecz jasna udzielamy sobie nawzajem ile wlezie.

Jak tak teraz o tym myślę, to nie mieszkamy w najlepszym miejscu do spacerów. Żeby się do nas dostać, trzeba wdrapać się na wzgórze… Do najbliższego parku też nie da się dojść bez takich atrakcji, więc trochę mnie przeraża bieganie z wózkiem, które mnie czeka. Cóż, może dzięki temu szybciej zrzucę te kilogramy, które mi w ciąży przybyły. Tristan mówi, że będzie więcej do kochania, ale ja jednak wolałabym móc się sprawniej poruszać, bo obecnie czuję, że właściwie bardziej się toczę, niż chodzę. Lepiej już skończę, bo zauważam, że zaczynam pisać o głupotach, a najważniejsze już wiecie: u nas wszystko w porządku.

Pozdrawiamy wszystkich!

Eliane, Tristan, dwa koty oraz Clio/Gilbert



Josh zdał sobie sprawę, że czyta ten list raz po raz, zupełnie nie mogąc się od niego oderwać – podobnie jak nie mógł opanować poczucia, że naprawdę chciał być synem tej kobiety. Ale… przecież był, prawda? Myśl o tym – i o niej – nieodmiennie napełniała go ciepłem. Była dokładnie tak pełna życia, jak wskazywało na to zdjęcie. I to po epizodzie depresji i wielomiesięcznym leczeniu w zakładzie psychiatrycznym! Z każdego jej słowa… z każdego zdania i akapitu przebijała niezwykła energia, nieskrępowana siła witalna… Była otwarta i ufna, tak szczera w uczuciach i naturalna… I miała odwagę, by przyjąć wszystko, co nadejdzie.

Uderzyła go nagła świadomość: Jakże byli do siebie podobni! W tym, że dla obojga miłość była ocaleniem… najlepszym lekarstwem. Zupełnie bez związku Josh postanowił, że zrobi wszystko, by odzyskać Alaina. Nie pogodzi się z decyzją; będzie walczył, do samego końca, jakikolwiek by on nie był. Powinien brać przykład z Eliane… ze swojej matki…! Przed nim jeszcze długa droga, by osiągnąć taką stabilność… ale nie może się poddawać!

Potrząsnął głową i wreszcie uniósł wzrok znad kartki papieru – wciąż zazdrośnie trzymając ją w dłoniach – by popatrzeć na Ghislaina… Podejrzewał, że zna on treść listu na pamięć.

– I co? – rzucił, wracając do tematu rozmowy.

– Oczywiście próbowałem się z nimi skontaktować, ale listy po jakimś czasie wróciły. Nie miałem odwagi tam pojechać, nie od razu… Być może w głębi duszy wciąż myślałem w ten sposób: "Eliane zawiniła, ja jej przebaczę i pozwolę wrócić". – Josh zmarszczył brwi i popatrzył na niego z dezaprobatą, a Ghislain westchnął i pokręcił głową. – Kiedy jednak wciąż nie miałem odpowiedzi, schowałem dumę do kieszeni i wybrałem się tam. Nie zastałem ich pod tym adresem i nikt nie potrafił mi powiedzieć, dokąd się udali. Od sąsiadki dowiedziałem się, że dawno się stamtąd wyprowadzili… wraz z małym synkiem. Stara kobieta nie pamiętała, jak miał na imię, ale kiedy ją o to zapytałem, zgodziła się, że mógł mieć na imię Gilbert.

Przyglądał się Joshowi przez chwilę zagadkowo, a Josh poczuł pewną niechęć. Przez całe życie był Joshua, nie zamierzał z tego imienia rezygnować. Rodzice nazywali go Josh! Nie chciał nazywać się Gilbert, zwłaszcza po człowieku, który w tak okrutny sposób potraktował własną córkę…! Nie, Josh nigdy nie uzna go za dziadka… i bluźnierczo pomyślał, że cieszy się, że ten człowiek już nie żyje. Za nic nie chciałby go spotkać…!

– Wróciłem do domu z niczym – mówił dalej Ghislain. – Wkrótce dałem ogłoszenie do gazety, że pragnę się z nimi skontaktować… ale bez skutku. Nie miałem żadnej wiadomości. Eliane i jej rodzina zniknęli z widoku… a mój niepokój wzrastał. Po jakimś czasie zgłosiłem to na policję, ale także oni niczego nie wyjaśnili. Nigdzie, w całym kraju, nie było Eliane i Tristana Vallee… to znaczy: nigdzie nie byli zameldowani. Przepadli jak kamień w wodę, wraz z dzieckiem. Mogli wyjechać za granicę… Z listu wynikało – wskazał na kartkę w rękach Josha – że Tristan mógł mieć obce korzenie, więc chciałem pójść tym śladem… ale w Sainte-Jeanne nikt mi nic o nim nie mógł powiedzieć. Pracował tam przez krótki okres, a zdążył wywołać skandal; nic dziwnego, że chciano o nim jak najszybciej zapomnieć. Podejrzewam, że przełożona pielęgniarek wiedziała więcej, ale jej usta były zasznurowane i nie mogłem jej przekonać, że tu chodzi o życie…

Tak, Josh mógł sobie to bardzo dobrze wyobrazić w przypadku Madame Montagne – albo jej ewentualnej poprzedniczki, która mogła być dla niej "mistrzynią". Przełożone pielęgniarek pewnie wpisywały się charakterami w pewien schemat.

– Interpol nie dał mi żadnych odpowiedzi. Ktoś zasugerował mi, żebym szukał siostrzeńca w sierocińcach… choć to oznaczało przyznanie, że moja siostra nie żyje – powiedział Ghislain drżącym głosem. – Było to jednak lepsze niż nic… i, na ile pozwalała mi praca, zacząłem objeżdżać domy dziecka, szukając małego Gilberta Vallee. Tak mijał rok za rokiem… i weszło mi to właściwie w nawyk. Być może zresztą w którymś momencie straciłem nadzieję, że kiedykolwiek odnajdę rodzinę… i będę mógł poprosić Eliane o wybaczenie… – stwierdził z goryczą. – Potem przez całe lata pojawiali się tutaj chłopcy, którzy pretendowali do bycia Gilbertem Vallee… i tylko zwiększali mój żal. I wyrzuty sumienia. Wciąż jeździłem po sierocińcach, może uczyniłem z tego jakiś rodzaj pokuty… a może po prostu nie miałem niczego innego… stało się to moim sposobem na życie. No i całkowita rezygnacja oznaczałaby zupełne poddanie się… A tego bym chyba nie zniósł – wyznał cicho i zapatrzył w przestrzeń. Dopiero po chwili otrząsnął się z tej zadumy, by mówić dalej: – Siłą rzeczy pojechałem i do Esperanto, bo to przecież nie tak daleko stąd, ale rezultat był ten sam. Do czasu aż trafiłem do tamtej miejscowości… z której ty przyjeżdżasz, prawda?

Josh kiwnął głową.

– Tak, Paco – potwierdził, choć nie miało to żadnego znaczenia, Ghislain jednak wydawał mu się wdzięczny za tę uwagę.

– Dowiedziałem się o dziwnym wypadku, który miał tam miejsce wiele lat wcześniej – powiedział. – I o znalezionym w tym samym czasie obcym chłopcu, po którego nikt się nie zgłosił i którego personaliów nie dało się ustalić. Zresztą w tamtym okresie od dawna już w ośrodku nie przebywał, tylko znalazł nową rodzinę. Żadnych dokumentów nie mieli, pamiętano jedynie, że chłopiec na pewno nie nazywał się Gilbert – to mówiąc, popatrzył na Josha z pewną rezygnacją, a Josh tylko ponownie kiwnął głową. – Nie było zresztą możliwości, by się z nim skontaktować… Żałowałem tego, gdyż była to pierwsza tak mocna wskazówka, zwłaszcza kiedy znalazłem… twoje zdjęcie w gazecie – powiedział z drżeniem w głosie, a Josh jakby dopiero teraz zorientował się, że Ghislain nie mówi już o jakimś "obcym" chłopcu, tylko o nim. No ale przecież już na samym początku go uznał… podczas gdy Josh wciąż nie wiedział, czy chce uznać… wuja.

Mężczyzna wyprostował plecy i oparł się wygodniej. Teraz patrzenie na Josha nie sprawiało mu już najmniejszych kłopotów.

– Oczywiście nie wiedziałem, jak wyglądasz – zaznaczył – ale był tam podany twój wiek i data urodzenia, które pasowały. Na policji zaś dowiedziałem się więcej o tym wypadku… którego ofiar nie dało się zidentyfikować. – Jego wzrok stracił ostrość; możliwe, że znów tam był, w małej miejscowości, gdzie na swój sposób wszystko się dla niego zmieniło. – Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że Eliane i Tristan mogli naprawdę już nie żyć, dotąd chyba wciąż miałem jakąś nadzieję… To była bardzo ciężka myśl… ta świadomość, że nigdy już nie zobaczę swojej siostry, która kiedyś była mi tak bardzo bliska. Z drugiej strony wiedziałem, że doznam jakiejś ulgi, jeśli przestanę się tym w końcu zadręczać… jeśli pogodzę się z tym, że oni odeszli, i przestanę szukać… może przez kolejne pięć, dziesięć, piętnaście lat… Nie wiedziałem jednak, czy mogę sobie na to pozwolić.

Skupił spojrzenie na Joshu, który słuchał tej spowiedzi bez słowa. Nie czuł się na siłach oceniać wewnętrznych rozterek Ghislaina, choć wiedział przynajmniej tyle, że z pewnością były prawdziwe. On miał swoje. Spuścił wzrok i przez chwilę patrzył to na zdjęcie, to na list, które wciąż trzymał w rękach. Walczyły w nim dwa sprzeczne uczucia: że zdobył największy skarb… i że go utracił.

– Co… – zaczął i oblizał usta, kiedy zdał sobie sprawę, jak bardzo są suche. – Co policja powiedziała o tym… wypadku? Zamierzałem jutro iść na komendę, żeby się tego dowiedzieć… ale teraz jestem tutaj – dodał jakoś niezgrabnie.

Ghislain kiwnął głową.

– Samochód spadł z niewielkiego urwiska – odparł tonem, który silił się na obojętność. – Panowała wtedy bardzo zła pogoda. Kierowca prawdopodobnie stracił panowanie nad pojazdem. Ślady wskazywały, że próbował hamować na dłuższym odcinku… Jednak nawierzchnia była bardzo wilgotna, a kiedy zjechał z drogi, w ogóle nie było to możliwe na błotnistym podłożu… – dodał ciszej.

Josh próbował to sobie wyobrazić. Czy mógł jechać tamtym samochodem? Czy kiedy rodzice zrozumieli, że spotka ich śmierć… zdążyli wypchnąć go z samochodu? Nie pamiętał… nic takiego nie pamiętał… I nigdy się już nie dowie… Ale jeśli tak było, to został prawdziwie ocalony. Opuścili go, wyrządzili mu krzywdę… ale jednocześnie podarowali mu życie, i to dwukrotnie. Ścisnęło go w gardle – i dopiero po chwili uświadomił sobie, że naprawdę wierzy, że tym samochodem jechali jego rodzice… i zginęli. "Nie porzuciłaby cię", powiedział Ghislain o jego matce. Nie było opcji, że Eliane gdzieś żyła, wiedząc, że jej dziecko zostało same.

– Słyszałem, że to się stało gdzieś… na uboczu? – powiedział, zastanawiając się, czy naprawdę tak słyszał. No ale urwiska raczej nie występowały w centrum miejscowości. – Co… oni tam robili? – spytał, wiedząc, że nigdy nie otrzyma odpowiedzi.

– Możliwe, że zabłądzili… że w ciemności źle skręcili i pojechali na jakieś pustkowie. Pewnie nie znali tej okolicy. Jeśli zaskoczyła ich burza, wszystko mogło się zdarzyć.

Josh machinalnie pokiwał głową. Jego serce ścisnęło się bólem – i znów naszła go ta myśl, co wcześniej: "Biedni rodzice". Nie mogli być wiele starsi od niego, mieli całe życie przed sobą, a w nim wiele szczęścia… Wiele smutków pewnie też, ale tym właśnie była egzystencja na tym świecie. Dlaczego musiała się tak wcześnie skończyć? Już nawet nie chodziło o to, że Josh musiał poradzić sobie sam – przecież sobie poradził – tylko o nich samych.

Skulił się, przypominając sobie inne młode życie, które nagle zgasło, niemalże na jego oczach… i pomyślał, jakie to dziwne, że jedni wybierają śmierć, a na innych spada ona wbrew ich woli. Nie chciał o nic oskarżać Gillesa, ale w tym momencie czuł, że chłopak postąpił tak strasznie głupio… odrzucając szansę na szczęście, odrzucając wszystko. I w każdym wypadku tym, którzy pozostali, zostaje tylko żal…

Może nie tylko. Josh pomyślał, że może też zostać motywacja… jeszcze większa chęć, by żyć… jeszcze większe potwierdzenie, że o ten dar, który został dany jeden jedyny raz, należy dbać jak najlepiej. Teraz był pewien, że nie zamierza zmarnować tego, za co jego rodzice prawdopodobnie oddali życie. Może po to była cała ta rozmowa… Nawet jeśli niczego innego nie zmieniła, to przynajmniej tę jedną rzecz mu uświadomiła… wzmocniła w nim to przekonanie. Być może dodała sił.

Nabrał głęboko powietrza, a potem powoli wypuścił. Miał wrażenie, że w ciągu ostatniej godziny udało mu się trochę dorosnąć. Jakby na potwierdzenie tej myśli, gdzieś w głębi domu zegar wybił pięć uderzeń. Josh uniósł wzrok i zorientował się, że światło słoneczne wpadało teraz do środka przez inne okna.

– Czy… czy zechcesz dotrzymać mi towarzystwa podczas posiłku… Jo… Joshua? – zapytał Ghislain niepewnie, który od dłuższej chwili przyglądał mu się w ciszy.

Josh zastanowił się, jak w świecie mogło istnieć coś tak prozaicznego jak jedzenie… a potem kiwnął głową.

– Dziękuję – powiedział cicho.

Nie ruszył się jednak z miejsca; wciąż przenosił wzrok między zdjęciem a listem – dwiema rzeczami, które nagle stały się dla niego prawie tak cenne jak samo życie.

– Możesz je zatrzymać – usłyszał głos Ghislaina.

Poderwał głowę i spojrzał na mężczyznę, a potem znów na trzymane w rękach skarby… i potem musiał otrzeć kolejne łzy. Nie wiedział, czy płacze nad swoją matką… nad ojcem, którzy zginęli… czy po prostu doświadczył – choćby tylko słuchając – zbyt wiele, by mógł to na spokojnie ogarnąć. Wyciąganie mądrych wniosków było jedną sprawą, ale poznanie takich rewelacji na własny temat było czymś zupełnie innym. Pewnie miną całe tygodnie albo i miesiące, zanim jakoś zdoła to sobie poukładać… pogodzić się z tym… głęboko w sobie przyswoić. Te rzeczy były zaś namacalnym dowodem… jakby rzeczywistym potwierdzeniem tego, czego się dowiedział.

– Naprawdę mogę? – spytał zduszonym głosem.

– Tak, są twoje – odpowiedział Ghislain, a jego słowa pobrzmiewały jakąś ulgą.

Josh sięgnął po torbę i wsunął zdjęcie i list do koperty, w której miał papiery po dziadku. Wtedy jednak jego ręce zatrzymały się… by po chwili zacząć gorączkowo szukać fotografii z dzieciństwa. Koniec końców cała zawartość znalazła się na jego kolanach – a część także na podłodze, czym się zupełnie nie przejmował – ale trzymał już w drżących palcach swój wizerunek sprzed blisko dwóch dekad. Tym razem jednak nie jemu się przyglądał, ale temu, co było na odwrocie. Jego ręce trzęsły się jeszcze bardziej, a serce waliło w piersi, kiedy porównywał pismo z tym w liście… Bez wątpienia było to samo…! Ta sama ładna kursywa, ta sama charakterystyczna litera J z fantazyjnym zawijasem…! Wzruszenie ponownie ścisnęło go za gardło i musiał przez chwilę przełykać, zanim zdołał się uspokoić. A potem – zupełnie niespodziewanie i pierwszy raz, odkąd tutaj przyszedł – uśmiechnął się, czując nieopisaną radość. I błogość. I słodycz. Jeśli po tym wszystkim, co usłyszał, potrzebował jeszcze jakiegoś dowodu – a wiedział, że niedorzecznie potrzebuje – teraz go otrzymał. Eliane Lavaud, a póŸniej Eliane Vallee, była jego matką.

Znalazł rodzinę. Znalazł swoje korzenie. Swój rodowód. Nie był dłużej oderwanym od reszty ludzi stworzeniem. Świadomość tego była wspaniała.

– Czy to… – głos Ghislaina wdarł się w jego myśli.

Podniósł wzrok i popatrzył na mężczyznę, jakby widząc go pierwszy raz w życiu… a potem bez słowa podał mu list i zdjęcie. Ręce Ghislaina również drżały, gdy przyglądał się obu przedmiotom. Kiedy je zwrócił, Josh zauważył, że jego oczy dziwnie błyszczały, jednak mężczyzna nic nie powiedział, a jedynie pokiwał głową. Możliwe, że też był zbyt poruszony, by cokolwiek mówić, stwierdził Josh bezwiednie, zbierając kartki i wkładając do koperty. Zmusił się, by robić to ostrożnie, bo brązowy papier, po tylu manipulacjach w ciągu ostatnich dwóch dni, groził rozerwaniem.

Wreszcie uporał się ze wszystkim i schował pakunek z powrotem do torby. Popatrzył na Ghislaina, który najwyraŸniej zdążył się już opanować. Jeśli jednak oczekiwał, że mężczyzna w jakiś sposób nawiąże do ich, teraz już udowodnionego, pokrewieństwa, zawiódł się, ponieważ Ghislain wstał i odrobinę sztywno wskazał na drzwi.

– Chodźmy – powiedział, a Josh nie miał mu za złe, ponieważ tak naprawdę nie czuł się na siłach rozmawiać o łączącej ich relacji, więc poszedł za nim bez słowa.

Nie sądził, by był w stanie coś przełknąć, jednak posiłek okazał się lekki i bardzo smaczny i powoli udało mu się go zjeść. Wody pochłonął całą karafkę, gdyż był bardzo spragniony. Przy stole w pięknej jadalni byli tylko oni dwaj – i jedli w milczeniu. Choćby starał się o tym nie myśleć, jego umysł nie chciał się uspokoić, tylko pracował na zwiększonych obrotach, usiłując poskładać w całość wszystko, czego się dowiedział, jednak daremnie. W jego pamięci tkwiły jednak wyraźnie imiona rodziców… i fakt, że był dzieckiem upragnionym… kochanym jeszcze przed urodzeniem – i chciał wierzyć w to, że było tak również potem. Zdawało mu się, że świadomość tego leczyła wszystkie rany.

Stracił rodziców – dawno temu. Teraz ich zyskał. Dziwna kolejność, ale… zdał sobie sprawę, że jest w stanie ją zaakceptować. Przestał być człowiekiem bez korzeni. I… Był już na tyle duży, że nie potrzebował rodziców… nie fizycznie. Może wciąż czuł się jak dziecko – i pewnie często jako takie postępował – jednak był już dorosły. Każdego dnia budował swoją dorosłość, swoje życie, w którym nie potrzebował opieki starszych i mądrzejszych.

Znów zatęsknił za Alainem, tak mocno, że jego palce zacisnęły się na sztućcach i chwilę trwało, zanim był w stanie kontynuować posiłek. Alain należał do jego obecnego życia. I Josh nie chciał, by to kiedykolwiek uległo zmianie. Alaina nie mógł stracić. Jak trochę wcześniej – kiedy dowiedział się, że jego matka zdecydowała się odrzucić wszystko, byle być z ukochanym mężczyzną – postanowił w duchu, że zrobi co w jego mocy, by odzyskać… zachować… uratować swoją miłość. To nie była już pora na wahanie, na zadręczanie się myślą, czy Alain go jeszcze chce… Teraz, kiedy na nowo dowiedział się, jak kruche jest ludzkie życie, tym bardziej chciał żyć i doświadczać szczęścia. Rodzice nie dali mu go po to, by poddawał się rozpaczy i zniechęceniu… by cierpiał…!

Po posiłku ponownie udali się do gabinetu – Ghislain zdawał się postrzegać to miejsce jako spokojną przystań i ostoję bezpieczeństwa, a zresztą dobrze nadawało się do poważnej rozmowy – i rozsiedli się na kanapach. Światło późnego popołudnia już nie raziło; przeciwnie, napełniało pokój miękkością, łagodnością…

– Opowiedz mi o sobie, Jo… Joshua – poprosił mężczyzna; najwyraźniej przez tyle lat uważał go za Gilberta, że ciężko mu było przyzwyczaić się do nowego imienia. Josh nie mógł nie docenić jego wysiłków. – Chciałbym cię bliżej poznać.

Josh mrugnął, nie uznał jednak tej prośby za absurdalną. Nie czuł się jednak na tyle pewny, by zagłębiać się w całą opowieść – a życie osobiste zamierzał zupełnie zachować dla siebie – więc zaczął od suchych faktów. Opowiedział o dzieciństwie w Suno, z dziadkiem, który dał mu nazwisko. O siedmiu latach w Idealo i nauce w szkole Świętego Grollo. O ukończeniu szkoły z najlepszym świadectwem, które dało mu miejsce na uniwersytecie paryskim, gdzie od dwóch lat studiował. Im dłużej mówił, tym bardziej wydawało mu się, że w oczach Ghislaina widzi coraz większe uznanie.

– Cieszę się, że mój siostrzeniec jest osobą wykształconą. Widać też, że masz dobre maniery i umiesz się zachować. Wydajesz się… uprzejmym i inteligentnym człowiekiem – powiedział, choć Josh nie zauważył, by dotąd wykazał się szczególną uprzejmością czy inteligencją; przeciwnie, miał wrażenie, że zachowuje się jak gbur, a jego wkład w rozmowę ograniczał się do zdawkowych uwag. – Obawiałem się, że możesz być jakimś… chuliganem, skoro mieszkałeś w sierocińcu… a potem zajmowali się tobą obcy ludzie. Nie wiadomo, do kogo mogłeś trafić. Tymczasem zupełnie nie jestem rozczarowany. Właściwie jestem bardzo ucieszony i zadowolony.

Josh patrzył na niego bez słowa, ale coś w jego wnętrzu poruszyło się niespokojnie… ogarnęło go nieprzyjemne uczucie. Nagle nabrał przekonania, że spełnia się to, o czym pomyślał w drodze tutaj: że spotka ludzi, których ciężko będzie polubić. Było to dziwne, zwłaszcza że przecież w ogóle nie znał tego człowieka… brata swojej matki – jednak instynktownie wyczuwał, że jest to ktoś, z kim być może ciężko mu będzie się porozumieć. Ktoś, kto miał inny system wartości i w inny sposób patrzył na świat i ludzi. Wrażenie to pogłębiało się w miarę, jak Ghislain kontynuował:

– Teraz już nie mam żadnych oporów, by to powiedzieć… Chciałbym, żebyś tutaj został. Nie mogłem o to poprosić Eliane… choć chciałem to zrobić. Chciałem, żeby tutaj zamieszkali… twoi rodzice i ty. Teraz mogę prosić tylko ciebie – powiedział z powagą. – Wiem, że to dość nagłe… ale jesteś moim jedynym krewnym… A ja twoim. Nie miałbym nic przeciwko uznaniu cię za sy… za spadkobiercę. Ja raczej nigdy nie będę miał własnych dzieci… a ten dom jest taki pusty. Teraz, kiedy cię w końcu znalazłem… z chęcią podzielę się tym miejscem, które należy do ciebie tak samo jak do mnie… podzielę się wszystkim, co posiadam. Nie będę miał żadnych wątpliwości, robiąc to. Nie z kimś takim jak ty – zapewnił.

Josh przyglądał mu się uważnie. Gdyby usłyszał tę propozycję dziesięć… może nawet pięć lat temu… pewnie byłby zachwycony. Jednak teraz… Teraz był dwudziestolatkiem, który miał swoje życie. Poza tym skłamałby, mówiąc, że sposób bycia tego mężczyzny nie budzi w nim żadnej niechęci. Ghislain mógł twierdzić, że przyjmie go bez oporów… ale czy nie mówił tego dopiero teraz? Bo Josh okazał się być "warty" jego uwagi? Czy byłby… czy będzie równie chętny podzielić się… nazwiskiem i fortuną – choć Josh nie potrzebował ani jednego, ani drugiego – kiedy dowie się o nim więcej? Rozsądek mówił mu, że ocenia zbyt pochopnie, że odmawia temu człowiekowi szansy, że sam patrzy dwuwymiarowo… Ale chodziło o jego życie, a Josh nie godził się na to, by ktokolwiek próbował wciskać go w ciasne ramki swoich własnych oczekiwań i obdarzał względami tylko wtedy, jeśli je spełni. Nie, sama myśl budziła w nim poczucie buntu – więc wiedział, że jego odpowiedź może być tylko jedna. Czy później będzie żałował?

Uświadomił sobie, że napięcie, które towarzyszyło mu od początku tej rozmowy – takie śmieszne mrowienie pod skórą – nie zelżało ani na chwilę. Ghislain Lavaud nie był człowiekiem, przy którym Josh czuł się komfortowo. Nie teraz.

– Panie Lavaud… – zaczął.

– Nie musisz odpowiadać od razu – przerwał mu Ghislain; jasne było, że nie chce usłyszeć odmowy, a być może podświadomie jej oczekiwał. – Możesz zastanawiać się tyle czasu, ile potrzebujesz. Rozumiem przecież, że masz studia w Paryżu… Ważne, żebyś je ukończył, oczywiście… – Pokiwał głową, ale knykcie jego zaciśniętych palców pobielały.

Josh nie spuszczał z niego uważnego spojrzenia. Dla własnej wygody mógł tego człowieka zwodzić tak długo, jak mu było wygodnie – Ghislain niemal sam mu dał do tego sposobność – jednak to nie leżało w jego naturze. Wolał raz na zawsze wyjaśnić sprawę i wyraźnie przedstawić swój stosunek do niej.

– Panie Lavaud… Dziękuję za propozycję – powiedział spokojnie. – Cieszę się, że uznał mnie pan za… członka rodziny. I cieszę się, że opowiedział mi pan o mojej matce… o moich rodzicach. Dał mi pan już więcej, niż kiedykolwiek spodziewałem się otrzymać – oznajmił szczerze. – Naprawdę jestem ogromnie wdzięczny.

Ghislain popatrzył na niego z nadzieją, a Josh mimo wszystko poczuł ukłucie winy na myśl o tym, co zamierzał zrobić. Jednak szczerość była tutaj najważniejsza, nawet jeśli miała zadać ból.

– Jednak nie przyjechałem tutaj, by zostawać dziedzicem nazwiska – stwierdził, zdając sobie sprawę, że jego słowa brzmią ostro. – Tym mniej fortuny. Jestem zadowolony ze swojego życia… takiego, jakim ono jest. A zawiera ono znacznie więcej niż uniwersytet, dobre maniery i inteligencję… zawiera bardzo wiele innych rzeczy, różnych rzeczy, dobrych i złych. Nie wiem, czy jest pan w stanie zaakceptować to wszystko. – Odetchnął głęboko. – Nie nadaję się, by zostać dziedzicem fortuny czy nazwiska… bo i tak nie będę mógł ich przekazać dalej.

Teraz Ghislain zmarszczył czoło, słuchając go, a Josh uznał, że musi to mieć szybko za sobą – szybko to zakończyć – więc powiedział wprost:

– Nigdy nie będę miał dzieci, ponieważ jestem… – Zawahał się na moment. – Ponieważ mogę być tylko z mężczyznami. I jest jeden mężczyzna, który znaczy w moim życiu więcej niż cokolwiek innego.

Trochę się tego spodziewał – grymasu wstrętu na twarzy Ghislaina. Tak zwane dobre rodziny zwykle miały problem z akceptacją takich spraw. "Mamo, tato… a wy co byście poczuli? Czy spojrzelibyście na swoje dziecko z odrazą?" – przebiegła mu przez głowę taka myśl. Wydawało mu się jednak, że zna odpowiedź.

Podniósł się z kanapy, choć miał świadomość, że tak naprawdę ucieka – przed tą nową sytuacją, która go na swój sposób przerażała. Przed zmianą, której nie chciał, więc wykorzystał… wymówkę, by jej uniknąć. Zostanie tutaj wymagało od niego wysiłku, na który nie mógł się zdobyć, nie teraz… więc powiedział sobie, że robi właściwie – choć było to "właściwie" tylko dla niego samego. Przez chwilę czuł nawet ulgę, że Ghislain nie powiedział: "Zupełnie mi to nie przeszkadza! Jesteś, kim jesteś, i taki zostań. Chcę być twoją rodziną".

– Domyślam się, że teraz chce mi pan powiedzieć: "W takim razie wynoś się" – rzucił, patrząc wujowi prosto w oczy. – Tak przynajmniej mówi pańska mina… Wyniosę się, gdyż wyobraża pan sobie, że mógłbym być w tej rodzinie tylko na pańskich warunkach… i żadnych innych, prawda? A ja nie mogę ich przyjąć… tak samo jak moja matka nie mogła i dokonała wyboru. I nie sądzę, by go kiedykolwiek żałowała.

Ghislain siedział bez słowa, teraz na jego twarzy rysował się wyraz złości… ale także jakiejś niepewności… i zaskoczenia. Josh ukłonił mu się krótko na pożegnanie i udał się do wyjścia, głowę trzymając wysoko. Nie czuł żadnego triumfu – z czego miał się cieszyć? że jak głupiec odrzuca jedyną rodzinę, jaką miał? – jednak spokojem napełniała go myśl, że dochował wierności samemu sobie… jakkolwiek wzniośle to nie brzmiało. No i prawda była taka, że robił to wszystko z myślą o własnej wygodzie, a czegoś takiego nie można było chwalić.

Był już przy drzwiach, kiedy dogonił go Pichet; Josh słyszał za sobą jego kroki, choć szum krwi w uszach niemal je zagłuszał, więc nawet się nie odwrócił, aż sekretarz był już obok niego. Starszy pan był ewidentnie wstrząśnięty, jego głos wyraźnie drżał, kiedy wyrzucał z siebie słowa:

– Proszę poczekać… Monsieur prosi, by zostawił pan swój adres. Proszę… Proszę nie odchodzić w ten sposób. Przecież jest pan… należy pan do rodziny…!

Josh zatrzymał się i popatrzył na niego uważnie.

– Proszę przekazać panu Lavaudowi, że nie potrzebuję rodziny, która odrzuca…

– Joshua, proszę! – dobiegło z głębi budynku. Ghislain stał w drzwiach gabinetu i, na ile Josh mógł ocenić, był bardzo wzburzony. – Proszę…! – powtórzył, a jego głos odbijał się echem w wielkim, pustym holu.

Patrzyli na siebie ponad trzydziestoma metrami marmurowej posadzki – bez słów, bo wystarczały te, które wciąż jeszcze brzmiały w powietrzu – i wreszcie Josh powoli kiwnął głową. Coś poruszyło jego serce i podyktował adres Pichetowi, a potem wyszedł z poczuciem, że życie należy do niego… i cichą radością, że wciąż jest dla niego szansa jako człowieka.

Życzliwość była jednak lepszym wyborem niż duma.




Rammstein, "Mutter" (tłum: I pragnę, bym kiedyś miał matkę)



rozdział 8 | główna | rozdział 10