10.
(I'm gonna live out my life untamed)




Josh wskoczył do pociągu do Sainte-Jeanne, niewiele się namyślając, i dopiero w podróży zastanawiał się, czy dobrze zrobił. Miał jednak poczucie, że potrzebuje czasu dla siebie – żeby w spokoju wszystko przemyśleć – i dlatego powrót do szpitala wydawał się najlepszym rozwiązaniem. W takim stanie umysłu nie było sensu jechać do Idealo, absolutnie… Może gdyby był osobą, która w kłopocie zwraca się do przyjaciół, właśnie w pierwszej kolejności udałby się do Erwina – ale nie był. Takie rzeczy załatwiał na własną rękę, przede wszystkim w swojej głowie; inny sposób postępowania był dla niego zupełnie obcy.

Teraz, kiedy już jechał przez południową Francję, a jego oczy śledziły wieczorny krajobraz za oknem, w ogóle go nie widząc, naprawdę odczuwał zadowolenie, że nie odciął się zupełnie od rodziny Lavaud… swojej rodziny – nawet jeśli chodziło tu głównie o dość narcystyczne zadowolenie z siebie. Tak jak powiedział Ghislainowi: nie potrzebował krewnych (ani ich pieniędzy) – ale gdyby zupełnie ich odrzucił, byłoby to po prostu okrucieństwem z jego strony, a nigdy nie chciał i nie zamierzał wobec innych postępować okrutnie.

Prawda była taka, że w pierwszej chwili wpadł w panikę, przeraził się nagłej zmiany w swoim życiu… jakiejś utraty wolności… możliwości decydowania o samym sobie. To, jak się zachował, było dość niedojrzałe – w przeciwieństwie do tych wszystkich słów o dorosłości, które sobie mówił – więc cieszył się, że jednak w ostatniej chwili udało mu się opamiętać. W dalszym ciągu nie sądził, by kiedyś miał się przeprowadzić do… wuja, jak ów to proponował – nie, to w ogóle nie wchodziło w rachubę i za to był sobie wdzięczny: że wyraźnie przedstawił swoje zdanie – niemniej jednak co mu szkodziło pozostać w kontakcie? Przecież nic na tym nie straci, nic mu nie ubędzie… Oczywiście istniała możliwość, że Ghislain będzie wobec niego natarczywy… będzie nalegał na bliską znajomość… będzie wymagał od niego rzeczy, które Joshowi nie odpowiadały – ale w takim wypadku Josh zawsze mógł tę znajomość zakończyć. Nie miał obowiązku zdawać się z ludźmi wbrew własnej woli, nawet jeśli chodziło o rodzinę – świadomość tego była uspokajająca, była taką furtką bezpieczeństwa.

Rodzina… Znalazł rodzinę. Krewnych. I wciąż brzmiało to abstrakcyjnie; jedyną rodziną, jaką miał w życiu, był dziadek… Ale teraz nie mógł dłużej ignorować faktu, że miał też rodziców. Na myśl o nich jakieś słodko-gorzkie uczucie rozlewało się w jego piersi… Eliane i Tristan Vallee. Ach, czy powinien teraz zmienić sobie nazwisko??? Nie, nigdy się nie przyzwyczai! Zresztą… na ile się orientował, jego nazwisko Or było jak najbardziej oficjalne. Joel Or przyjął go do siebie jako członka rodziny, a wobec tego Josh ma pełne prawo tak się nazywać… To napełniało pewną ulgą.

Jego rodzice… Ich historia wydawała mu się z jednej strony niezwykle wzruszająca, a z drugiej bardzo smutna. Najsmutniejsze było to, że zginęli tak młodo, zaledwie na progu dorosłego życia. Ile lat mogła mieć jego matka? Dwadzieścia dwa? Ojciec pewnie niewiele więcej. Przezwyciężyli trudności, by być razem, i wszystko miało już być dobrze – mieli siebie nawzajem, a potem i Josha – ale nie było… Josh myślał o nich z jakąś czułością. Nie znał ich… to znaczy, znał, musiał znać – po prostu nie pamiętał – ale ich historia wzbudzała w nim takie uczucie… troski, chęci opieki. Zasługiwali na to, żeby ktoś się nimi przejął, docenił ich wysiłki, objął ich i dodał wsparcia. Jego matka – taka radosna, promienna, pełna życia. Musiała być wspaniałą osobą, która zasługiwała na szczęście. A ojciec? Nie przejmował się przeciwnościami, nie rezygnował ze swoich celów, a w zamian doceniał wszystko dobre, co stanęło na jego drodze. Nawet jeśli nie mieli wiele – musieli się utrzymywać z jednej pensji pielęgniarskiej, która nie mogła być wysoka – to jednak żyli taką pełnią życia, jak było to możliwe, i cieszyli się tym, co było naprawdę ważne: swoją miłością i byciem sobie nawzajem rodziną. Możliwe, że Josh to po nich odziedziczył: świadomość tego, co się dla człowieka najbardziej liczy – obecność ukochanej osoby i możliwość dzielenia z nią każdego dnia, a w nim dobrych i złych chwil. Dla niego nie miało najmniejszego znaczenia, czy jest w Idealo czy w Paryżu, w Ameryce czy na księżycu – jak długo Alain z nim był, tak długo wszystko było w porządku… Zawsze tak uważał i zdania nie zamierzał zmieniać.

Przez chwilę myślał o tym, że użył Alaina jako wymówki… Oczywiście nie miał na myśli nic złego, ale teraz czuł pewne wyrzuty sumienia. Nie, to nie tak. Po prostu założył, że jego związek z Alainem zostanie z miejsca potępiony i odrzucony, i posłużył się nim jako argumentem. Jasne, ludzie, którzy pretendowali do bycia jego rodziną, powinni wiedzieć takie rzeczy, prawda? Ale inna sprawa, czy trzeba je było tak ciskać w twarz i wymagać natychmiastowej akceptacji… i nastawiać się na dezaprobatę. Może Ghislain potrzebował czasu? Przecież chciał utrzymać z kim kontakt, czyli jednak nie uważał orientacji Josha za bezwzględną przeszkodę – a to przemawiało na jego korzyść. Może naprawdę mu zależało na siostrzeńcu, którego szukał przez niemal dwadzieścia lat…? Ta myśl sprawiła, że Josh znów poczuł się niekomfortowo, głównie za sprawą własnego zachowania podczas rozmowy. Tak, zdecydowanie postąpił i egoistycznie, i dziecinnie.

Rozmowa ta jednak uświadomiła mu, że rodzina nie oznaczała automatycznie więzów, jak to sobie kiedyś wyobrażał. O ile od dawna nieżyjących rodziców darzył jakąś czułością, o tyle ci ludzie byli dla niego obcy, niczego wobec nich nie odczuwał. No, właściwie nie tyle ludzie, ile sam jeden Ghislain Lavaud… chociaż, zdaje się, byli tam jeszcze jacyś jego kuzyni… Tak, to byli ludzie, których w ogóle nie znał. Na poziomie emocjonalnym znaczyli dla niego tyle samo, co osoby mijane na ulicach. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, być może Ghislain byłby jego "ukochanym wujkiem", kimś specjalnym w życiu Josha… A może i nie. Josh przypomniał sobie rozłam, jaki nastąpił w tej rzekomo wspaniałej rodzinie. Wiedza, w jaki sposób jego matka została potraktowana przez własnego ojca i brata, napełniała go gniewem. Zdawał sobie sprawę, że jego spojrzenie na kwestie stosunków między dziećmi a rodzicami jest mocno wyidealizowane, ale mimo wszystko nie zamierzał akceptować zachowań, które krzywdziły innych. I on został nazwany na cześć takiej strasznej osoby??? Tfu, piekło i szatani! Za nic w świecie nie chciał nosić imienia po człowieku, który tak okrutnie postąpił wobec własnej córki!!!

Poniewczasie doszedł do wniosku, że z tych planów imiennych chyba nic nie wyszło, bo przecież ponad wszelką wątpliwość był Joshuą, a nie Gilbertem. Teraz wiedział, że to ręka jego matki pisała na odwrocie fotografii, którą przy nim znaleziono.

Z drugiej strony nie mógł też zignorować faktu, że gdyby jego matka miała kochającego ojca, nigdy w życiu nie pojechałaby na leczenie do odległego Szpitala Świętej Joanny… i nie spotkała Tristana Vallee, a wówczas wypadku Josh nigdy by się nie pojawił na tym świecie. Trzeba było przełknąć tę trudną prawdę: że czasem nawet bardzo złe sprawy mogły doprowadzić do czegoś dobrego – w tym wypadku patrząc li tylko z jego punktu widzenia. To, czy jego narodziny były dobrą sprawą w znaczeniu szerszym niż stricte sama egzystencja, podlegało dyskusji – spotkało go przecież tyle krzywd, że czasem naprawdę czuł, że jego życie nie ma żadnego sensu, a raz nawet próbował ze sobą skończyć, co wciąż napełniało go poczuciem pewnego wstydu – choć w ostatnim czasie, jeśli miał być szczery, skłaniał się raczej ku pozytywnej opinii. Teraz zaś, kiedy dowiedział się – a w każdym razie coraz mocniej wierzył – że jego rodzice zginęli bardzo młodo, własne życie wydawało mu się znacznie bardziej cenniejsze. Pomagała też świadomość, że naprawdę był kochany… że przez pierwsze dwa lata – choć tego nie pamiętał – otoczony był troską i czułością. Rodzice na pewno chcieli, by był szczęśliwy – a nie, żeby zmarnował sobie życie.

Znów wrócił myślą do wypadku, w którym prawdopodobnie ponieśli śmierć. Co w ogóle robili w Esperanto? Cóż, być może po prostu mieszkali. Ghislain powiedział, że wymeldowali się z Bajonny, kiedy Josh miał półtora roku – i przepadli jak kamień w wodę. Najwyraźniej się przeprowadzili… a w Esperanto nie było obowiązku zameldowania, co mogło tłumaczyć, dlaczego ich nazwisko nie znajdowało się w żadnych bazach danych. Ponadto zachodziło spore podejrzenie, że Tristan, jeśli nawet wprost nie pochodził z Esperanto, to miał tam jakieś korzenie… być może jednego z rodziców czy dziadków. Josh w wieku dwóch lat znał ten język, a to znaczyło, że musiał go słyszeć w domu – a Eliane pisała w liście, że Tristan mówił "w obu językach". Coraz więcej rzeczy pasowało, choć na dobrą sprawę nic mu one nie dawały. Po blisko dwudziestu latach nie było szans dowiedzieć się, gdzie mieszkali. Esperanto może i nie było ogromne, ale szukać miejsca, w którym tak dawno temu przez krótki okres – pół roku – mieszkało młode małżeństwo z małym dzieckiem… To było z góry skazane na niepowodzenie – o ile znów nie zdarzy się jakiś cud, który mu wskaże drogę… ale chyba wyczerpał już limit cudów.

Tak naprawdę jedna tylko rzecz nie dawała mu spokoju i chciał ją wyjaśnić – mianowicie jak ma naprawdę na imię… Albo inaczej: chciał potwierdzić, że na pewno jest Joshua, bo Ghislain namieszał mu w głowie tym Gilbertem… Wyciągnął list, żeby poszukać w nim jakiejś wskazówki, choć znał go już na pamięć. Jednak kiedy zaczął go ponownie czytać, zauważył, że wcześniej rzeczywiście przegapił bardzo ważny fakt – i to umieszczony zaraz na wstępie. List datowany był na piętnastego lutego, jednak Eliane wyraźnie pisała, że do rozwiązania jeszcze dwa miesiące. Oznaczało to, że Josh powinien się był urodzić dopiero w połowie kwietnia. Skoro urodził się jedenastego marca, musiał być wcześniakiem! Nie było innej opcji – poza tą, że Eliane mogła w swoim roztrzepaniu, o które posądzał ją Ghislain, zupełnie pomylić termin porodu, ale w to jakoś nie chciał wierzyć.

W każdym razie na tej nowej informacji mógł bazować. Pomijając nieprzyjemne skutki, jakie wcześniactwo niosło ze sobą dla niego – kolejny czynnik ryzyka depresji! – mocno wskazywało na poród szpitalny…! W takim wypadku niemal w stu procentach został ochrzczony zaraz po urodzeniu…! Jeśli uda mu się odnaleźć szpital, w którym się urodził, to z dużym prawdopodobieństwem znajdzie także akt chrztu… i wtedy będzie miał odpowiedź na swoje wątpliwości. W gruncie rzeczy to wiele ułatwiało. Gdyby został ochrzczony normalnie, w kościele, wówczas miałby o wiele więcej pracy, bo proporcje kościołów do szpitali wynosiły zwykle dziesięć do jednego. Gdyby miał wszystkie objeżdżać i przeglądać księgi parafialne, nie znając nawet dokładnej daty chrztu – a pochodził przecież z wyżu demograficznego – to mogłoby być ciężkim zadaniem.

Choć, gdyby miał wybierać, jednak wolałby się urodzić w terminie.

Najwyraźniej jednak na złe mu to wcześniactwo nie wyszło, stwierdził z zaskoczeniem. No, pewnie dlatego nigdy nie osiągnął wzrostu większego niż średni, ale to akurat nie był powód do zmartwień. Jak wiedział z psychologii rozwojowej, wcześniakom – poza usposobieniem do depresji i innych zaburzeń psychicznych – groziły po pierwsze najróżniejsze choroby i przypadłości fizyczne, po drugie zaś problemy z codziennym funkcjonowaniem. Mógł mieć na przykład niski poziom inteligencji i kłopoty z nauką, ale to go, dzięki Bogu, ominęło. (Chociaż, po prawdzie, miał niepokojące wrażenie, że długoletnia depresja miała na jego osławioną błyskotliwość raczej ujemny wpływ, a do tego całkiem spory).

W gruncie rzeczy, im więcej o tym myślał, dochodził do wniosku, że tak naprawdę miał w życiu dużo szczęścia – a nie pecha, jak dotychczas często uważał. Urodził się jako wcześniak i wcale mu to nie zaszkodziło. Przeżył wypadek samochodowy, w którym zginęli jego rodzice – i przeżył długie błąkanie się po obcej okolicy, choć miał zaledwie dwa lata. Trafił do domu człowieka, który zajął się nim jak własnym dzieckiem czy wnukiem, a przecież jego dzieciństwo mogło wyglądać o wiele gorzej. I mimo że czynników ryzyka depresji miał tyle, że powinno to być zakazane ustawowo, wciąż się jakoś trzymał i wciąż znajdował powody do radości. "Chyba najwyższy czas skończyć raz na zawsze z tym użalaniem się nad sobą, Josh", uznał i resztę drogi przebył w dość optymistycznym nastroju, choć nie przestawał myśleć o swoim dzieciństwie i rodzicach.

Do Sainte-Jeanne przybył po dziewiątej. Nie chciał brać taksówki; poszedł do szpitala na piechotę. Dwugodzinny spacer nie przerażał go – przeciwnie, niezwykle przyjemnie było iść wiejską drogą pod gołym niebem, w świetle zachodzącego słońca, z głową wypełnioną myślami i z taką ilością czasu do dyspozycji na ich spokojną analizę. Zresztą, kiedy był w połowie drogi, jakiś dobry człowiek wracający z miasta zaproponował mu podwodę, więc dotarł na miejsce jeszcze w miarę wcześnie. Sądził, że nie uda mu się prędko zasnąć – to był pod względem emocjonalnym jeden z najbardziej intensywnych dni w jego życiu – jednak zmęczenie zrobiło swoje i ledwo się położył po prysznicu, zapadł w sen i spał do rana jak kamień.


* * *

Z przyzwyczajenia obudził się o siódmej – i czuł się na tyle wypoczęty, że dalszy sen nie miał sensu. Wiedział, że ma wolny dzień i nie musi się nigdzie spieszyć, ale świadomość, dlaczego tak jest, jeszcze do niego nie dotarła. Na razie leżał więc w łóżku i przyglądając się błękitnemu niebu za oknem, zastanawiał nad przyczyną swojego dobrego nastroju… Dopiero po chwili przypomniał sobie wydarzenia z poprzedniego dnia – i wspomnienie o rodzicach znów rozlało się ciepłem w jego piersi. Choć rozsądek kazał mu puknąć się w czoło, przez moment czuł, jakby był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie… Śmieszne – ale jakże przyjemne…!

Park szpitalny nie przestawał go zachwycać, mimo że zaledwie dwa dni temu widział go w takiej samej, pełnej, porannej krasie. Ile jednak zdarzyło się przez te dwa dni…! Jak bardzo wzbogaciło się jego życie…! Może dlatego drzewa wydawały się dzisiaj jeszcze zieleńsze, a wszystko pachniało jakby bardziej intensywnie…? Czuł, że dzisiaj wreszcie potrafi pogodzić się ze śmiercią Gillesa, która dopiero co przygniatała go tak wielką rozpaczą, choć wiedział, że nigdy o niej nie zapomni… Gilles jednak dokonał własnego wyboru; Josh mógł dokonać swojego. Jeśli czegoś żałował, to tego, że Gilles już nigdy nie zobaczy, jak pięknie jest na świecie w letni poranek.

Madame Montagne zmarszczyła czoło, kiedy stanął w drzwiach jej gabinetu.

– Wiem, nie powinno mnie tu być – oznajmił szybko. – Proszę mi jednak wierzyć, że nie było mnie w Sainte-Jeanne przez cały weekend. Wyjechałem zaraz w sobotę rano, a wróciłem wczoraj wieczorem.

Madame wyraźnie zastanawiała się, jak mogłaby zaatakować tę jego linię obrony – zwłaszcza słowa "cały weekend" musiały w jej uszach brzmieć jak tania wymówka – jednak koniec końców powiedziała tylko:

– Umawialiśmy się, że nie będzie cię tutaj do środy.

– Umawialiśmy się, że nie będzie mnie w pracy do środy. I nie jestem – zauważył Josh, na co mocno zacisnęła usta i nic więcej nie dodała. – Czuję się już lepiej – zapewnił, podchodząc bliżej po skrzypiącej podłodze, a potem spytał z wahaniem, choć przecież przyszedł tu w tym konkretnym celu: – Czy… mogę zająć pani chwilę, Madame?

Uświadomił sobie, że pielęgniarka naczelna zawsze sprawiała wrażenie, jakby właśnie na niego czekała. W przeciwieństwie do biura dyrektora w jej gabinecie nigdy nie było bałaganu, teczek z papierami albo samych papierów luzem. Zawsze siedziała za biurkiem, ze złożonymi rękami, nigdy nie widział jej zajętej robotą papierkową bądź niedyspozycyjnej. Było tak, jakby swoje obowiązki wykonywała jedynie w głowie – a przecież odpowiedzialna była za przeważającą część personelu szpitala! Teraz, kiedy szpital borykał się z trudnościami, z pewnością miała jeszcze więcej pracy… Josh zaniepokoił się, że nie będzie mieć dla niego czasu – akurat dzisiaj, gdy tak bardzo potrzebował rozmowy z nią. Co zrobi, jeśli mu odmówi?

Jednak Madame, jak wiele razy wcześniej, wskazała mu znajome krzesło po drugiej stronie biurka. Zajął je z ulgą… i przez chwilę zbierał się na odwagę. Nagła myśl – właśnie pod wpływem wspomnienia o ich wcześniejszych konwersacjach – przyszła mu do głowy i bez namysłu wyrzucił ją z siebie:

– Czy odesłała mnie pani, żebym się pani nie naprzykrzał?

Prychnęła i odparła szorstko:

– Nie gadaj głupstw. Do rzeczy, co chcesz mi powiedzieć?

Popatrzył na nią, a potem znów spuścił wzrok pod jej badawczym spojrzeniem. To nie było łatwe… ale, przypomniał sobie, nie powinien zawracać jej głowy dłużej, niż było to potrzebne.

– Madame… Jestem synem Tristana Vallee – powiedział cicho, zaciskając ręce w pięści na kolanach.

Odpowiedziało mu głębokie westchnienie. Poderwał głowę. Brwi miała ściągnięte, ale wyraz jej twarzy ciężko było od razu zidentyfikować… jednak na pewno nie było to odrzucenie, czego być może cały czas się obawiał.

– Ale to nie tak, że panią okłamałem…! – zawołał. – Wtedy, kiedy pani mnie o to spytała… pierwszego dnia. Ja… nie wiedziałem – dodał ciszej.

– A teraz się dowiedziałeś? – zapytała i nie mógł zdecydować, czy słyszy w jej głosie ironię czy nie. Potaknął. – Kto ci powiedział? Ktoś ze szpitala? Może z miasta? – indagowała, ale potem zreflektowała się. – Nie, co ja wygaduję… Najlepiej powiedz mi wszystko od początku – zaproponowała. – Jeśli chcesz – dodała.

Myślał przez chwilę, a potem ponownie kiwnął głową. Poczuł, że naprawdę ma ochotę podzielić się z nią tą sprawą… wszystkim, co wiedział. Była osobą, której – choć znał dopiero pół miesiąca – ufał całkowicie.

– Wspomniałem pani, że mieszkałem w sierocińcu. Nie znałem swoich rodziców, ale…

Zanurzył się w opowieść o swojej przeszłości i o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dni: gdzie był, z kim się spotkał, czego się dowiedział. Starał się mówić w miarę zwięźle, bo już wystarczająco wiele czasu – on, byle student – zabrał Madame w trakcie swojego pobytu tutaj, ale siłą rzeczy nie dało się tego zawrzeć w pięciu zdaniach. Madame słuchała go uważnie z rękami złożonymi na biurku, a cała jej sylwetka wyrażała skupienie. Nie przerywała mu ani słowem, co go nie dziwiło – poznał ją jako osobę, która daje innym prawo do wypowiedzi i tak samo egzekwuje własne – ani nie poganiała, choć mówił przynajmniej kwadrans. Kiedy skończył, zapadła cisza.

– Madame… Wiedziała pani…? – zapytał, patrząc na nią nieśmiało, kiedy już nie mógł powstrzymać ciekawości.

Przez chwilę milczała, spoglądając na niego spod ściągniętych brwi, a potem znów westchnęła.

– Na początku nie – odparła. – Przecież zaprzeczyłeś. I nazwisko się nie zgadzało… Sądziłam więc, że twoje podobieństwo do Tristana to po prostu przypadek.

– Więc… naprawdę go przypominam? – szepnął Josh.

Zacisnęła usta z irytacją, zanim odpowiedziała:

– Jak dwie krople wody. Tylko włosy masz znacznie ciemniejsze… bez wątpienia po matce.

Coś ścisnęło go w piersi.

– Czy… czy pani… nienawidziła mojego ojca? – zapytał, choć już w momencie, gdy zadawał to pytanie, uświadomił sobie jego głupotę. Madame nie była osobą, która mogłaby kogokolwiek "nienawidzić".

Znów minęła dłuższa chwila, zanim usłyszał odpowiedź.

– Miałam do niego żal o to, co zrobił. Był świetnym pracownikiem, lubianym przez pacjentów… Czasem aż za bardzo – dodała zgryźliwie, patrząc na niego przenikliwym spojrzeniem. – Po tym jednak, co się stało, nie było tu dla niego miejsca, zwolnienie było jedyną opcją… choć z pewnością wszyscy chcielibyśmy go tu zatrzymać, bo rzadko trafiają się ludzie wypełnieni taką… jak się mówi… pozytywną energią, a to jest z korzyścią nie tylko dla pacjentów, ale i współpracowników. Tak, wielu z nas żałowało, że musi odejść, ale zasady w tym wypadku były jasne. To nie było nic osobistego, wierz mi – podkreśliła, a w jej spojrzeniu była wyraźna prośba, żeby jej uwierzył. – Potem, kiedy dowiedziałam się, że Tristan naprawdę ożenił się z tą dziewczyną… przepraszam, z twoją matką… Wtedy upewniłam się, że był przyzwoitym człowiekiem.

Josh mrugnął.

– Wiedziała pani…?

Madame krótko kiwnęła głową. W sumie dlaczego go to dziwiło? Madame sprawiała wrażenie, że wie wszystko, co ma związek z tym szpitalem, jego pracownikami i pacjentami. Poczuł, że w głowie znów mu się kręci od nadmiaru pytań.

– Madame… Czy zechciałaby pani kiedyś… może przy którymś lunchu… opowiedzieć mi trochę o moim ojcu? Teraz nie chcę pani zabierać czasu – wymamrotał ze spuszczonym wzrokiem, przełykając pytanie, które jako pierwsze cisnęło mu się na usta: "Czy jestem do niego podobny? Czy mamy wiele wspólnego?".

– Mogę ci od razu powiedzieć, że jesteś do niego podobny nie tylko fizycznie – odparła, najwyraźniej czytając w jego myślach. – Różnicie się tylko tym, że Tristan nie przepraszał za wszystko na każdym kroku. No ale on nie miał… Jego sytuacja była inna. Jednak kiedy sprawy układają się pomyślnie, możesz mi wierzyć, że jesteś równie entuzjastyczny jak on i tak samo uwielbiasz cały świat. Możliwe zresztą, że Tristan też nosił w sobie ogromną wrażliwość, którą niejako pokrywał nieustannym uśmiechem i energicznością. Chociaż nie, "pokrywał" to chyba złe słowo. One po prostu były jego częścią, jego sposobem bycia, rzucały się w oczy w pierwszej kolejności, choć głębiej mogło być co innego… głębiej mogło być jeszcze więcej.

Josh znów na nią spojrzał, wiedząc, że głupio wygląda z wyrazem tak bezbrzeżnego zdumienia. Nie spodziewał się usłyszeć od niej czegoś takiego. Ale przecież była – jak większość ludzi tutaj – pielęgniarką psychiatryczną. Nie wiedział, jak odpowiedzieć na ten komplement, którym go dość bezpośrednio obdarzyła, więc milczał.

– Ale z chęcią opowiem ci więcej – obiecała. – Może być podczas lunchu. – Wydawało mu się, że kąciki jej ust drgnęły, ale jej twarz pozostała jak zwykle surowa. – Teraz chyba masz do mnie jeszcze jakąś sprawę…?

Drgnął. Racja, w międzyczasie zdążył zapomnieć, po co tutaj przyszedł w pierwszej kolejności…

– Tak – odparł, oblizując wargi. Wciąż nie doszedł do siebie po tym, co usłyszał, tak niespodziewana była ta wypowiedź… ale musiał się pozbierać i działać, pogrążanie się w nieokreślonych nastrojach raczej nie sprzyjało załatwianiu spraw. – To jest trochę skomplikowane… ale może jest mi pani w stanie pomóc. Chciałbym dowiedzieć się, w jakim szpitalu się urodziłem. – Wyjaśnił jej kwestię swojego prawdopodobnego wcześniactwa. – Jeśli mi się to uda, będę w stanie odszukać swój akt chrztu. Chcę wiedzieć… jak naprawdę się nazywam – wyznał cicho z nagłą obawą, że Madame może uznać jego prośbę za infantylną. – Czy… czy to jest możliwe? Zdaję sobie sprawę, że jest to wykorzystywanie szpitalnych kanałów informacyjnych w prywatnym celu, ale… może zechce mi pani pomóc?

Patrzyła na niego uważnie.

– W ramach rekompensaty za to, że szpital zwolnił twojego ojca? – podsunęła.

– Nie myślałem o tym w ten sposób – mruknął. – Ale… czy to się da zrobić?

– Oczywiście. Dla sekretarki to żaden problem zadzwonić do dwóch czy trzech szpitali w Bajonnie i dowiedzieć się tego, skoro znamy twoją datę urodzenia i personalia matki – powiedziała. – Może też od razu poprosić, by przysłali odpis aktu chrztu, jeśli go rzeczywiście mają – zaproponowała. – W ten sposób będzie tutaj raz dwa.

Josh poczuł, że mu ulżyło. Najtrudniejsze już miał za sobą. Znów uderzyła go dziwna świadomość sprzed kilku dni: że w ostatnim czasie na swojej drodze spotykał tylko życzliwych ludzi…

– Nie wiem, jak pani dziękować, Madame – wyszeptał. – Dlaczego jest pani dla mnie taka dobra? – zapytał impulsywnie.

– Uważasz, że jestem dobra? – rzuciła tonem, jakby właśnie usłyszała z jego ust obelgę, nie sądził jednak, by ktokolwiek na świecie obraził się za nazwanie go dobrym.

– Uważam – odparł. – Jestem przecież tylko studentem…

Popatrzyła na niego z ukosa, unosząc brwi.

– Więc studenci nie zasługują na dobre traktowanie?

– Jednak pani się przyznała – odparł z uśmiechem, czując, że zelżało to uczucie wzruszenia, które ścisnęło go za gardło. – Naprawdę jestem pani wdzięczny za pomoc i wsparcie… I tylko o pani wielkim sercu świadczy to, że także wobec studenta ma pani takie podejście. Myślę, że takie rzeczy powinno się mówić na głos – stwierdził, mając nadzieję, że udało mu się zwrócić jej wcześniejsze komplementy. – Tak, bardzo proszę, by pomogła mi pani w sprawie tego szpitala – powiedział jakoś uroczyście.

Przez dłuższą chwilę Madame znów mu się badawczo przyglądała, nic nie mówiąc, ale tym razem Joshowi wydawało się, że toczy jakąś wewnętrzną walkę. Wreszcie westchnęła i otworzyła szufladę.

– Jeśli chodzi ci tylko o imię… to żadne dzwonienie nie będzie potrzebne – oznajmiła, wyjmując kopertę i kładąc przed nim na biurku.

Wpatrywał się w pożółkły prostokąt – adresowany do Mme Marianne Montagne, Szpital Świętej Joanny, Sainte-Jeanne – nie mając pojęcia, co to jest… choć podświadomie czuł, że chodzi o rzecz wielkiej wagi, i jego serce zabiło mocniej.

– Po naszym pierwszym spotkaniu odszukałam to w domu – dodała Madame – bo twój widok poruszył stare wspomnienia… i przy okazji się upewniłam. Zajrzyj, proszę.

Drżącą ręką Josh ujął kopertę i wyjął z niej to, co zawierała: pojedynczą fotografię przedstawiającą uśmiechniętego młodego mężczyznę o bardzo jasnych oczach pod czupryną ciemnoblond włosów, trzymającego w ramionach małe zawiniątko. Na odwrocie napisane było kilka zdań, które udało mu się przeczytać mimo szczypania w oczach.


Droga Madame,

Wiem, że z pewnością wciąż ma Pani do mnie żal, ale musi Pani wiedzieć, że bez wzajemności – i dlatego odważam się pisać. 11 marca Eliane i ja zostaliśmy rodzicami. Chłopiec urodził się jako wcześniak, ale już wszystko z nim w porządku i lekarze przestali się o niego martwić. Eliane czuje się dobrze i serdecznie Panią pozdrawia. Ochrzciliśmy chłopca Gilbert Joshua, po naszych ojcach, ale mówimy na niego Josh, gdyż Eliane uznała, że do takiego maleństwa to najlepiej pasuje. Kiedy już będzie duży, będzie mógł sobie wybrać imię wedle uznania. Eliane upiera się, że mały jest do mnie podobny, choć według mnie przypomina raczej swoją mamę: z ciemnymi włosami i zupełnie niebieskimi oczami. Cóż, z takimi rodzicami bez wątpienia wyrośnie na przystojnego chłopaka, choć mam nadzieję, że nie będzie takim podrywaczem jak jego ojciec i swoją miłość znajdzie w bardziej akceptowalnych okolicznościach. Ja jednak nie żałuję czasu spędzonego w Świętej Joannie, gdyż przyniósł mi dwa największe skarby. Mam nadzieję, że kiedyś mi Pani wybaczy.

Pozostając z szacunkiem
Tristan Vallee



– Więc wiedziała pani – szepnął Josh, kiedy wreszcie był w stanie. – A mimo to była dla mnie pani taka miła…

– Nie widzę związku – odparła Madame oschle, ale potem jej głos zadrżał: – Czy masz mi za złe, że nic o tym nie mówiłam? – zapytała ciszej.

Josh potrząsnął głową, wpatrzony w drobne, nieco kanciaste pismo, które na nowo zdefiniowało jego rzeczywistość.

– Powiedziała mi pani teraz – odrzekł cicho. – Dziękuję.

W odpowiedzi usłyszał tylko mruknięcie. Odwrócił fotografię i znów przyjrzał się swojemu ojcu – ze wzruszeniem tak wielkim jak dzień wcześniej, gdy dostał w ręce portret matki. Tristan Vallee… Rzeczywiście byli bardzo podobni. Taki sam kształt twarzy, takie same oczy, brwi, nos. Rozciągnięte w uśmiechu usta.

– Madame… Czy mój ojciec… zawsze był taki radosny? – spytał po chwili.

– Zawsze – padła zdecydowana odpowiedź. – Przez ten krótki okres, kiedy tu przebywał, poznałam go jako bardzo pogodnego człowieka, który żył pełnią życia, jakby nie chciał niczego żałować.

Josh kiwnął głową.

– To tak jak moja matka – powiedział, nie odrywając wzroku od fotografii. – Pani ją pewnie pamięta jako pacjentkę w złym stanie… ale ja widziałem wczoraj jej zdjęcie sprzed choroby… i czytałem jej list sprzed moich narodzin… Była pełna życia, szczęśliwa… Naprawdę się dobrali – dodał i próbował się uśmiechnąć, ale bezskutecznie, a w zamian ponownie szepnął: – Madame… Czy myśli pani, że oni by… zaakceptowali to, jaki jestem? Że nie jestem… normalny…?

– To było najgłupsze, co od ciebie usłyszałam w czasie naszej krótkiej znajomości – odparła Madame wprost. – Wytłumacz mi proszę, co masz na myśli – dodała z irytacją.

Josh uniósł na nią oczy.

– No… że nie lubię kobiet – odrzekł.

Madame patrzyła na niego spod ściągniętych brwi.

– Czy uważasz to za coś nienormalnego? Czy naprawdę samego siebie uważasz za nienormalnego? – rzuciła, stykając dłonie koniuszkami palców. – Co w ogóle oznacza "nienormalny"? – zapytała drażliwie.

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nie lubię tego słowa.

Kiwnęła głową.

– I słusznie. My na psychiatrii też go nie lubimy, bo jako kolokwializm wyrządza krzywdę ludziom, którymi się tutaj zajmujemy – zauważyła z przestrogą w głosie i wskazówką, by raczej go nie używał. – Co zaś do twojego pytania… Tristan był jedną z najbardziej otwartych osób, jakie znałam, to jedno. A drugie, praca na psychiatrii wymaga od człowieka większej tolerancji niż prezentowana średnio w populacji. Po trzecie zaś… – Machnęła ręką w jego stronę. – Popatrz na to zdjęcie i zapytaj o to jeszcze raz. Jak dla mnie, on wygląda na ojca, który dla swojego dziecka zrobiłby wszystko, a dla ciebie?

– Są różni ojcowie… – próbował protestować Josh, ale właściwie nie wiedział, dlaczego to robi, więc wyszło dość słabo.

– W takim razie wierz, w co chcesz – odparła Madame chłodno, najwyraźniej zniecierpliwiona jego wątpliwościami. – Ja przedstawiłam swoje zdanie. Zadam ci tylko jedno pytanie: Czy chciałbyś być, jak to mówisz, "normalny"?

Josh popatrzył na nią, a potem pokręcił głową.

– Nie. Jestem, kim jestem. – "I jestem z tego dumny", chciał dodać, ale ugryzł się w język. Czy to był powód do dumy? Mniej więcej tak samo jak kolor włosów albo oczu… – Chciałbym tylko, by ludzie mnie takim akceptowali… Przynajmniej ludzie, którzy są dla mnie ważni. Ale nie, nie chciałbym być inny. Nie wyobrażam sobie tego. – "No i mam Alaina", dodał w myślach, choć cokolwiek bez związku. Poniekąd.

– No więc właśnie – stwierdziła Madame tonem ucinającym dyskusję.

Josh poczuł niespodzianie, że ma ochotę się uśmiechnąć. Zrobiło mu się lżej na sercu – choć podejrzewał, że minie wiele czasu, zanim będzie w stanie nie rozczulać się na każdą myśl czy wzmiankę o rodzicach. Teraz jednak czuł się lepiej; rozmowy z Madame Montagne zawsze poprawiały mu nastrój, mniej lub bardziej. Chociaż nie, inaczej: Madame zdawała się sprowadzać go do pionu, jeśli zdarzyło mu się za bardzo rozkleić – taki miała sposób bycia, a jednocześnie ani przez chwilę nie wątpił w jej życzliwość.

Popatrzył ostatni raz na promienną twarz ojca i wziął kopertę, by włożyć zdjęcie z powrotem.

– Możesz je zatrzymać – powiedziała Madame, jak dzień wcześniej zrobił to Ghislain.

– Ale przecież to do pani – zauważył.

– Powiedzmy, że przechowałam je dla ciebie. I – dodała, patrząc mu w oczy – naprawdę cieszę się, że mogłam cię poznać. Że mogłam poznać tego chłopca ze zdjęcia, syna Tristana.

– Wybaczyła mu pani? – spytał Josh impulsywnie, uśmiechając się nieśmiało.

Madame wzruszyła ramionami.

– Nie było czego wybaczać – stwierdziła kategorycznie. – To było jego życie. Nikt nie miał nic do gadania. Przecież sama często mówię, że w pierwszej kolejności jesteśmy ludźmi. Jednak przyznam szczerze, że kamień spadł mi z serca dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że on naprawdę poślubił tę dziewczynę. Że nie była to… przygoda. Inaczej byłby podłym człowiekiem.

Josh kiwnął głową. Im więcej myślał o swoich rodzicach, tym bardziej uważał, że w ich historii było jakieś piękno. Wiedział, że będzie przechowywał ją w sercu niczym coś cennego i jednocześnie niezwykłego. Ponieważ nie miał w niej żadnego świadomego udziału, wydawała mu się raczej cudowną baśnią… ale tak też było dobrze.

– Przykro mi słyszeć, że oni oboje prawdopodobnie od dawna nie żyją – kontynuowała Madame. – Myślę, że przez te wszystkie lata wciąż wierzyłam, że jeszcze kiedyś spotkam Tristana. Że któregoś dnia, będąc w okolicy, zajrzy tutaj… Wejdzie przez te drzwi z tym swoim uśmiechem i opowie, co u niego słychać.

– A w zamian pojawiłem się ja – odrzekł Josh, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – W każdym razie nie dziwię się, że mnie pani powitała w taki sposób. Tristan… mój ojciec musiał zrobić na pani duże wrażenie.

– To już było nieprzyzwoite, panie Or – odparła z miejsca, prostując się na krześle. – Może i był przystojny, ale nie znaczy to, że wszystkie kobiety padały przed nim na kolana. Nie wszystkie – podkreśliła, ale dałby głowę, że lekko się zarumieniła.

Wybuchnął śmiechem, a kąciki jej ust także drgnęły.

– Czy w dalszym ciągu chcesz ten akt chrztu? – zapytała.

Pokręcił głową.

– Nie, już mi nie jest potrzebny. Dziękuję, że była pani chętna mi pomóc.

– Powiedz mi w takim razie, co zamierzasz teraz zrobić? – zmieniła temat. – Miałeś być na urlopie – przypomniała.

Oparł łokcie na biurku i popatrzył na nią, miał nadzieję, przekonującym spojrzeniem.

– Madame… Ja myślę, że już mogę wrócić do pracy – powiedział powoli. – Już się naprawdę lepiej czuję, a poza tym… Chciałbym jednak skończyć tę praktykę w terminie. Lubię to miejsce, ale chyba znalazłem coś, do czego bardziej się nadaję… – Opowiedział jej o wizycie w sierocińcu i o swoim pragnieniu, by jakoś pomóc tamtejszym dzieciom. – Nie wiem, czy mi się to uda, ale chciałbym chociaż spróbować.

Madame przypatrywała mu się poważnym wzrokiem.

– Myślę, że powinieneś słuchać samego siebie – odparła. – Jeśli czujesz, że chcesz to robić… że się w tym sprawdzisz, to jak najbardziej powinieneś. Zresztą nawet jeśli dojdziesz do innego wniosku, to i tak najważniejsze jest wcześniej spróbować, przekonać się samemu. Nikt lepiej od ciebie nie będzie wiedział, w czym jesteś najlepszy. – Sięgnęła po kalendarz. – W takim razie, jeśli jutro wrócisz na oddział, skończysz u nas w przyszły wtorek, piętnastego. To będzie twój ostatni dzień pracy. Tak się umawiamy?

Josh zastanowił się chwilę, a potem kiwnął głową. Plan brzmiał dobrze, ale jedno go niepokoiło.

– Dziękuję, Madame. Tylko… czy pan dyrektor nie będzie zmartwiony…?

– Będzie musiał to przeżyć – odparła Madame cierpko. – Zresztą jeszcze nie wiesz, że w piątek dostaliśmy wiadomość, że pod koniec miesiąca przyjedzie do nas na całe wakacje student po czwartym roku. Z Tuluzy – dodała znacząco. – Podobno zamierza robić specjalizację kliniczną.

– O – stwierdził Josh. – To z pewnością duża pomoc dla szpitala. Musi mieć znacznie większą wiedzę niż ja… No i jeśli jest zainteresowany psychologią kliniczną, to będzie wiedział, co robić.

Madame pokiwała mu palcem z groźną miną.

– Nie podoba mi się, że tak deprecjonujesz swoje umiejętności i swoją pracę – powiedziała. – Wiedza to jedno, ale równie ważne jest podejście do pacjenta, a twojemu nie można nic zarzucić. Nie słyszałam, by ktokolwiek się skarżył; przeciwnie, wszyscy jak dotąd bardzo dobrze o tobie mówili: lekarze i pozostały personel, a także pacjenci i ich rodziny. Powinieneś zrozumieć, że na psychiatrii być może najważniejsze jest właśnie to, jak się człowieka traktuje. Możliwe, że to ma największe znaczenie podczas leczenia. Kiedy pacjent czuje, że ktoś się nim przejmuje, wzmacnia go to i dodaje sił w walce z chorobą. A ty się przejmujesz, to jest oczywiste.

– Nie powinna mnie pani tak chwalić – wymamrotał Josh, choć oczywiście było mu miło słyszeć takie rzeczy.

– A co? Boisz się, że ci się w głowie przewróci i wpadniesz w zarozumialstwo? – rzuciła z bezlitosną ironią. – Chciałabym to zobaczyć. Joshua, nie możesz w taki sposób ujmować sobie wartości.

Josh spuścił głowę i mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Wiedział, że miała słuszność… ale to nie było coś, co łatwo zmienić tylko dlatego, że się miało tego świadomość.

– Wracając zaś do wcześniejszego tematu – kontynuowała Madame, najwyraźniej postanowiwszy dać mu spokój – może w tym czasie uda się nam znaleźć nowego psychologa na stałe, od jesieni. A nawet jeśli nie, to może zdołamy tego studenta przekonać, by także po wakacjach przyjeżdżał tutaj choćby na krótkie okresy do pracy. Z tego co wiem, na ostatnim roku studiów magisterskich nie ma zbyt wiele zajęć, więc może byłby zainteresowany… Ale to już są sprawy, które ciebie nie dotyczą – zauważyła.

– Racja – zgodził się Josh. – Ale będę stąd wyjeżdżać z lżejszym sercem, więc cieszę się, że mi pani o tym powiedziała. – Spojrzał na zegarek i przeraziwszy się, że jest już tak późno, zerwał się z krzesła. – Przepraszam, że zająłem pani tyle czasu… I dziękuję, że pani ze mną porozmawiała.

– Nie zapomnij o lunchu – przypomniała Madame surowym tonem, jakby wszystkie podziękowania spłynęły po niej niczym woda, ale potem kiwnęła głową na przyjęcie jego słów.

Josh z uśmiechem odkłonił się jej i wyszedł.

Kiedy już szedł przez park w stronę mieszkania – ponownie z rozpierającym go uczuciem, że otaczający go świat jest prawdziwie piękny – uświadomił sobie ponad wszelką wątpliwość, że ostatnie dni bardzo wzmocniły go psychicznie, choć przecież równie dobrze mogły go były złamać. Teraz czuł wyraźnie, że zyskał coś bardzo cennego: silną wolę życia, która – wiedział to – miała trwać w nim dłużej niż tylko do pierwszego niepowodzenia. Od niego zależało, jak będzie ją w sobie pielęgnował, ale czuł się zmotywowany, by ją dalej wzmacniać i nie pozwolić jej odejść – przede wszystkim, by zmienić swoje nastawienie i nauczyć się doceniać życie takim, jakie ono było, i nigdy już nie żałować tego, że żyje; nigdy nie myśleć, że lepiej byłoby zniknąć na dobre z tego świata. W chwilach słabości powinien sobie przypomnieć to, czego dowiedział się o swoich rodzicach i swoich najwcześniejszych latach, i z tego czerpać otuchę, nadzieję i przekonanie, że warto iść dalej.

Nie znaczyło to, że nagle Alain przestał mu być potrzebny, choć do takiego wniosku można by dojść – dotąd przecież Josh bardzo mocno opierał swoją egzystencję o obecność Alaina i w niej niemal upatrywał cały sens istnienia. Nie, pod żadnym pozorem nie zamierzał z Alaina zrezygnować, skoro każda myśl o nim sprawiała, że kręciło mu się w głowie i cały stawał w ogniu. Po ostatnich wydarzeniach pragnął Alaina dwakroć bardziej, i to na każdy możliwy sposób. Teraz było dla niego jasne, że nie narodził się po to, by cierpieć – ale by zdobywać szczęście własnymi rękami, a Alain był jego największym szczęściem. Właściwie zawsze tak uważał, ale czasami jednak poddawał się poczuciu beznadziei i wierzył, że jest skazany na porażkę we wszystkim, co robił.

Teraz z tym koniec, postanowił. Koniec uciekania, koniec życia w strachu, że szczęście lada chwila się skończy, jeśli zrobi coś niewłaściwie, a z drugiej strony koniec wymagania ideału. Życie nie składa się tylko ze słusznych wyborów, popełnia się także błędy. Tak samo jest w związku: jeśli wierzy w jakiś nadnaturalny związek dusz czy doskonałą miłość, w której nie ma miejsca na pomyłki, z góry stawia siebie na przegranej pozycji. Nie zawsze jest wesoło; czasem zamiast światła pojawia się cień. Nikt nie każe mu, żeby w trudnych chwilach był zadowolony, ale ważne jest, by się nie poddawał, nie zniechęcał, tylko szukał rozwiązania. Nie ma takiej sytuacji, z której nie da się wyjść na prostą. Jeśli im się z Alainem chwilowo nie układa, trzeba dojść przyczyny… albo po prostu przeczekać – i wcale nie popadać w przygnębienie, pytać się: "Dlaczego ja?", czy narzekać, że szczęście trwało tylko chwilę, do czego miał denerwującą skłonność.

Był dla Alaina ważny. Byli ze sobą ponad cztery lata – nie stricte ze sobą, ale w swoim życiu nawzajem. Nawet kiedy nie byli razem, nie mogli o sobie zapomnieć. A później… Alain wielokrotnie dawał mu dowody swoich uczuć, Josh musi o tym pamiętać. Prawdę powiedziawszy, im więcej się nad tym zastanawiał, tym bardziej uświadamiał sobie, jak wiele miłości Alain mu na co dzień okazywał, w tym zwykłym życiu, które dzielili przez ostatni rok – gestami, słowami, uczynkami… po prostu wszystkim. Wtedy nie zastanawiał się nad tym, być może przyjmował to za pewnik, może uważał, że tak po prostu powinno być… a teraz niemal czuł się przytłoczony, kiedy o tym myślał. Nie, taka miłość jak Alaina nie mogła się ot tak skończyć; jego zachowanie musiało mieć inny powód. Alain wciąż go kochał – tego Josh był pewny jak własnego imienia, podobnie jak tego, że Alain wróci.

Pozostawało przemyśleć, jak Josh go wtedy powita. Spokojnie, pogodnie, z uśmiechem. Porozmawiają w przyjacielskim tonie – o wszystkim, na co będą mieli ochotę i co będą uważać za istotne. Josh spyta, gdzie Alain był i co przez ten czas robił. Jak się czuł. Opowie, co u niego – co o tym wszystkim myślał i co myśli dalej. Bez oskarżeń, bez wyrzutów, bez pouczeń i gróźb, choć dobrze byłoby wszystko wyjaśnić i wspólnie zastanowić się nad przyszłością – nad tym, czego w związku pragną, na co mają nadzieje, a czego się obawiają i wolą unikać. Potem pójdą na spacer. Posiedzą razem na kanapie. Któryś z nich przygotuje posiłek i zjedzą go wspólnie. Wszystko będzie jak dawniej, jak co dzień – bo codzienność, którą dzielili, była dla Josha najcenniejsza. Będą się cieszyć swoim towarzystwem, a potem – jeśli będą mieli na to ochotę – skończą w swoich ramionach, znów razem… razem, w najpełniejszym tego słowa znaczeniu.

Kiedy trzy dni później, w czwartek rano, wyszedł do pracy i przed domem spotkał Alaina, a następnie rzucił się w niego ramiona i zaczął całować z intensywnością, która musiała zaskoczyć ich obu, pomyślał przelotnie, że w wyniku długotrwałej depresji jego mózg najwyraźniej skurczył się na tyle, że jego zdolność wyobraźni jest już tylko smutnym wspomnieniem. Gdzieś jednak pod czaszką kołatała mu się myśl, że wszystkiego nie da się zaplanować – i tym razem świadomość tego nie sprawiała mu żadnej przykrości.

– Nareszcie cię znalazłem – wyszeptał Alain w jego włosy, kiedy już minęła chwila ich prywatnej wieczności.

– Witaj z powrotem – odparł Josh z uśmiechem, rozkoszując się uczuciem zamknięcia w silnych ramionach, a potem dodał: – Lepiej późno niż wcale.

I obaj wybuchnęli śmiechem, który bardziej niż cokolwiek innego świadczył o tym, że kolejny trudny okres mają za sobą.




Abingdon Boys School, "JAP"



rozdział 9 | główna | rozdział 11