11.
(kimi to hitotsu de itai)




Odgłos zamykanych drzwi w końcu go rozbudził. Ten lek był naprawdę paskudny; miał po nim ochotę spać do południa. No, może nie aż tak, zwłaszcza po zmniejszeniu dawki… niemniej jednak, jak długo go zażywał, mógł rano zapomnieć o byciu trzeźwym i energicznym. Chociaż nie było tak źle, bo teraz przynajmniej był w stanie się budzić, kiedy budził się Joshua – wcześniej rzeczywiście spał jak kamień. Nie żeby z jego obudzenia była jakaś korzyść: po prostu leżał i od czasu do czasu miał oczy otwarte, może nawet udało mu się coś powiedzieć raz czy dwa. Miał nadzieję, że Joshua to doceniał.

Spojrzał na budzik na nocnym stoliku: dziewiąta. Joshua wyszedł na swój drugi egzamin – wróci po południu i będzie miał wolne. Jak to on mówił: zamierzał zapomnieć o studiach na cały okres wakacji i cieszyć się latem. Alain jeszcze mu nie powiedział, ale sam chciał zrobić sobie w lipcu miesiąc urlopu, bo tyle mu przysługiwało. Joshua na pewno się ucieszy, a to z kolei cieszyło Alaina.

Choć jego ciało protestowało, postanowił wstać i doprowadzić się do porządku, jakieś śniadanie też byłoby na miejscu. Co rano poważnie zastanawiał się, czy naprawdę musi brać ten lek, ale Joshua pilnował go, więc wieczorem zażywał kolejną tabletkę, choć nie widział żadnej potrzeby. Fakt, wylądował w psychiatryku, bo ponoć było z nim źle… ale nic z tego nie pamiętał. Czuł się zupełnie dobrze, więc nie rozumiał, po co ma łykać te pastylki, ale dla świętego spokoju je brał. Doktor powiedziała, że tylko to jedno opakowanie, więc jakoś musiał przeżyć.

Kiedy już siedział przy stole i posilał się, jego myśli ponowie pomknęły do chłopaka, który dawno temu zawrócił mu w głowie. Na szczęście to było bardzo przyjemne szaleństwo… choć może nie przez cały czas. Alain nie chciał pamiętać tych koszmarnych trzech lat, które spędził bez niego – choć w rzeczywistości nigdy nie zdołał się od niego uwolnić, nawet jeśli bardzo chciał… Ale czy na pewno chciał? Czy w gruncie rzeczy nie zdał sobie sprawy jeszcze w szkole, że Joshua był najlepszym, co go spotkało w życiu? Po prostu nie chciał tego zaakceptować i dlatego tak długo trwało, zanim poddał się temu uczuciu.

Nie żałował ani jednego dnia razem. Ostatni rok był czymś tak niesamowitym, że czasem zastanawiał się, czy to w ogóle jest prawda. Jeśli kiedykolwiek był szczęśliwy, to właśnie teraz, podczas tego wspólnego życia w Paryżu. Czuł, że ma przystań, dom, miejsce, w którym może być – u boku człowieka, który znaczył dla niego najwięcej w świecie. Wciąż nie rozumiał, dlaczego ktoś taki jak Joshua zwrócił na niego uwagę… chciał go… i to po tym wszystkim, co mu Alain zrobił. W jego oczach Joshua był kimś znacznie lepszym od niego, kimś niemal doskonałym, i to pod każdym względem. Alain uwielbiał go w całości. Jego obłędny wygląd – szczupłe ciało, piękną twarz pod grzywą ciemnych włosów i te niezwykłe bursztynowe oczy. Jego inteligencję i błyskotliwość, które pozwalały mu na studia na jednej z najlepszych uczelni świata. Jego odwagę – i wewnętrzną niewinność, której nie utracił mimo wszystkiego, co ze sobą robili. Jego siłę psychiczną – i równie wielką wrażliwość, z której dopiero w ciągu ostatniego roku Alain zaczął sobie zdawać sprawę.

Nie, nie miał pojęcia, dlaczego Joshua chce być akurat z nim – ale wierzył mu, bo kiedy byli razem, Joshua promieniał szczęściem, jakby posiadł największy skarb. Alain zrobiłby wszystko, by zachować ten uśmiech. Zrobiłby wszystko, by uczynić go szczęśliwym. Nigdy w życiu nie chciał go skrzywdzić, nigdy więcej. Ale dlaczego miałoby do tego dojść? Trudny okres mieli przecież za sobą, od teraz miało być już zawsze lepiej.

Po śniadaniu wziął prysznic, który zmył z niego ostatnią senność. Czym mógłby się teraz zająć? Posprzątać? Nie, było w miarę czysto. Może przygotować im wspólny posiłek? Joshua na pewno będzie głodny po egzaminie. Hmm, co mamy w lodówce…? Koniec końców postanowił iść na zakupy, bo zaczynał się weekend – i lepiej teraz, bo potem znów zrobi się upał. Joshua i tak pewnie wyciągnie go na spacer, bo jemu gorąc zupełnie nie przeszkadzał – w poprzednim życiu był chyba jaszczurką…

Zamykał właśnie mieszkanie na klucz, kiedy drzwi sąsiedniego mieszkania uchyliły się lekko i w szparze, jaka powstała, ujrzał przyglądającą mu się podejrzliwie parę oczu. Prawda, przecież mieli sąsiada… muzyka, zdaje się. Zupełnie o nim zapomniał, gdyż zza ściany nie dobiegały ostatnio żadne odgłosy. Francis się chyba nazywał. Kiedy jednak przywołał w myślach to imię, przypomniało mu się coś jeszcze: że w czasie swojej choroby podobno pobił tego człowieka. Zupełnie tego nie pamiętał… i na co dzień o tym nie myślał, ale teraz nagle zdał sobie z tego sprawę i poczuł się odpowiednio źle. Kiedyś zupełnie by się nie przejmował tym, że przyłożył jednemu czy drugiemu, ale teraz – zdawałoby się: w nowym życiu – takie zachowania już mu nie pasowały. Najlepiej było to szybko wyjaśnić. Już i tak miał szczęście, że sąsiad nie zgłosił sprawy na policję.

– Dzień dobry – rzucił, miał nadzieję, przyjaznym tonem. Jak ten człowiek miał na nazwisko? Ach, było napisane na drzwiach. – Panie Vidal… Przepraszam za to, co się stało w zeszłym miesiącu – powiedział z miejsca, bo bez sensu było teraz owijać w bawełnę. – Ja… nie czułem się wtedy dobrze. Nie panowałem nad sobą. – Łatwo mu było mówić, skoro nie miał żadnych wspomnień z tego okresu … – Widzę, że już się pan lepiej czuje – stwierdził, choć, prawdę powiedziawszy, niewiele widział w cieniu. – Jednak naprawdę bardzo żałuję tego, co cię stało. Czy mogę to panu jakoś zrekompensować? – zapytał, bo wydawało mu się to najsłuszniejsze. Długi powinno się spłacać od razu.

Francis wciąż przyglądał mu się bacznie, ale odrobinę bardziej uchylił drzwi – najwyraźniej zrozumiał, że Alain nie zamierza się na niego rzucić. Alain uświadomił sobie – przypomniał? – że nie darzy tego człowieka sympatią. Oczywiście nie tłumaczyło to napaści na niego, ale jakiś powód musiał się nałożyć na ów brak cieplejszych uczuć wobec sąsiada.

– Proszę powiedzieć, co mógłbym dla pana zrobić – zachęcił, choć tak naprawdę chciał mieć tę rozmowę za sobą.

– Niczego od ciebie nie potrzebuję – odparł Francis dość nienawistnym, aczkolwiek także nieco piskliwym tonem. – Chciałem tylko popatrzeć, czy wciąż świrujesz jak wtedy.

Alain znieruchomiał… ale zaraz powiedział sobie, że wpadanie w złość nie miało sensu, zwłaszcza że… cóż, z pewnością musiał się wtedy zachowywać nienormalnie, skoro go zamknęli w wariatkowie.

– I jak? – spytał, dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczy bawi go ta sytuacja. Tłumiąc uśmiech, przypomniał sobie, co Joshua mówił o korzyściach płynących z leczenia psychiatrycznego. – Jak wypadam w ocenie? W dalszym ciągu tak, że nie będzie się pan chciał ze mną zadawać?

Francis wydał z siebie coś pomiędzy syknięciem a prychnięciem.

– Od początku nie chciałem się z tobą zadawać – odpowiedział ze wstrętem. – Źle ci z oczu patrzy – dodał szczerze. – Nie, to, co mnie najbardziej zastanawia… i czego nie mogę pojąć, to dlaczego on wciąż z tobą jest. Po tym wszystkim, co się stało… On też nie jest normalny. Normalny człowiek już dawno by stąd zwiał.

Alain wyprostował się. Jedną sprawą było obrażanie jego, a zupełnie inną Joshui. Teraz już się nie dziwił, że swego czasu przyłożył temu gnojkowi.

– Joshua i ja mamy wspólną przeszłość – odparł chłodno. – A w tej przeszłości wiele dobrego, ale też i wiele złego. Wie, że…

– Miałem go za kogoś lepszego – przerwał mu Francis, najwyraźniej nabrawszy odwagi – ale teraz widzę, że z wami oboma jest coś nie tak. Napełniacie mnie wstrętem, popaprańcy! – rzucił i nie było żadnych wątpliwości, że naprawdę tak czuje.

– Przykro mi, że został pan zmuszony mieszkać w naszym towarzystwie – wycedził Alain. – Ale najwyższy czas zaakceptować, że w społeczeństwie są takie pary jak my… męsko-męskie.

Francis wytrzeszczył na niego oczy. Wyraźnie się zdenerwował.

– Rany boskie, czy ja mam coś przeciw pedziom? Jestem artystą! – zawołał niejaką dumą, choć Alain w myślach dodał złośliwie, że artystą raczej trzeciorzędnym. – Spotykam takich jak wy na co dzień. Ale chyba czym innym jest związek na równych zasadach, a czym innym użycie siły i brutalne traktowanie, nie? A on sobie nic z tego nie robi, tylko jest cały szczęśliwy. I to mnie najbardziej wkurza!

Alain zmarszczył czoło. Jak widać, inni ludzie także miewali urojenia…

– Zaszło tu chyba jakieś nieporozumienie – powiedział powoli. – Zapewniam… pana, że nigdy w życiu nie podniosłem na Joshuę ręki, więc…

– Co?! – wrzasnął muzyk. – Stłukłeś go do nieprzytomności, tak że potem przez kilka dni chodził cały kolorowy, a teraz mi takie bajki wciskasz?! Człowieku, ogarnij się! Czy ja jestem jakiś dzieciak? Pół kamienicy widziało, co mu zrobiłeś, a próbujesz mi tutaj oczy mydlić?! Prawdziwe z ciebie ścierwo! Tfu, nie mam do was zdrowia! Idźcie do diabła, fajdusy!

Próbował zamknąć drzwi, ale Alain przytrzymał je niemal bez udziału świadomości.

– Co ja zrobiłem? – zapytał głuchym szeptem.

Francis, który bezskutecznie próbował wyszarpnąć drzwi, znieruchomiał i popatrzył na niego z niedowierzaniem.

– Co…?

– Co ja zrobiłem? – powtórzył Alain. – Nic nie pamiętam z tamtego okresu… zupełnie nic, więc powiedz mi, do cholery, człowieku, co mu zrobiłem!

W oczach Francisa mignął strach, który wkrótce przemienił się w jakieś poczucie triumfu – ale Alain ledwo to widział. Miał wrażenie, że coś ściska jego głowę, uniemożliwiając normalne widzenie… słyszenie… myślenie. Pod czaszką mu huczało – jakaś straszna wiedza, od której najchętniej by uciekł…

– Najpierw trzasnąłeś nim z całej siły o ścianę – powiedział Francis z wyraźną satysfakcją – a potem rzuciłeś się, żeby go udusić. Bez wątpienia chciałeś go zabić, tak zresztą krzyczałeś. Podejrzewam, że zrobiłbyś go, gdyby policja cię nie powstrzymała – dodał, uśmiechając się groteskowo. – Może obaj doznaliście jakże wygodnej amnezji i dlatego wciąż uprawiacie ten swój prywatny raj na ziemi? – rzucił z ironią.

Alain jak we śnie cofnął się, patrząc na tego człowieka, jakby widział go pierwszy raz w życiu… a potem odwrócił się i w dzikim pędzie zbiegł po schodach, usiłując powstrzymać krzyk, który wyrywał się z jego gardła. Nieważne jednak, jak długo gnał przed siebie, nie mógł zagłuszyć słów, które rozbrzmiewały w jego głowie. "Rzuciłeś się… Do nieprzytomności… Chciałeś zabić…" Biegł i biegł, chciał uciec od tej wiedzy… gdyż całym sobą zdawał sobie sprawę, że była prawdą…! Ktoś taki jak Francis mógł go okłamać, ale… ale z jakiejś przyczyny Alain wiedział, że wszystkie jego słowa miały pokrycie w rzeczywistości… choć niczego nie pamiętał…!

Zatrzymał się na środku ulicy i uniósł obie ręce. Drżały widocznie. Tymi rękami, które miał po to, by chronić i troszczyć się… by się opiekować i dawać szczęście… dostarczać rozkoszy… Tymi rękami skrzywdził… najlepszą istotę na świecie… człowieka, który był dla niego wszystkim…! Po raz kolejny udowodnił, że na niego nie zasługuje…! Powinien trzymać się od niego z daleka… bo najwyraźniej wciąż i wciąż nie był zdolny do tego… by go nie krzywdzić. Tkwiła w nim bestia, której nie potrafił kontrolować, a która raz po raz dochodziła do głosu… niszczyła wszystko, co stanęło na jej drodze… nieważne jak bardzo było mu drogie…!

Musiał stąd odejść! Nie mógł spojrzeć mu w oczy. Nie. Musiał go chronić. Chciał go chronić przed całym złem świata… ale w pierwszej kolejności musiał go chronić przed samym sobą. Wyjedzie stąd… natychmiast! Teraz, zaraz, póki go nie ma…! Zniknie z jego życia. Ta myśl ściskała jego serce bólem… ale tak będzie najlepiej. Wyjedzie, żeby okiełznać tego potwora, już nigdy nie pozwolić, by przejął nad nim władzę…! Może była to walka skazana na niepowodzenie, a nawet jeśli nie, być może potrwa całe życie… ale miał środek, który mógł mu w niej pomóc.

Zawrócił i pobiegł z powrotem do mieszkania. Jego ręce drżały tylko trochę, gdy otwierał zamek, a potem szukał w szafce leku, który nagle stał się dla niego ostoją bezpieczeństwa. Jak mógł myśleć, że go nie potrzebuje? Jeśli te tabletki pozwalały mu zachować rozum… to będzie je łykał do śmierci…!

I może kiedyś… Może kiedyś będzie mógł tutaj wrócić… Tutaj, czyli w miejsce, gdzie był Joshua. Choć Joshua do tego czasu pewnie ułoży sobie życie bez niego… I myśl ta paskudnie bolała. Nie chciał odchodzić…! Chciał z nim być…! Życie bez niego… to nie będzie życie. Ale jeśli miał go znów skrzywdzić… to wolał rzeczywiście umrzeć.

Trzymał opakowanie leku w dłoniach, jakby była to jego ostatnia deska ratunku, i próbował się uspokoić… ale bez skutku. W końcu zerwał się i wybiegł z mieszkania, ale na każdym stopniu, który przeskakiwał, impuls ucieczki walczył w nim z impulsem pozostania na miejscu.

Na drugim piętrze otworzyły się drzwi i na klatkę wyszła starsza pani… pani Bonnet, którą Joshua zdaje się darzył sympatią. Zatrzymał się. Myśl o Joshui napełniała go rozpaczą. Nie chciał go zostawiać… Obiecał, że nigdy go nie zostawi…! Obiecał…! Jak mógł teraz odejść…? Ale przecież nie mógł zostać… naprawdę nie mógł…!

– Ależ! Przecież to pan Alain…! – wykrzyknęła sąsiadka na jego widok, choć wydawało mu się, że w jej oczach zamigotał jakiś strach.

Cofnęła się do mieszkania. Bez namysłu chwycił drzwi i przytrzymał, nie zwracając uwagi na to, że staruszka pobladła.

– Pani Bonnet… Czy mogłaby pani… Proszę, niech mu pani przekaże, że… muszę wyjechać! – zawołał z udręką. – Nie mogę tutaj zostać. Niech mu pani to powie, błagam panią. On powinien być z powrotem po dwunastej, ale ja… ja nie mogę na niego poczekać, nie… Niech mnie nie szuka. Przepraszam, że panią o to proszę… ale czy zrobi to pani dla mnie? Czy przekaże mu pani moją wiadomość?

Zdawał sobie sprawę, że jego słowa brzmią co najmniej mętnie, ale miał nadzieję, że sąsiadka go zrozumie. Nie był w stanie, po prostu nie był, układać teraz wypracowanych zdań, jasnych wypowiedzi – ledwo mógł mówić… wydobyć z siebie głos inny niż krzyk, który wciąż próbował wyrwać się z jego płuc.

Starsza pani kiwnęła głową, choć na jej twarzy wciąż malował się strach.

– Dziękuję pani, dziękuję… – rzucił i cofnął się, ale nie mógł stąd odejść, jeszcze nie, choć każda komórka w jego ciele nakłaniała go do pośpiechu. – I proszę mu powiedzieć, że wrócę – dodał z trudem. Musiał zmusić się, by to powiedzieć, musiał pokonać tę przygniatającą potrzebę zniknięcia stąd raz na zawsze. – Proszę mu powiedzieć, że muszę się uporać… z pewną sprawą… ale potem wrócę. Niedługo wrócę. Niech mnie nie szuka, ja wrócę. – A im więcej razy to powtarzał, tym mniejszy ból sprawiały kolejne uderzenia serca. – Ja wrócę – szepnął

A potem odwrócił się i uciekł, gnany strachem i poczuciem winy, i świadomością, że im szybciej odejdzie, tym szybciej będzie mógł wrócić… Kiedy znów zyska odwagę, by móc spojrzeć mu w oczy i prosić o wybaczenie.

Dopiero w pociągu był w stanie myśleć bardziej trzeźwo – i nie był już wcale taki pewien, że zrobił dobrze. Zostawił Joshuę samego – i myśl ta piekła żywym ogniem. Niepokojem. Strachem. Zostawił go, choć obiecał mu, że zawsze przy nim będzie. Obiecał mu to w okolicznościach, których wspomnienie wciąż wywoływało u niego dreszcz. Jak Joshua zareaguje teraz? Czy coś takiego, jak tamto sprzed roku, z Idealo, się nie powtórzy? Nagle miał ochotę zatrzymać pociąg i wrócić do Paryża, jednak zmusił się, by pozostać na miejscu. Przesłał mu wiadomość. Wszystko będzie dobrze. Joshua będzie wiedział, że wróci. To było najważniejsze.

Teraz Alain musiał się skupić na tym, by znów przekonać samego siebie, że na niego zasługuje. Coś wymyślić… ułożyć jakiś plan… by nigdy już nie doszło do sytuacji, w której skrzywdzi człowieka, którego kochał najbardziej w świecie. Musi się odciąć od wszystkiego… na przykład dzwoniącego telefonu… Wyłączył go i schował. Musi znaleźć sobie odpowiednie miejsce, bezpieczne miejsce… Właśnie tam jechał – choć w pierwszej chwili był zdziwiony, że jego myśli automatycznie pobiegły właśnie tam: w strony, w które nigdy nie chciał wracać. Joshua na pewno by miał na to jakieś mądre psychologiczne wytłumaczenie, nigdy nie przestawał go zdumiewać swoją wiedzą i sposobem myślenia…

Joshua! Jego serce znów się ścisnęło. Już za nim tęsknił… wiedział jednak, że minie trochę czasu, zanim odważy mu się pokazać. Trochę czasu… Powinien być w pracy na początku czerwca, więc najlepiej będzie wrócić do Paryża pod koniec miesiąca. Dwa tygodnie… Dwa tygodnie muszą mu wystarczyć. Dwa tygodnie bez Joshui… Wydawało się wiecznością. Ale to dla ich wspólnego dobra, powiedział sobie… i zastanowił się, czemu wymyśla takie kłamstwa…? Tak naprawdę przecież uciekał.

Okolica nic się nie zmieniła. Otoczenie wciąż było tak obskurne, jakim je pamiętał – przez ten krótki czas, gdy tutaj mieszkał kilka lat temu. Wtedy mu to nie przeszkadzało, ale przez ostatni rok posmakował trochę innego życia… chciał, by było w nim dużo światła i ciepła… Takie szare zaułki, odrapane kamienice, w których mieszkali ludzie o ponurych twarzach… Już nie czuł się tutaj dobrze. Na klatce jednak było w miarę czysto i nie śmierdziało moczem.

Z ciężkim sercem wszedł na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi, zły, że musi to robić – z drugiej strony to już od dawna nie był jego dom. I wcale tego nie żałował.

Otworzyła mu, jak zawsze ubrana tylko w jedwabną halkę – tym razem czerwoną, z którą kontrastowały jej jasne loki i zielone oczy. Mimo wieku wciąż była niezwykle piękna – tylko charakteru nigdy nie miała pięknego, wiedział to doskonale.

– Co ty tutaj robisz? – zapytała z miejsca na jego widok, ściągając wąskie brwi. Miłe powitanie… ale czy spodziewał się innego?

– Przyjechałem na kilka dni – odparł ze złością, choć zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę narzuca jej swoją obecność. – Najwyżej dwa tygodnie.

– Dwa tygodnie? Mogłeś chociaż dać znać – burknęła, wpuszczając go do środka. – W Paryżu już cię nie chcieli? – dodała złośliwie.

– Też się cieszę, że cię widzę – odciął się, rozglądając się po mieszkaniu, które nic się nie zmieniło od czasu, gdy był tu po raz ostatni. – Jesteś sama?

– Jestem, cały czas. Po panu Corailu zupełnie przeszła mi ochota na mężczyzn. Wreszcie mogę się cieszyć własnym spokojem. A ty?

– Co ja? – spytał zaczepnie.

– Cokolwiek. – Wykonała nieokreślony ruch ręką. – Podobno byłeś w szpitalu…?

Odwrócił się do niej.

– Skąd wiesz?

– Kiedy próbowałam się raz do ciebie dodzwonić… chyba w zeszłym miesiącu… odebrał twój przyjaciel – powiedziała z przekąsem. – Swoją drogą… dzisiaj też dzwonił. Pytał, czy wiem, co się z tobą dzieje.

Joshua…! Myśl o nim paliła do czerwoności… i tak bardzo nie pasowała do tego miejsca. Joshua był światłem i czystością, a tutaj było ponuro i brudno, smutno i szaro. Joshua należał do innego świata… ale Alain z niego uciekł, by wrócić do tego, na który bardziej zasługiwał. Och, Joshua… Znów chcę być przy tobie!

– On nie jest moim przyjacielem… – mruknął.

– Tak też mi się wydawało – stwierdziła. – Powiedziałam mu, że ty nie masz przyjaciół… I chyba miałam rację, skoro nagle jesteś tutaj.

– O Boże, czy ty zawsze musisz być taka wredna?! – wybuchnął, a potem usiadł na krześle i złapał się za głowę. – On nie jest moim przyjacielem… On jest moim… moim… – Jak miał to powiedzieć? Jak miał powiedzieć, że Joshua jest mu tak bliski, że czasem wydaje się jego nierozerwalną częścią? Myślał przez chwilę i nic nie wymyślił, więc rzucił po prostu: – Jesteśmy razem.

– No chyba już nie jesteście – skomentowała.

Uniósł na nią zaskoczony wzrok.

– I nic innego nie masz mi do powiedzenia?

– A co mam powiedzieć? – Wzruszyła ramionami. – Nie obchodzi mnie, z kim żyjesz… sypiasz… cokolwiek. Sama mam czasami ochotę znaleźć sobie babę, bo mi chłopy obrzydły do cna.

Wpatrywał się w nią niemalże wstrząśnięty. Czasem wydawała mu się tak obca, że miał ochotę mówić do niej po prostu "Lilian". Nie była obrazem idealnej matki, absolutnie… ale była jedyną matką, jaką miał i znał.

– Naprawdę cię to nie razi? – wyjąkał.

Potrząsnęła głową, aż zafalowały jej bujne loki, i założyła ręce na piersi, przyglądając mu się krytycznie. W każdym razie bardziej niż zazwyczaj.

– Jeśli coś mnie razi, to to, że zostawiłeś go bez słowa i przyjechałeś tutaj. Jesteś bydlę, Alain – powiedziała szczerze.

– Och, ty nic nie rozumiesz! – wykrzyknął udręczony.

– Zgadza się. I chyba nawet nie chcę rozumieć – mruknęła. – Jesteś głodny? Zrobię ci coś do jedzenia.

– Jestem – odburknął. – Chociaż tak naprawdę najbardziej potrzeba mi psychiatry.

– Psychiatry? A w czym tu psychiatra pomoże? – zawołała z kuchni.

Wstał i poszedł za nią.

– Kiedy byłem w szpitalu… tak naprawdę byłem w psychiatryku – wyznał… i po raz pierwszy poczuł, że istniał powód tego leczenia. Opanował dreszcz.

– No pięknie – stwierdziła, stawiając patelnię na ogniu. Sprawiała wrażenie, że zupełnie się nie przejęła tym, co usłyszała. – Z powodu? – spytała tonem, który chyba nie mógłby wyrażać mniejszego zainteresowania. To też znał dobrze.

– Zrobiłem mu krzywdę… Coś sobie uroiłem – odparł cicho, siadając na stołku i wbijając wzrok w podłogę. – Teraz już jest w porządku… ale muszę dojść do siebie.

– Czemu akurat tutaj? – rzuciła opryskliwie.

– A niby gdzie? Nie mogłem tam zostać… Mam sobie iść? – spytał z prowokacją.

– Nie no, skoro już jesteś, to zostań – odparła swobodnie. – Myślę, że jakoś sobie damy radę… I nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Właśnie zaczął mi się urlop – rzuciła przez ramię. – I zamierzam się nim cieszyć – dodała ostrzegawczo.

Pokiwał głową w zamyśleniu, czując jednocześnie ulgę i zawód.

– Nie będę ci przeszkadzać… A jak w pracy?

– W porządku – odparła, mieszając na patelni. – Chociaż cały czas się boję, że znów zaczną mi dawać nocne zmiany. A dość się ich w życiu narobiłam…

– Wiem… Przepraszam… – wyrwało mu się.

– Za co mnie przepraszasz? – spytała zdziwiona, znów się do niego odwracając i unosząc brwi. – I w ogóle… Nie spodziewałam się, że coś takiego od ciebie usłyszę – mruknęła, wracając do zajęcia.

Machnął ręką, ale mimo wszystko coś kazało mu powiedzieć:

– Musiałaś brać nocne zmiany, żeby się mną zająć… żeby opłacić mi szkołę.

– Było, minęło – odparła, wzruszając ramionami. – Teraz mogę korzystać z życia.

– I korzystasz?

Popatrzyła na niego, mrużąc oczy.

– Spokojna codzienność nie ma sobie równych.

Kiwnął głową. To była prawda. Znów zatęsknił za codziennością, którą dzielił… tworzył z Joshuą. Wiedział, że nie pozbędzie się tego dławiącego uczucia w piersi tak długo, jak będzie z dala od niego.

– No, to opowiesz mi, co się stało? – opryskliwy głos przerwał jego rozmyślania. – Nie żeby mnie to szczególnie interesowało, ale skoro widujemy się raz na rok albo dwa, miło byłoby wiedzieć choć w zarysie, co u ciebie.

Znów kiwnął głową… a potem – z mieszanymi uczuciami niechęci i wdzięczności – zaczął streszczać wydarzenia ostatniego roku.


* * *

– Uciekanie nic nie da – oświadczył psychiatra, wysłuchawszy jego historii. – Zgadzam się z tym, co powiedziała panu lekarz w szpitalu. Skłonność do dysocjacji to nie jest coś, co da się wyleczyć lekami… ani też, z drugiej strony, coś, co będzie panu utrudniać życie na każdym kroku. Jeśli dobrze rozumiem, jest pan szczęśliwy w związku? Ma pan pracę i generalnie zdrowie panu służy, tak? Myślę, że najlepszym sposobem na zachowanie dobrego samopoczucia psychicznego jest po prostu normalne życie, którym się pan cieszy na co dzień. Dysocjacja zwykle dochodzi do głosu w sytuacjach, kiedy coś się dzieje nie tak, dochodzi do jakiegoś odstępstwa od normy. Jeśli będzie pan uczulony na te sytuacje, powinien pan sobie poradzić bez wpadania w psychozę. Obecność partnera ma duże znaczenie, gdyż potrafi on dostrzec zmiany, które panu mogą umknąć, zwłaszcza po tym ostatnim epizodzie. Mówi pan, że normalnie nie jest pan agresywną osobą, tak? W takim razie uważam, że niebezpieczeństwo, że nagle straci pan nad sobą kontrolę i zacznie krzywdzić ludzi w swoim otoczeniu, jest niewielkie, jeśli ogólna sytuacja będzie dobra. Powinien pan temu zaufać. Chyba nie chce pan przeżyć reszty życia w strachu, że coś złego może się wydarzyć? Radzę panu wrócić jak najszybciej do Paryża, zanim strach stanie się zbyt wielki. Jeśli zaś chodzi o to, co się wydarzyło między panem a pana partnerem… Przecież w żadnej chwili nie dał do zrozumienia, że nie chce z panem być, prawda? Gdyby uznał pańską chorobę za przeszkodę, rozstałby się z panem i byłoby po sprawie, czyż nie? Jeśli jednak nadal ma pan wątpliwości, to proponuję, by poddał się pan terapii, która pomoże zintegrować pana osobowość i tym samym zmniejszyć ryzyko zachowań dysocjacyjnych. Musi się pan jednak nastawić na to, że to może być z jednej strony długotrwały proces, a z drugiej nie wiadomo, czy zakończy się całkowitym wyleczeniem. Dlatego uważam, że najlepszą metodą jest samo życie… i pogodzenie się z tym, że nie jesteśmy idealni. W każdym z nas obok światła jest cień. Jeśli pan to zaakceptuje, będzie panu łatwiej. Zapytam pana: co dla pana partnera jest najważniejsze?

Zakłuło go w gardle.

– To… że jesteśmy razem – odparł cicho.

Psychiatra pokiwał głową.

– Niech pan nigdy tego nie zapomina.


* * *

Rozmowa z lekarzem trochę go uspokoiła, ale z powrotem do Paryża wciąż zwlekał. Ciężko mu było opuścić ten bezpieczny kąt – nawet jeśli wszystko w nim wyrywało się do Joshui. Stosunki z matką układały się zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę ich dotychczasową relację. Jakoś jej zachowanie nie działało mu tak na nerwy jak kiedyś, choć w dalszym ciągu nie nazwałby jej miłą osobą. Wciąż krytykowała go na każdym kroku, jednak często miał wrażenie, że robi to po prostu z przyzwyczajenia. Przeważnie zaś sprawiała wrażanie, że jego osoba i jego życie zupełnie jej nie obchodzą… Nie wiedział, co było gorsze. Czasem zastanawiał się, co Joshua by o niej pomyślał…

Jego myśli nieustannie krążyły wokół Joshui. Myślał o nim w dzień i w noc, śnił o nim we śnie i na jawie. Jakże puste wydawało się łóżko, kiedy brakowało w nim szczupłego ciała, które – gdy trzymał je w ramionach – dawało mu największe szczęście świata. Jakże szare wydawały się dni spędzane w samotności, pozbawione sensu… pozbawione tamtego uśmiechu, który…

Co on tutaj robił? Dlaczego nie był tam? Z nim? Teraz nawet nie miał się jak z nim skontaktować… Odciął się zupełnie, odmówił sobie jedynej radości – tak w całości, bez reszty.

Czy tak bardzo nienawidził samego siebie, że z własnej woli skazywał się na takie tortury? Ale przecież zasługiwał na karę – po tym, co zrobił… Choćby nikt go nie zamierzał ukarać, on sam musiał tego dopilnować. Musiał odbyć pokutę.

Jednak czy mu się to uda?


* * *

Nie był w kościele od wielu lat, ale któregoś dnia, gdy przechodził obok, coś kazało mu zajrzeć. Kroki niemal same zawiodły go do konfesjonału, który miał zachęcająco otwarte drzwi. Nie przyszedł tu do spowiedzi, ale nagle poczuł potrzebę rozmowy – ani chybi wpływ ośmiu lat w katolickiej szkole…

– Jeśli skrzywdziłeś, musisz prosić o wybaczenie – powiedział ksiądz zza kratki, wysłuchawszy jego trosk. – Nie ma takiej krzywdy, której nie da się przebaczyć. Ta osoba jest ci droga, a ty jej, prawda? Uwierz więc w waszą miłość, zaufaj jej. Popełniamy błędy i nikt z nas nie jest bez skazy, jednak najpiękniejsze w życiu jest to, że mimo własnych niedoskonałości możemy wciąż iść naprzód i wspierać się wzajemnie. Umożliwia nam to właśnie zdolność wybaczania, która jest nierozerwalnie wpisana w miłość, a zarówno wybaczanie i otrzymanie przebaczenia pomagają nam w rozwoju, pomagają nam stać się lepszymi ludźmi. Jednak zanim będziesz gotów prosić o wybaczenie, musisz wpierw wybaczyć samemu sobie. Pan mówi, że trzeba kochać także samego siebie, bo kto nie kocha siebie, nie będzie w stanie kochać innych. Dlatego zmiękcz swoje serce i znajdź w sobie tę miłość, którą każdy z nas, za sprawą Pana, posiada. Skoro On nas ukochał, jakże możemy sobą pogardzać? Miej odwagę i ufność. Jesteś tak samo dobrym człowiekiem jak inni.

Słuchał tego, rozumiał każde słowo, ale… wydawało mu się, że ksiądz wymaga od niego zbyt wiele.

Wybaczyć sobie?

Co kiedykolwiek będzie w stanie?


* * *

Przez kolejne dni próbował znaleźć odpowiedź, ale nie mógł przestać odczuwać tego wstrętu wobec samego siebie. Był odrażający. Nie, nie potrafił sobie darować tego, co zrobił. Jedyne, co mogło mu pomóc, to przebaczenie uzyskane od człowieka, który znaczył dla niego wszystko.

Czy Joshua mu przebaczy? Czy gdyby role się odwróciły – co ciężko było sobie wyobrazić, ale spróbował – on sam potrafiłby wybaczyć? I zaraz sam sobie odpowiedział: "Nie, nie byłoby nic do wybaczania". Czułość zalała jego serce.

Ale przecież skrzywdził go po raz kolejny… i potem jeszcze zniknął. Jeśli Joshua ma go dość? Jeśli ma dość tego, że nie ma w nim oparcia? Że nie może ufać jego obietnicom? Jeśli Alain po powrocie zastanie zamknięte drzwi? Coś takiego byłoby zrozumiałe… i na tę myśl zrobiło mu się zimno. Ktoś taki jak Joshua zasługiwał na kogoś lepszego – na kogoś, kto przy nim będzie… kto nie będzie znikał według własnego widzimisię.


* * *

– Jak długo zamierzasz tu siedzieć? – burknęła Lilian któregoś popołudnia.

– A w czym ci tak bardzo przeszkadzam? – zawołał z irytacją. – Pomagam ci we wszystkim, o co mnie prosisz. Zmieniłem ci zasłony, zawiesiłem te cholerne obrazy i półki, nawet wyniosłem choinkę na śmietnik…!

– Nie mogę sobie pochodzić w negliżu po mieszkaniu – rzuciła.

– Mną się nie musisz przejmować – odparł z miejsca. – Obecnie moje myśli zajmuje pewien mężczyzna, nie zamierzam zawracać sobie głowy kobietami. Nawet bym na ciebie nie spojrzał.

– Nie wyobrażaj sobie, że miałabym ochotę na takiego gówniarza – odcięła się.

Mrugnął, wpatrując się w nią w osłupieniu. Odwzajemniła spojrzenie z rumieńcem.

– To nie była przyzwoita wymiana zdań – stwierdziła w końcu.

– Nie była – zgodził się, czując, że pieką go uszy. – Na pewno jesteś moją matką? – zapytał cokolwiek spłoszony.

– Na pewno – mruknęła, wciąż zaczerwieniona. – Poza tym to nie była choinka, tylko uschnięta dracena. Wracając jednak do tematu… Naprawdę nie sądzisz, że powinieneś już wracać do Paryża? Przecież twój chłopak pewnie wypłakuje sobie za tobą oczy… Chyba że sobie z tobą dał spokój… co by mnie zresztą nie zdziwiło – dodała z przekąsem.

Nic nie odpowiedział.

– I co takiego się stało? Wtłukłeś mu… Świat się na tym nie kończy. Pan Corail też mi nieraz wtłukł – spróbowała z innej strony.

– Wiesz co, raczej nie jesteś najlepszą osobą, by dawać mi rady – odgryzł się. – Wciąż nie przestajesz na niego narzekać i cieszyć się, że umarł. Chyba więc nie było ci tak wesoło, kiedy ci nabijał – zauważył, czując znajome ukłucie w piersi.

– Nie pyskuj mi tu, wiem, co mówię – odparowała. – Poza tym nie chodzi o mnie. Chcę ci uświadomić, że sprawa się nie rozwiąże, jeśli będziesz tutaj siedział i nad nią płakał. Rany boskie, Alain! Skoro już znalazłeś kogoś, kto chce z tobą być, powinieneś go na rękach nosić!

– Wyobraź sobie, że to wiem – warknął.

– Więc na co czekasz? Zabieraj stąd swój zadek i leć do niego z przeprosinami! – zawołała. – Czy naprawdę tak trudno zrozumieć, że to jedyna możliwość? Przecież masz dwadzieścia trzy lata, a nie trzy! Wciąż potrzebujesz matki, żeby ci mówiła, co robić? Po to tutaj przyjechałeś? Skaranie boskie z tobą…!

Zerwał się z kanapy, obrzucając ją wściekłym spojrzeniem, choć w głębi duszy wiedział, że w jej słowach jest wiele prawdy – i na to był jeszcze bardziej wściekły.

– Nie potrzebuję, wredna babo! – wrzasnął. – Mam już dość twojego gadania. Masz rację, nie ma co tutaj siedzieć. Nie mogę cię znieść! Już myślałem, że nie jesteś taka zła… ale teraz to cofam! Idę sobie! Będziesz miała swój święty spokój!

Uśmiechnęła się z zadowoleniem, co zdenerwowało go jeszcze bardziej. Odwrócił się i poszedł do drzwi tak, jak stał. Odprowadziła go do przedpokoju.

– Następnym razem przyjedźcie obaj – powiedziała.

Popatrzył na nią ze złością – pewny, że sobie z niego kpi – ale jej spojrzenie było spokojne. Kiwnął krótko głową – z jakiegoś powodu czuł ulgę – i wyszedł, zdając sobie sprawę, że powinien zdążyć na popołudniowy pociąg.


* * *

Podróż powrotna trwała wiele godzin, ale jeśli myślał, że przez ten czas zdoła się jakoś uspokoić, był w błędzie. Świadomość, że znów – zaraz, niedługo, jeszcze tego samego dnia – zobaczy Joshuę, trawiła go niczym gorączka. W superszybkim pociągu nie mógł nawet otworzyć okna, by próbować ochłodzić głowę w szaleńczym pędzie powietrza… ale, po prawdzie, nie sądził, by to cokolwiek pomogło. Matka miała rację: powinien był znacznie wcześniej wrócić do domu, do Joshui… Nie, nie powinien był w ogóle wyjeżdżać. Powinien był zostać i błagać o wybaczenie… błagać, by pozwolono mu jakoś odkupić krzywdy, których stał się przyczyną. Przecież tak naprawdę… najbardziej w świecie chciał z nim być…! Zrobiłby wszystko, by z nim być…! I zrobi, niech tylko Joshua go znów przyjmie, niech znów otworzy przed nim ramiona… Niech go zechce… bo bez niego Alain był nikim. Jeszcze nie było za późno, prawda? Dlaczego ten pociąg tak się wlecze?

W mieszkaniu powitała go cisza. Nie zajęło mu wiele czasu zorientowanie się, że Joshui nie było w nim od dawna, od wielu dni. Przeżył straszną chwilę z poczuciem, że Joshua… odszedł…! Wyprowadził się i wyjechał – i Alain nawet nie wiedział, gdzie go szukać. Nie było w tym nic dziwnego. Alain zostawił go bez słowa, po prostu zniknął – mimo obietnicy, że zawsze przy nim będzie. Joshua miał go dość… miał dość tego, że Alain wciąż go rani… Nigdy wcześniej nie czuł do siebie takiej pogardy, takiego wstrętu jak teraz. Przecież wiedział, jak bardzo liczyła się jego obecność dla Joshui.

A może… może Joshua coś sobie zrobił…? Ta myśl go zmroziła i nagle miał ochotę krzyczeć, ogarnięty paniką i wrażeniem, że nie ma pojęcia, jak powinien teraz postąpić. Przypomniał mu się ten dzień, niemal sprzed roku, w Idealo… Tamten strach, obezwładniający, ściskający wnętrzności, wypalający dziurę w piersi… Wtedy zdążył ledwo, ledwo… gdyby spóźnił się o sekundę, nie byłoby dla niego życia. A teraz… teraz…? Co ma robić?!

Oględziny mieszkania powiedziały mu jednak, że Joshua spakował się i gdzieś pojechał. Brakowało tylko jego ubrań i rzeczy osobistych; wszystko inne – między innymi książki i materiały z uczelni – zostało. Pojechał więc w podróż – ale dokąd? Nie było żadnej wiadomości… Kto mógł mu powiedzieć? Może sąsiadka z drugiego piętra…? Pobiegł tam, by zapytać, ale akurat kiedy zatrzymał się na podeście, z jej mieszkania wyszły dwie dziewczyny, zamykając drzwi na klucz.

– Pani Bonnet… Czy coś się stało? – zapytał.

– Babcia jest w szpitalu – poinformowała go chuda brunetka, patrząc na niego czujnie ciemnymi oczami i chowając klucz do plecaka.

Nie wiedział, co powiedzieć. Dziewczęta przyglądały mu się przez chwilę, ale nie doczekawszy żadnej reakcji, zeszły na dół.

– Wzięłaś ten list? – słyszał ich głosy na schodach.

– Wzięłam, wzięłam…

List! Poczta! Może była jakaś przesyłka…! Nie miał na to wielkiej nadziei – ale lepsza była niewielka niż żadna…! Cofnął się do mieszkania po klucze i pobiegł na parter. Tak! Coś było w skrzynce! Pewnie jakieś ulotki albo rachunki… Nie, prawdziwy list! Adresowany do niego…! Od… od Joshui! Ledwo był w stanie utrzymać go w drżących palcach.

Poczuł taką ulgę, że niemal usiadł na schodach – ale opanował się i wrócił na górę… przez cztery piętra zastanawiając się, czy nie trzyma w rękach listu… pożegnalnego. Nie, to brzmiało zbyt makabrycznie…! Miał na myśli ostatnią wiadomość od Joshui… wiadomość o ich rozstaniu – nic ponadto… choć piekło niemal równie mocno. Popatrzył na adres zwrotny – Sainte-Jeanne…? Gdzie to jest? Rozerwał kopertę i zaczął czytać, choć litery skakały mu przed oczami.

Kiedy skończył, usiadł na kanapie, bo nagle nogi przestały go nieść. Wszystko było dobrze. Świadomość tego w jednej chwili zniwelowała całe napięcie, w którym żył przez ostatnią godzinę. Wszystko było dobrze… a przynajmniej było – spojrzał na datę – w ostatni weekend… Joshua pojechał do Sainte-Jeanne, gdziekolwiek się to znajdowało, na praktykę. I wróci…! Nic nie wskazywało na to, by nie miał wrócić… by cokolwiek się zmieniło. Z każdego jego słowa przebijała miłość… i tęsknota… Znów przeczytał list, i jeszcze raz, i jeszcze… rozkoszując się ciepłem, które rozchodziło się w jego wnętrzu… łagodziło ból i odpędzało obawę – jakże słodkie uczucie po tym strachu niczym z najgorszego koszmaru. Joshua wciąż go chciał, ani przez chwilę z niego nie zrezygnował. Czuł, jakby otrzymał największy prezent – i to mimo tego, że nie był dobrym chłopcem.

Och, dlaczego zrobił coś tak głupiego… dlaczego z własnej woli wyrzekł się takiej miłości… takiego szczęścia? Czy nigdy nie nauczy się z odwagą stawiać czoła własnym obawom… własnym ułomnościom?

Siedział na kanapie, aż zrobiło się ciemno. Potem sięgnął po telefon i zadzwonił do informacji kolejowej, by dowiedzieć się, jak dojechać do Sainte-Jeanne. Wziął szybki prysznic i położył się na kilka godzin, by najwcześniejszym pociągiem udać się w podróż do miejsca, o którym nic nie wiedział i które nic dla niego nie znaczyło – tylko tyle, że tam znajdował się sens jego życia.


* * *

Szpital był rzeczywiście piękny – tak, jak go opisał Joshua w liście – jednak Alain nie tracił głowy na podziwianie widoków. Znów jakby był w gorączce, którą ugasić mógł tylko jeden człowiek. Przyjechał tu dla niego, do niego – tak bardzo chciał go spotkać, ujrzeć… Na samą myśl zaczynał się trząść – tak bardzo chciał go wziąć w ramiona i po prostu być przy nim. Im dłużej trwała rozłąka, tym było gorzej… tym bardziej uświadamiał sobie, że jego miejsce jest tylko obok Joshui. Był ku niemu przyciągany siłami, na które nic nie mógł poradzić – i wcale nie chciał, choć czasem z różnych przyczyn próbował. W tej chwili wszystkie te przyczyny wydawały mu się po prostu głupie.

Jednak teraz, kiedy już tu był – taksówka wysadziła go przed największym budynkiem i odjechała – nie wiedział, co robić. Gdzie ma go szukać? Ach, Joshua pisał: "na oddziale ostrym" – najprościej było zatem tam pójść i po prostu o niego zapytać… ale z jakiegoś powodu pomysł napełniał go niechęcią. Nie ruszał się więc z miejsca, tylko wpatrywał w duże okna… a potem stwierdził, że było to cokolwiek podejrzane: obcy człowiek stoi na podwórzu szpitala psychiatrycznego i gapi się bez sensu przed siebie. Jakaś obawa – że wezmą go za pacjenta? – kazała mu pójść na bok, między wielkie drzewa, które porastały niemal cały teren. Tam mógł się w spokoju zastanowić… W spokoju? Chyba oszukiwał sam siebie. Nie było dla niego spokoju od dwóch tygodni.

Najlepiej byłoby, gdyby Joshua sam się tutaj pojawił – to był jedyny wniosek, do jakiego doszedł po kwadransie myślenia. Uświadomił sobie, że postępuje jak zakochany nastolatek, który uparcie wraca w miejsca, gdzie ma szanse spotkać swoją miłość… żeby chociaż rzucić okiem, cieszyć się widokiem, nawet nie ujawniając swojej obecności. Matka miała całkowitą rację, mówiąc, że zachowuje się jak dzieciak… ale teraz ta myśl już nie napełniała go gniewem.

Spacerował pomiędzy potężnymi drzewami, usiłując dojść do ładu z samym sobą i zmusić mózg do działania. Chciał go zobaczyć… Upewnić się, że naprawdę wszystko było dobrze. Ale co potem? Joshua miał tutaj spędzić cały miesiąc, a on też powinien być w poniedziałek w pracy. W Paryżu. Jak pogodzić jedno z drugim? Nie da się… Ogarnęło go zniechęcenie. Czemu wcześniej o tym nie pomyślał? Ale przecież musiał tutaj przyjechać…!

Głosy, które rozległy się w parku, przerwały jego rozmyślania. Ktoś zbliżał się w jego kierunku. Wyjrzał zza drzew i ujrzał – z niedowierzaniem, ale i przypływem ogromnej czułości – że po ścieżce powolnym krokiem szedł właśnie Joshua…! Jak to było możliwe? Kto słuchał jego pragnień i sprawiał, że od razu się spełniały? To był Joshua…! Jego Joshua! Ubrany jak zwykle w ciemne spodnie i białą koszulę. Po swojemu szczupły – czy nie schudł trochę od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni? Ale jego włosy lśniły w blasku słońca, zaś jasne oczy patrzyły z taką samą radością jak zazwyczaj. Był tak doskonały jak zawsze.

Jak Alain mógł przeżyć bez niego całe dwa tygodnie?

Joshua spacerował w towarzystwie starszego mężczyzny ubranego w coś, co wyglądało na szpitalną odzież. Pacjentowi nie zamykały się usta, gadał nieustannie na każdy możliwy temat – na ile Alain mógł go słyszeć – a czasem nawet na kilka jednocześnie. Joshua słuchał go uważnie, w skupieniu, zaabsorbowany, ale jednocześnie dostrojony, zaś życzliwość, jaką promieniował, była niemal namacalna. Alain przyglądał mu się i nie miał dość. Cały zachwyt, który wywoływał w nim widok tej drobnej postaci, uderzył go tu i teraz, unieruchomił go na miejscu. I znów przygniotło go poczucie winy, po raz tysięczny, jak mógł go kiedykolwiek skrzywdzić.

– Tam jest jakiś człowiek – powiedział pacjent nagle, a Alain instynktownie cofnął się za gruby pień.

– O czym pan mówi, panie Leroy? Nikogo tam nie ma – odparł Joshua pogodnie.

– Schował się – upierał się mężczyzna. – Stoi tam i nas obserwuje z ukrycia.

– Panie Leroy, ostatnim razem widział pan we własnym pokoju agentów obcego wywiadu, których nie widział nikt inny, więc musi pan wybaczyć, że pozostanę sceptyczny – stwierdził Joshua z łagodną stanowczością.

– Ale tam naprawdę ktoś jest – mruknął starszy pan, jednak posłusznie poszedł za Joshuą, gdy ten skierował się w inną stronę parku.

Alain skrzywił się. "Obserwuje nas z ukrycia", doprawdy… Teraz już nie mógł się pokazać. Zastanowił się, co kazało mu się schować. Być może wciąż ta obawa, wciąż to paskudne poczucie winy, wciąż to dławiące wrażenie, że nie zasługuje na tę wspaniałą istotę…

Ale zobaczył go – i ta świadomość rozlewała się niezwykłym ciepłem w jego piersi. Joshua był taki jak dawniej – choć coś się w nim zmieniło. Dotąd był jego Joshuą… a teraz, w tym miejscu, z innymi ludźmi, zachowywał się inaczej. Miał tu swoje obowiązki. Zajmował się pacjentami. Widać było, jak bardzo się do tego przykłada, jak skupia się na tych ludziach i swoim zadaniu. Alain poczuł, że jest z niego dumny – choć było to zupełnie śmieszne. Może więc raczej: był dumny, że człowiek, który wypełniał tutaj tak ważną pracę, jest jego bliskim.

Wrócił do Paryża najbliższym pociągiem i spędził kolejny tydzień, zastanawiając się nad własną głupotą, na którą najwyraźniej nic nie można było poradzić. Coś mu jednak mówiło, że nie powinien się narzucać… nie powinien przeszkadzać. Wrócił do pracy – właściciel sklepu bardzo się ucieszył na jego widok – ale nie mógł myśleć o niczym innym, jak żeby pojechać do Sainte-Jeanne, gdyż z każdym dniem jego tęsknota była większa. W piątek wieczorem znów wsiadł w pociąg na południe, tym razem zdeterminowany, by spotkać się z Joshuą i wreszcie porozmawiać. Wreszcie powiedzieć mu o wszystkim, wreszcie przeprosić… i błagać o wybaczenie. I być może dostać to, czego tak bardzo pragnął przez te trzy tygodnie: miłość, czułość, bliskość.

Pojawił się w szpitalu z samego rana w sobotę. Zadzwonił na oddział ostry i spytał o Joshuę.

– Nasz nieoceniony pan psycholog? Nie ma go tu teraz – odparł pielęgniarz. – Dostał urlop. Przełożona pielęgniarek powiedziała, że nie będzie go do środy.

Rozczarowanie przygniotło go niczym ogromny ciężar.

– Czy wiadomo, gdzie jest? – spytał cicho, nagle mając ochotę płakać z frustracji.

– Z tego, co wiem, miał gdzieś pojechać… – odparł mężczyzna, drapiąc się po głowie. – Chyba do Esperanto. On stamtąd pochodzi, prawda? Mówił wcześniej coś o odwiedzeniu rodzinnych stron… Przykro mi, nie mogę bardziej pomóc – powiedział, a kiedy nie doczekał żadnej odpowiedzi, po prostu zamknął drzwi na oddział.

Esperanto… Gdzie w Esperanto? Poczucie zawodu było naprawdę olbrzymie. Akurat teraz… kiedy Alain już zdecydował się, że chce go spotkać i nic nie odwiedzie go od tego pomysłu… Akurat teraz musiał wyjechać. Ale czyja to była wina? Tylko jego samego… Dlaczego tak długo zwlekał? Dlaczego zawsze musiał wszystko komplikować? Dlaczego był tak beznadziejny we wszystkim?

Zresztą nie to było ważne… Ważne było to, że go nie spotka…! Tęsknota była tak wielka, że przez chwilę sądził, że zaraz oszaleje. Myśl o powrocie do Paryża – do pustego mieszkania – była nie do zniesienia. "Joshua, gdzie jesteś…?" – zawołał niemo z rozpaczą, wychodząc z budynku.

Esperanto… Czy miał tam go szukać? Ale gdzie? W Idealo? A może gdzie indziej? Rodzinne strony… Nigdy nie zapytał, skąd Joshua pochodzi. Miał teraz jeździć… szukać na ślepo? Przez chwilę był gotów nawet na to – żeby jakoś się zająć, żeby coś robić. Mieć nadzieję, że może w następnym mieście go spotka.

Mógł przynajmniej zadzwonić w jedno miejsce – choć napełniało go to wielką niechęcią… teraz jednak za późno już było na wybredność. Usiadł na jednej z ławek w pięknym parku szpitalnym i wybrał numer.

– Halo?

Oczywiście on musiał odebrać. Miał wrażenie, że z dziewczyną rozmawiałoby mu się lepiej – ona nie była tak nienormalnie zaborcza i opiekuńcza w stosunku do Joshui.

– Mówi Alain Corail – zaczął swobodnie, ale zaraz jego głos zadrżał. – Czy… Joshua może tam jest?

– Alain?! Czy coś się stało? – zapytał Erwin z miejsca. – Nie, nie ma go tutaj. Nie miałem od niego od dawna żadnych wieści. Co się stało? Dlaczego miałby tutaj być?!

Alain zacisnął palce na telefonie.

– Wybierał się do Idealo… i trochę się rozminęliśmy. A on przecież nie ma telefonu.

– To prawda, ale… Czy coś się stało? – zapytał po raz trzeci przyjaciel Joshui.

– Nic się nie stało, do cholery… Wiem, że mnie nie cierpisz, ale naprawdę nie musisz mnie podejrzewać, że zrobiłem mu coś złego!

– Niczego takiego nie powiedziałem – odburknął Erwin z urazą. – I co to znaczy: rozminęliście się?

Alain nie miał ochoty tłumaczyć.

– Jeśli go tam nie ma… to w porządku. – Nie było w porządku, ale co miał powiedzieć?

W słuchawce zapadła cisza i dopiero po chwili usłyszał niechętny głos:

– Jeśli się pojawi… mogę ci dać znać.

Uczucie, którego dotąd nie znał, a które teraz w nim wezbrało, kazało mu odpowiedzieć:

– …Dzięki.

Na jedną chwilę ciężar na jego sercu zmniejszył się. Potem podjął decyzję o powrocie do domu i wróciło znajome przygnębienie. Sam był sobie winny.


* * *

Trasa między Paryżem a Sainte-Jeanne stała się dla niego znajoma aż do obrzydzenia. Najgorsze były te godziny spędzane w pociągu, podczas których nie potrafił zająć się niczym innym jak rozmyślaniami nad własną marnością. Mówili, że kiedy człowiek pozna lepiej samego siebie, będzie to tylko z korzyścią dla niego. Joshua tak mówił… Jednak Alain miał wrażenie, że z każdą chwilą myśli o sobie coraz gorzej.

Tylko obecność Joshui przy jego boku dawała mu jakąś wartość. Przy Joshui mógł czuć się lepszym człowiekiem… i mógł być lepszy dla samego siebie – bo Joshua akceptował go bezwarunkowo, odpowiadał uśmiechem na uśmiech i miłością na miłość. Oddawał mu całego siebie – komuś takiemu jak on! Potrzebował go, chciał go na tak wiele sposobów – po prostu był szczęśliwy właśnie z powodu Alaina Coraila.

Dlaczego dopiero teraz to zrozumiał?

Nie, nie zrozumiał. Próbował zrozumieć – i poniósł porażkę. Przez trzy tygodnie miotał się i nie mógł znaleźć odpowiedzi – ale to nie było coś, co dało się ogarnąć rozumem, teraz to pojął. To było uczucie, które należało zaakceptować, nie analizować. Tu nie było pytań i odpowiedzi, nie było przyczyn i skutków, nie było warunków i wymagań.

To była miłość.

A z miłością nie było sensu walczyć – można było się jej tylko poddać… i cieszyć się nią, gdyż czyniła życie piękniejszym. Doskonałym.

Powiedziano mu, gdzie powinien pójść, i już po siódmej stał przed budynkiem, czekając na człowieka, który czynił jego życie doskonałym. Dzień nigdy nie wydawał się wspanialszy niż w ten czerwcowy poranek, w tym wspaniałym otoczeniu. A kiedy Joshua pojawił się w wyjściu… i bez wahania rzucił się w jego ramiona… i sięgnął do jego ust… wtedy Alain pomyślał, że nawet jeśli resztę życia przeżyje jako głupiec, którym przecież był, to przynajmniej nie jako głupiec, który odrzucił szansę na szczęście.

Pierwszy krok do akceptacji samego siebie był trudny… ale może teraz będzie już łatwiej.




SPYAIR, "Last Moment" (tłum: Chcę być jednym z tobą)



rozdział 11 | główna | rozdział 12