I tak oto październik rozpoczął się bardzo źle. Pierwsze kilka dni były tak nie do zniesienia, że Harry poważnie rozważał, by ukryć się w schowku na szczotki i nigdy z niego nie wychodzić. Deszcz sów, który przepowiedział Dumbledore, rzeczywiście się zmaterializował - począwszy od następnego dnia po ukazaniu się artykułu. Zarówno Snape'a, jak i dyrektora nie było rankiem przy śniadaniu - najwyraźniej poczta Dumbledore'a została przekierowana do jego biura, by mógł bezpośrednio się nią zająć, natomiast nikt, nawet Ron, nie mógł winić Snape'a za nieobecność, gdy napłynęły wyjce i nienawistne listy. Przy każdej czerwonej kopercie, która przez całą długość sali leciała do stołu nauczycielskiego, Harry'emu ściskało się gardło. Wyglądająca na znękaną profesor McGonagall zdołała odesłać większość z nich poza salę czy do lochów, gdzie Snape mógł zająć się nimi osobiście, ale kilka wybuchło, zanim zdążyła je pochwycić, i wszyscy uczniowie zgromadzeni na śniadaniu zostali poczęstowani najróżniejszymi, krzyczącymi głosami, potępiającymi Snape'a jako złego pedofila, deprawatora niewinnych oraz zwolennika Sami-Wiecie-Kogo, który zasługuje na śmierć w rozmaitej i paskudnej formie. Hermiona zmarszczyła czoło, Ron uznał to za komiczne, a Harry chwycił egzemplarz Proroka Codziennego, aż pobladły knykcie. Na pierwszej stronie znów były wiadomości: oficjalne zaprzeczenie Dumbledore'a razem z przedrukami uczniowskich listów, które wydawały się przede wszystkim upokarzać Snape'a. Najwyraźniej nie tylko Gryfoni wpadli na pomysł, by drukiem obrazić mistrza eliksirów: było też dość sporo listów z Hufflepuffu i Ravenclawu. Z drugiej strony niewiele było - bardzo niewiele - listów od uczniów Slytherinu, broniących opiekuna domu, mówiących, że nigdy nie upadłby tak nisko, że zawsze był dla nich dobry i że Harry Potter jest okropnym wichrzycielem. Własny list Harry'ego ukazał się oczywiście jako pierwszy, obok złośliwego przypomnienia artykułu Skeeter, które wskazywało, że został "omamiony" przez zdradzieckiego profesora. Ponadto Dumbledore publicznie stwierdził, że Snape nie jest śmierciożercą, a gazeta niechętnie przyznała, że ministerstwo nie posiada żadnych akt dotyczących mistrza eliksirów. Neville na tę wiadomość bardzo poczerwieniał, zagryzł dolną wargę i nie chciał na nikogo patrzeć. Harry znów zastanawiał się, dlaczego Neville skłamał na temat rodziców. Być może się ich wstydził - obłąkani, zamknięci w Świętym Mungo, nie poznający go nawet; Harry wolałby raczej być sierotą, niż żyć z czymś takim. Nie zmieniało to faktu, że Neville skłamał. Harry rozmyślał, by powiedzieć prawdę przynajmniej Ronowi i Hermionie - ale wydawało się to nie w porządku. Dumbledore poprosił Harry'ego, by o tym milczał, gdyż był to sekret Neville'a. A Dumbledore zrobił dla Harry'ego tak wiele... Nawet jeśli Harry namieszał, że bardziej się już nie dało, na pewno mógł zrobić tę jedną małą rzecz dla dyrektora, prawda? Dumbledore zatwierdził list Harry'ego do gazety i oznajmił, że to "wzór powagi i taktu". Harry tylko ponuro pokiwał głową. Podejrzewał, że wykonał wystarczająco dobrą robotę - nie obrażał Snape'a jak przyjaciele, ale zrobił, co mógł, by jasno wyrazić, że on i Snape nigdy nie byli w przyjaznych stosunkach, choć ma "największy szacunek" dla Snape'a jako nauczyciela. Obok listów, w których twierdzono, że Snape zawsze był dla Harry'ego "kompletną świnią", wszystko to wyglądało dość zrównoważone, nie wspominając o szczerości. Dzięki Bogu, była sobota. Harry nie byłby w stanie znieść kolejnych lekcji - dzień wczorajszy był jednym długim pasmem tortur. Wyjce przypomniały Harry'emu o Syriuszu. Zdecydował, że może być całkiem dobrym pomysłem wysłać po śniadaniu list do ojca chrzestnego, tak dla dodatkowego zapewnienia. Gdy pisał, nagle ścisnęło mu się serce - co Syriusz pomyślałby o nim, leżącym w łóżku ze Snape'em, robiącym wszystkie te rzeczy, mającym wszystkie te dziwne uczucia wijące się w jego sercu i brzuchu? Wiedziałeś o tym wszystkim, wchodząc w to, powiedział sobie Harry surowo. Wiedziałeś, że będziesz musiał ukrywać to przed nim i przed każdym innym człowiekiem. Wiedziałeś, że może stać się coś takiego. Niczego to nie ułatwiało ani trochę. Wciąż czuł, jakby połykał rozżarzone węgle, patrząc, jak szkolna sowa odlatuje w nieznane. Nie, Syriuszu, profesor Snape nigdy niczego mi nie zrobił... Za wyjątkiem, gdy... Przestań myśleć, Potter. Resztę przedpołudnia spędził, siedząc cicho z Ronem i Hermioną w bibliotece, bezowocnie próbując się uczyć - wiedzieli już, kiedy potrzebuje towarzystwa, ale jednocześnie spokoju. Prawda była taka, że Harry nie wiedział, czy pragnie towarzystwa czy nie. Część jego chciała po prostu zwinąć się na łóżku i zapomnieć wiadomość od Snape'a. "Nigdy więcej" tłukło się w jego mózgu przerażającym chórem i po jakimś czasie słowa przyjęły głos Snape'a. Jego palce mechanicznie odwracały strony książki, gdy dochodził do ich końca, ale później niczego nie potrafił sobie przypomnieć. Ta notka... Gdyby tylko mógł jakoś porozmawiać ze Snape'em. Dowiedzieć się, czy "nigdy" naprawdę znaczy... nigdy. Bo nigdy było tak... długim okresem. I sama ta myśl sprawiała, że Harry czuł ogromny chłód. Ale z każdym na pół ułożonym planem przekradnięcia się do lochów, przerażający głosik w jego głowie szeptał o zdrowym rozsądku. Snape nie przysłałby tej wiadomości, gdyby nie miał takiego zamiaru. Mógł napisać "później" albo "nie przez jakiś czas", albo... ale nie... Nie. Nie myśl o tym tutaj. Nie publicznie, nie tutaj. Później. Jeśli Ron i Hermiona uznali za dziwne, że Harry kilka razy dość mocno zagryzł wargi podczas odrabiania pracy domowej z transmutacji, niczego na ten temat nie powiedzieli. Lunch Harry'emu podano nie w Wielkiej Sali, a w biurze McGonagall. Ulżyło mu, że nie musi mieć do czynienia ze wszystkimi ludźmi, ale zamiana setek ciekawskich spojrzeń na świdrujące oczy opiekuna jego domu nie była wcale taka lepsza. Na szczęście nauczycielka - jak wszyscy inni - wydawała się uznać artykuł za stek bzdur i obdarzyła go niezłą gadką na temat, że "czasem świat po prostu nie traktuje ludzi sprawiedliwie" i "musimy zrobić w takich okolicznościach to, co w naszej mocy", i "rozchmurz się, Potter, to nie będzie trwało wiecznie", i oczywiście będzie bardzo szczęśliwa, mogąc jakoś pomoc. Oczywiście był to okropny wstyd, szczególnie rozważając, że dyrektor powiedział jej, że Harry jest w o wiele lepszych stosunkach z profesorem Snape'em po tym, jak pod koniec ubiegłego roku ryzykował, ratując mu życie, i bardzo nie podobało jej się, że ta dobra wola idzie na marne... Chociaż gdy profesor Snape był zamieszany, być może powinni się spodziewać - oczywiście Harry zawsze mógł przyjść i porozmawiać. Skończ sok z dyni i biegnij na dół - nie masz przypadkiem treningu? Ma nadzieję, że w tym roku Gryfoni dobrze wypadną. Przy tym ostatnim jej oczy migotały niemal jak u Dumbledore'a. Trening quidditcha Harry powitał z ulgą. Nie był w stanie zupełnie pozbyć się myśli o Snapie i tej przeklętej notce, ale świeże powietrze na twarzy i siła Błyskawicy pod nim - po mistrzowsku naprawionej przez panią Hooch po ostatnich wyczynach - pomogły na chwilę go uspokoić. Imogena napomknęła mimochodem o artykule, radząc mu jak McGonagall, by "rozchmurzył się", i ostrzegła, by to nie wpłynęło na jego wyniki. "Nie okazuj emocji, Potter! Teraz pokaż mi kilka obrotów beczką!" Więc Harry zrobił kilka beczek i to pomogło. Dziś nie było łapania znicza i dobrze, bo był zupełnie pewien, że na to brakuje mu koncentracji, ale w zamian Imogena kazała im wszystkim ćwiczyć unikanie tłuczków - umiejętność, którą musiał mieć każdy z zawodników. Harry nie mógł powstrzymać się, by nie rzucić szybkiego spojrzenia rezerwowej napastniczce, która przyłożyła mu kilka dni temu, a ona miała na tyle wdzięku, by się zawstydzić. - Nie chcę tu żadnych kalekich kobiet! Ani facetów - dodała Imogena, spoglądając w kierunku Harry'ego i obrońcy Ruperta Feldsona. - Nie mamy czasu do stracenia! Właśnie dostałam wiadomość od pani Hooch - rzuciła spojrzenie pani trener, która energicznie i z aprobatą skinęła głową - że pierwszy mecz mamy w następny piątek. Ze Ślizgonami. - Drużyna gwałtownie westchnęła i zaczęła trajkotać z podekscytowaniem, a nie tak mało spojrzeń rzucono Harry'emu. - Cóż, miło będzie - powiedział mu Rupert z uśmiechem. - Odpłacisz się pięknym za nadobne, co? Harry powoli pokiwał głową, ale to nie Snape'a miał na uwadze, myśląc o zemście. Kółeczka w jego głowie zaczęły się obracać. Piątek. On i Draco Malfoy wysoko w powietrzu - przecież wszystko mogło się zdarzyć. Wypadki. Ludzie spadają z mioteł. Harry widział to mnóstwo razy. Mogą spadać bardzo, bardzo długo, a ziemia może okazać się twarda, a ich blond włosy mogą zostać splamione krwią i mózgiem, a na twarzy będą mieli głupi, zaskoczony wyraz... Harry gwałtownie poczuł, że cieszy się na następny piątek. Noc dała mu bardzo wiele czasu na myślenie. Zaczął od gapienia się w ciemność baldachimu, potem kilka razy przewracał się z boku na bok i gapił na cienie na zasłonach, aż wreszcie położył się na brzuchu, oparł brodę na poduszce i gapił się w zagłówek. Żadne z nich nie udzieliło odpowiedzi ani nie przyniosło ukojenia. Harry na chwilę wytknął głowę przez zasłonki i spojrzał na zegarek przy łóżku, po czym znów się cofnął. Wpół do czwartej. Przynajmniej jutro nie ma zajęć, chociaż nie mógł ciągnąć tej bezsenności, nie na długo. Wydawała się wkradać na miejsce jego rozsądku. Jego umysł nie pracował właściwie. To było jedyne wytłumaczenie, dlaczego od dwóch dni czuł, jakby dostał tłuczkiem w głowę. Gdyby... gdyby tylko mógł zasnąć... Obudziłby się i może wszystko okazałoby się snem albo przynajmniej wymyśliłby, co dalej robić. To było śmieszne - w okropnie nieśmieszny sposób. Przez dwa dni chciał prywatności, a gdy ją dostał, nie wiedział, co z nią zrobić. Chciał czasu, by pomyśleć, i teraz myślał, ale o niczym pożytecznym. Jego umysł po prostu kręcił się w zmęczonych, smutnych kółeczkach, a centrum wszystkich był... Severus. Dwa dni temu myśl o tym imieniu cieszyła go w samotności. Wiedział, że to przywilej i tajemnica, a czasem tajemnice są bardzo słodkie, nawet jeśli uciążliwe albo wywołują poczucie winy, że oszukuje się przyjaciół. Były ekscytujące. Ale teraz tajemnica została rozchlapana na pierwszej stronie gazety i to imię nie było już własnością Harry'ego, i nie brzmiało już tak przyjemnie w jego głowie. Sprawiało ból, gdyż formalnie nie wolno mu było już nigdy więcej go wymawiać, więc nawet myślenie o nim było w jakiś sposób złe. Nie należało do niego. Dla niego czas tego imienia dobiegł końca. Czas wielu rzeczy. Myślał po prostu - głupio - że będzie więcej czasu. Co nie miało zupełnie sensu. Tej pierwszej nocy poszedł do Severusa z pełną świadomością tego, że żyjąc w świecie z Voldemortem, każdego dnia mogą zostać zabici. Jakoś po tej pierwszej nocy, kiedy tak uparcie motywował się tym faktem, zapomniał o tym. Tyle czasu spędziłeś na pieprzeniu, pomyślał bezlitośnie, czując niechęć do samego siebie, ale nie zapytałeś go o rodzinę czy cokolwiek naprawdę osobistego. Tyle czasu całowałeś się podczas szlabanów, ale nigdy nie dowiedziałeś, dlaczego przestał popierać Voldemorta albo dlaczego zrobił cokolwiek. Miałeś wszystkie te pytania i nigdy ich nie zadałeś. Czy Sever... Snape odpowiedziałby na nie? Nie wiedział, bo nawet nie spróbował. Teraz już za późno. To była jedna z najgorszych rzeczy: to rozczulanie się nad samym sobą, które go ogarniało. Oczywiście, że było za późno. Gdyby miał choć trochę rozumu, Harry wiedziałby, że ich mały... no, cokolwiek, musi się kiedyś skończyć. Ponieważ nic dobrego nie trwa wiecznie. Ponieważ nigdy nie mógł zatrzymać tego, czego naprawdę pragnął. Ani rodziców, ani Syriusza - wszystko zostało mu odebrane. I nie miało sensu jęczeć czy martwić się z tego powodu, bo tak po prostu było. Lekcja, której znów nauczył się w piątek. Może tym razem ją zapamięta. Coś w jego piersi okropnie bolało. Harry uderzył pięścią w poduszkę i zacisnął oczy, bezskutecznie próbując zasnąć. Niedziela przyszła i przeszła, a Harry bez przekonania pracował nad swoimi zadaniami. Wciąż brakowało mu dobrych czterech cali wypracowania z eliksirów, ale czy to miało naprawdę jakieś znaczenie, skoro Snape i tak je skrytykuje? Próbował się uczyć, myśląc, że przynajmniej wciąż może sobie dobrze radzić i pokazać Snape'owi, że nie był zupełną stratą czasu, że wciąż się przejmuje. Ale nie potrafił się skoncentrować, nawet podczas pomagania Neville'owi. Ale to też było okej - Neville'owi przyswajanie informacji szło teraz wcale nie lepiej niż przedtem, a przez ostatnie dni stał się bardzo cichy. Hermiona spytała go, czy chce porozmawiać, a on potrząsnął głową. Jeśli zaś o niego chodziło, Harry był zbyt pochłonięty własnym - czym? Cierpieniem? Złamanym sercem? - by zajmować się Neville'owym. Poza tym Neville chciał wysłać Sever... Snape'a do Azkabanu albo gorzej. Harry nie czuł się teraz zbyt uczynny. Ma szczęście, że w ogóle dostaje lekcje, pomyślał ze złością, nie zauważając, że jego pióro znów przestało poruszać się na pergaminie. Poniedziałek rano. Sowy wciąż przylatywały, choć nie tak wściekle jak w sobotę. Snape'a znów nie było na śniadaniu. Dumbledore był, choć wyglądało, że jego poczta wciąż jest przekierowywana, gdyż nie dostał żadnego listu. Harry był najzupełniej pewien, że nie wyobraził sobie ciężaru przygniatającego szczupłe barki dyrektora. Przepraszam. Przepraszam... Śniadanie dobiegło końca i zaczął się dzień. Na szczęście obrona przed czarną magią wciąż była jednym z ulubionych przedmiotów Harry'ego. Ostatnio na równi z eliksirami, ale Harry nie uważał, by tak zostało na dłużej. Profesor Delacour obecnie męczyła ich zaklęciami w staroangielskim i gnębiła tym starego Seznalala, profesora starożytnych runów, który czuł, że jego teren został naruszony. Nie pomagał fakt, że staroangielski Delacour był dość słaby, i klasa często robiła rzeczy w stylu pokrywania się nawzajem gęstym futrem niż oślizgłymi łuskami jak u Grendela. Nie wspominając sporadycznej, niewytłumaczalnej żądzy miodu pitnego. W połowie lekcji wszyscy byli zaskoczeni, gdy weszła profesor McGonagall i z twarzą pełną urazy rzuciła Delacour ostre spojrzenie. - Proszę, pani profesor. Protokoły naszego ostatniego spotkania pedagogicznego - powiedziała surowo. Delacour mrugnęła, a jej długie rzęsy opadły powoli z zaintrygowaniem. - Ach... Merci, Minerwo... Ale... Dlaczego nie dostalam ich z poranną pocztą? Pomimo roztargnienia Harry'ego zainteresował się cień czerwieni, który pokrył policzki McGonagall i zniknął tak szybko, że równie dobrze mogło mu się wydawać. - Musiano je przeoczyć - warknęła McGonagall, odwróciła się i wyszła z sali, prostując plecy. Delacour popatrzyła za nią z uniesionymi brwiami i lekko zaciśniętymi ustami. A potem uśmiechnęła się tajemniczo. To była jedyna rzecz, jaką Harry zauważył tego dnia na lekcjach. Wlokąc się przez korytarze, czuł, że jego stopy są niezwykle ciężkie, a umysł przytępiony. Był rozproszony, ale na szczęście wszyscy wciąż przypisywali to uporczywemu niepokojowi po artykule w Proroku Codziennym i jego skutkach: Ślizgoni wciąż bezlitośnie wyszydzali go na korytarzach i podczas posiłków, a kilka mniejszych bójek wybuchło między młodszymi Ślizgonami i Gryfonami z powodu całej sprawy. Większość uczniów, widząc oczywisty zły nastrój Harry'ego, zostawiała go w spokoju, a Ron i Hermiona odważnie robili, co w ich mocy, by go rozweselić, jak czynili to przez cały weekend zwykłą paplaniną. Zerkał ku stołowi nauczycielskiemu podczas lunchu i obiadu, ale Snape nie pojawił się na żadnym z nich. Chcę dostać się do jego głowy, pomyślał z desperacją Harry, zanim zdołał się powstrzymać, chcę po prostu wiedzieć, co on MYŚLI! Quidditch znów poskutkował jako odwrócenie uwagi od problemów. Wysoko w górze - to było jego ulubione miejsce, a Imogena musztrowała ich bezlitośnie przed piątkowym meczem ze Ślizgonami. Pamiętając, jaka była stawka, Harry zmusił się, by przestać rozczulać się nad sobą i skoncentrować, dzięki czemu złapał niemal wszystkie treningowe znicze. Potem trzymał każdy jeden w zaciśniętej pięści, ściskał i wyobrażał sobie, że to czaszka Malfoya. Nie mogą przegrać tego meczu. Nie. Mogą. To nie wchodziło w grę. Poniedziałek minął i wtorek również, i jakoś Harry przebrnął przez oba bez żadnego większego wypadku czy jednego spojrzenia na Snape'a. Gdyby następnego dnia nie mieli eliksirów, mógłby poważnie rozważać przekradnięcie się do lochów w pelerynie-niewidce, jedynie by popatrzeć - co tylko pokazywało, jak traci zmysły... Jednak środowy ranek nastał, zanim był na to zupełnie przygotowany, i wszyscy poza Ronem i Hermioną omijali go przy śniadaniu szerokim łukiem. Nieco pomogło, że do Snape'a przyszły tylko dwa wyjce - jak widać wszystkie listy do Proroka połączone z oświadczeniem Dumbledore'a zrobiły swoje. Niemniej jednak nikt nie cieszył się na nastrój mistrza eliksirów tego dnia. - Po prostu staraj się zachować spokój, Harry, nieważne, co zrobi - poradziła Hermiona, podczas gdy Ron grzebał ze złością w swojej jajecznicy. - Ośslizgły gnojek - wymamrotał. - Przysięgam, że jeśli rzuci kolejny tekst o twoich rodzicach, Harry... To było wyjątkowo podłe... - No - zgodził się Harry głucho. - Było. - I co on sobie wyobrażał, mówiąc, że to ty rozpuściłeś pogłoskę, to jest po prostu niedorzeczne... - Myślę, że ty też musisz się uspokoić, Ron - stwierdziła surowo Hermiona, choć jej własne oczy błyszczały na wspomnienie niesprawiedliwości. Harry nie był w stanie nic przełknąć i zwijał się, idąc do lochu z pustym żołądkiem i z głową całkowicie pełną. Jego wypracowanie wciąż było o półtora cala za krótkie - nie miał serca, by je napisać czy choćby powtórzyć sobie przed lekcją. Powrót do starych nawyków. Miał tylko nadzieję, że wakacyjna nauka jakoś go przepchnie, zwłaszcza że podczas lekcji nie miał już Hermiony w zasięgu wzroku. Lekcja zaczynała się o ósmej, ale o pięć po Snape'a jeszcze nie było. Klasa szeptała, kilkoro Ślizgonów wskazywało na Harry'ego, a Draco Malfoy zaledwie patrzył z zadowoloną wyższością. Harry zmusił się, by nawet na Draco nie zerkać, gdyż bał się, że zrobi coś naprawdę głupiego. A to mogło poczekać do piątku. Gdzie był Snape? Nigdy nie spóźniał się na zajęcia... Właśnie wtedy drzwi stanęły otworem i tak jak w ostatni piątek Harry poczuł się przyklejony do miejsca. Tyle że tym razem pewnie utkwił oczy w Snapie, mając nadzieję, że jego twarz jest tak pozbawiona wyrazu, jak zakładał, chłonąc widok swego kocha... swego byłego kochanka. To było zabawne, zamyślił się Harry na swój roztargniony sposób, spoglądanie na Snape'a wciąż skręcało jego wnętrzności - tyle że nie z nienawiści, jak przez bardzo długi okres czasu, i nie ze szczęścia, jak w tym semestrze. Nie potrafił powiedzieć, co czuje teraz. Cierpiał, był zmieszany, i zawiedziony - wszystko - ale mimo to coś głodnego i dziwnego w jego wnętrzu pragnęło znów zobaczyć Snape'a. To nie miało żadnego sensu. Z kolei Snape wyglądał mniej więcej tak samo jak zawsze. Jego twarz przybrała najmroczniejszą minę, szaty falowały groźnie, a oczy nie zdradzały niczego poza zwykłym błyskiem irytacji. Ani razu nie spojrzał na Harry'ego, a Harry zmusił się, by odwrócić wzrok od przodu sali i skierować go na kociołek, i zaczął udawać, że jest zajęty przygotowywaniem składników. Pansy jak zwykle nie zaoferowała pomocy, ale przynajmniej nie mówiła nic paskudnego. Może wciąż pamiętała, jak na nią spojrzał podczas piątkowych zajęć? - Podajcie swoje wypracowania na przód - warknął nagle Snape i lekcja zaczęła się. Po półgodzinie Harry wyczekiwał końca. Gryfoni po prostu nie potrafili zrobić niczego poprawnie i byli krzywdzącym ciężarem dla swoich ciężko pracujących partnerów ze Slytherinu. Popatrzcie tylko, jak uważnie panna Parkinson pracowała nad eliksirem Sangrinusa (który miał pomóc chorym na hemofilię, powodując krzepnięcie krwi) i jak Potter wszystko schrzanił. Zapach był zły, składniki niewłaściwie ułożone na stole i w błędnej ilości... W połowie tej słownej chłosty Harry, który uparcie trzymał głowę schyloną nad stołem, wreszcie poddał się, uniósł twarz i spojrzał prosto w oczy Snape'a. Mistrz eliksirów nie zawahał się ani na moment, chociaż zmrużył oczy, i kontynuował wytykanie co minutę każdego błędu, jaki Harry popełniał, a Pansy uśmiechała się złośliwie na boku. Nie robił żadnych osobistych uwag jak w piątek, ale w jego oczach była tylko zwykła złość, i na swój sposób było to gorsze. Było, jakby Harry w ogóle nic dla niego nie znaczył, jakby wciąż był irytującym małym chłopcem, którego Snape karcił przy niezliczonych okazjach. Okrutne, rzucone od niechcenia słowa trafiały prosto do serca Harry'ego niczym bardzo ostre szpilki, każde jedno, i pod koniec jego twarz była czerwona i niemal się wzdragał, modląc, by Snape sobie poszedł. Proszę, nie rób tego. Proszę, nie... Ja chciałem tylko... Nie możesz naprawdę... Harry nigdy nie był tak szczęśliwy z końca lekcji. - Cóż, nie było tak źle - westchnęła Hermiona, gdy wyszli. - Naprawdę, nie był o wiele gorszy niż zazwyczaj i odpuścił sobie ciebie po dziesięciu minutach... - Myślałem, że będzie dużo gorzej - zgodził się Ron. Nie mogło BYĆ gorzej, chciał zakrzyknąć Harry, ale oczywiście nie mógł. Reszta dnia była mało ważna, nawet trening quidditcha. Imogena dała jasno do zrozumienia, że jest niezadowolona, a Harry nie był w stanie się przejąć. Jakkolwiek okropne by nie były, środowe eliksiry wydawały się oczyścić nieco atmosferę. Ślizgoni wciąż naśmiewali się z Harry'ego, ale teraz rzeczy wydawały się być niemal zupełnie po staremu. Snape może nie chwalił już pracy Draco Malfoya, ale przestał go obrażać, a to najwyraźniej wystarczyło, by ułagodzić podzielony dom. Harry Potter znów był jednoznacznie wrogiem, ale bez tej dziwnej, mocnej, zbyt osobistej otoczki, którą Snape okazał w dniu ogłoszenia artykułu. Wszystko było, jak być powinno. Wiadomość rozniosła się po szkole i szkoła się uspokoiła. Snape pojawił się na kolacji tego wieczora. Harry nie. Czas kolacji spędził sam w dormitorium, przeżuwając od niechcenia kanapkę, jedną z wielu, jakie przyniósł mu Zgredek, który bardzo zaniepokoił się melancholią swego młodego przyjaciela, ale w końcu dał się łagodnie wyprosić. Jedząc, Harry gapił się bezmyślnie w podręcznik do opieki nad magicznymi stworzeniami i przeżuwał dzień w głowie, próbując zgnieść nieprzyjemne fragmenty. Będzie lepiej, powiedział sobie ze znużeniem. Snape jasno dał do zrozumienia, że ich związek nie ma przyszłości - to nie będzie lepiej - ale z czasem, Harry był pewien, przestanie się czuć tak źle. Musi przestać czuć się, jakby był w szoku po naprawdę mocnym uderzeniu w twarz. Wkrótce będzie to tylko złe wspomnienie, przypomnienie błędu, jaki popełnił. Będzie w stanie cieszyć się quidditchem i przyjaciółmi jak przedtem, rzeczy, które zawsze lubił, znów będą interesujące i nie będzie gwałtownie pragnął powietrza za każdym razem, gdy widzi czy myśli o Snapie. Nadszedł czwartek i tylko jeden dzień pozostał do pierwszego meczu Gryfonów w sezonie. Napięcie zaczęło płonąć, a jutro miało być jeszcze gorzej. Nawet Trelawney zdawała się być świadoma tego, co wyprawia się na świecie, gdyż wygłosiła kilka złowieszczych przepowiedni, według których Harry "spadnie z wielkich wyżyn". Odrodzenie normalnego, zgryźliwego "ja" Snape'a pomogło pogrzebać najgorsze pogłoski, ale nieprzyjemne emocje wciąż wrzały i Harry po raz kolejny odkrył, że spaceruje po szkole z gryfońskimi ochroniarzami. Ślizgoni wydawali się pałętać po wszystkich kątach, czekając, by podstawić mu nogę albo gorzej, ale nie byli w stanie przedostać się przez grono uczniów, jakie wciąż go otaczało. Na chwilę zastanowił się, czy Snape w ogóle podjął jakieś kroki, by zapobiec napastowaniu, a potem kazał sobie przestać. Trening trwał tego dnia długo, tak jak oczekiwał, a pod koniec nawet gotowi do intryg, pętający się po boisku Ślizgoni znudzili się i poszli sobie. Tego wieczoru Harry stanowczo wziął się za pracę domową z eliksirów, próbując wypchnąć z głowy nadchodzący mecz. Był pewien, że dostanie negatywny stopień z wypracowania, a odkąd Snape wrócił do starych sztuczek, nieważne było, co Harry robi - ale niech go diabli, jeśli ma zamiar teraz się poddać. Wciąż nienawidził eliksirów, ale przynajmniej dobrze sobie z nimi radził, gdy się przyłożył, i nie zamierzał dawać Snape'owi - czy Malfoyowi - satysfakcji tylko dlatego, że jego uczucia zostały zranione. Snape mógł już nigdy nie dać mu przyzwoitego stopnia, ale przynajmniej będzie wiedział, że Harry potrafi, nieważne, jak Snape się zachowa. To się liczyło. Harry postanowił, że gdyby pod koniec nic mu nie zostało, to będzie miał jeszcze swoją dumę. I, najlepiej, głowę Draco Malfoya na półmisku... Było trudno się skoncentrować, ale nie niemożliwie, i kiedy Harry sprawdzał z Ronem i Hermioną swoją pracę przed pójściem do łóżka, odkrył, że dobrze się we wszystkim orientuje. Choć raz Ron to pochwalił. "Tylko pomyśl", powiedział triumfalnie, "przy odrobinie szczęścia jutro pokażemy Snape'owi dwukrotnie - na lekcji i na boisku. Dobrze mu tak." Harry nie był pewien, skąd Ron wytrzasnął to "my", bo jego najlepszy przyjaciel ani nie grał w drużynie Gryfonów, ani nie znał materiału eliksirów szczególnie dobrze, ale nic nie powiedział, tylko zwrócił uwagę na pomniejsze błędy w swojej pracy, którą poprawiała Hermiona. Tej nocy miał problemy ze spaniem. Wciąż na wszelki wypadek rzucał na siebie zaklęcia przeciw mówieniu przez sen - to, że nie był już ze Snape'em, nie oznaczało, że nie wymknie mu się kilka rzeczy, które lepiej przemilczeć. Okazało się to najlepsze, gdyż tej nocy Harry miał pierwszy, odkąd się rozstali, sen erotyczny. Gdy obudził się z niego, gwałtownie łapiąc powietrze i pokryty spermą, pamiętał bardzo niewiele szczegółów za wyjątkiem uczucia okropnej straty. We śnie był taki szczęśliwy, widząc Snape'a... Czuł taką ulgę... Snape zapewnił go, że ich problemy skończyły się... Ale to nie była prawda, nigdy nie będzie... Rozpoczął więc ten dzień z wyraźnym uczuciem melancholii, a nie będąc pobudzonym z podekscytowania, którego wszyscy przy śniadaniu wydawali się oczekiwać. Harry został poklepany po plecach tak wiele razy, że obawiał się, że coś mu się wewnątrz przemieści, uśmiechał się odważnie podczas wszystkich zachęt, jakimi wszyscy go obdarzali, i nie patrzył w stronę stołu nauczycielskiego, mimo że wiedział, że Snape tam jest, mimo że czuł na karku to niepowtarzalne mrowienie. Przynajmniej pamięta, że żyję. Szkoda, że właśnie mam spuścić baty jego domowi. Zaskakująco, ta myśl napełniała go mniejszą satysfakcją, niż się spodziewał. Dałby prawie wszystko, by uniknąć tego dnia eliksirów, pomimo całej ciężkiej pracy ubiegłej nocy. Czuł, jakby przez ten sen załamały się pod nim nogi, i nie był pewien, czy jest gotów stawić czoło surowej rzeczywistości. Nie był pewien, czy jest w stanie znieść docinki i szyderstwa Snape'a albo gorzej: jego obojętność. Ale musiał - gdyby wyłgał się chorobą, nie mógłby po południu grać meczu. Pozwolił więc, by towarzysze otoczyli go ochronnym kordonem podczas wchodzenia do klasy, co spowodowało pewne problemy, gdy wszyscy naraz próbowali przepchnąć się przed drzwi. Neville się potknął. Malfoy uśmiechnął się szyderczo. Snape już tam był, układając składniki na stole demonstracyjnym. Uniósł z pogardą brew na widok świty Harry'ego i Harry po raz kolejny całym sercem zapragnął, by mógł po prostu odwrócić się i uciec. - Cóż - powiedział chłodno Snape - podejrzewam, że osobistość musi mieć odpowiednią ochronę, prawda? Natychmiast na swoje miejsce, Potter. Nie życzę sobie twojej pretensjonalnej głupoty na tych zajęciach. Harry usiadł. Byłem na to gotowy, powiedział sobie, choć wiedział, że nie był. Spojrzał ponuro na zegar na ścianie. Dwie godziny. Mogły to być dwie godziny, ale ciągnęły się jak dziesięć. Wydawało się niemal, jakby byli z powrotem w pierwszej klasie, gdy Snape narzekał na wszystko począwszy od nieprzygotowania Harry'ego (po tym, jak zadał mu pytanie, na które nawet Hermiona nie potrafiła odpowiedzieć), poprzez jego niezręczność przy przygotowaniu składników (Harry pokroił korzonki na jedną czternastą cala zamiast jedną szesnastą), aż po końcowy rezultat (zła barwa, zły zapach, zła konsystencja i minus dziesięć punktów dla Gryffindoru, nieważne, że działał). Przez cały czas jego ciemne oczy były martwe i zimne jak lód. Ale lekcja miała jeden dobry skutek: pod koniec Harry nie był w melancholii, gdyż trząsł się z gniewu, i pragnął, by mecz quidditcha miał miejsce choćby zaraz. Ale nie miał i Harry musiał przecierpieć resztę zajęć tego dnia. Jego "ochrona", jak określił Snape, wydawała się rosnąć w miarę, jak zbliżał się mecz, zwiększając się proporcjonalnie do drwin Ślizgonów. Malfoy uśmiechał się w sposób, który był raczej nie do zniesienia, i gdy lekcje się skończyły i nadszedł czas, by skierować się do szatni na rozgrzewkę, Harry czuł, że zetrze sobie zęby na miazgę, powstrzymując się od rzucania uroków. Drużyna rozciągała się i przebierała w pełnej napięcia ciszy. Harry wparował do przebieralni dość wściekły, ale gdy zapinał swa szatę do quidditcha i nakładał ochraniacze, poczuł, że gniew zaczyna przemieniać się w coś innego... W chłodne poczucie celu, owinięte wokół twardej jak diament pewności, że tego meczu nie przegrają. Wyszli na boisko i kiedy Gryfoni zaczęli okrążać pole, Harry pozwolił swym oczom przesunąć się na część Slytherinu. Snape'a nie było. Może był w sektorze nauczycielskim, razem z Dumbledore'em... ale nie, jako opiekun domu niemal zawsze siedział ze Ślizgonami. To nieważne, powiedział sobie Harry stanowczo. Zapomnij o nim. Malfoy jest, prawda? O ile mały lizus nie udał w ostatniej chwili jakiejś kontuzji. Byłoby to bardzo po Malfoyowemu. Ale nie, Draco pojawił się na boisku razem ze swymi kolegami z drużyny, okazując więcej odwagi i mniej rozumu, niż Harry go o to podejrzewał. Musi wiedzieć, że zamierzam go dorwać. Musi, prawda? Ja... nie wiem, jak zamierzam go dorwać... ale chcę! Harry postanowił, że po prostu poczeka na właściwy moment w trakcie meczu. Okazja musi się sama nadarzyć. A w międzyczasie niech lepiej uważa na jakieś wcześniejsze zagrania ze strony Malfoya. Pani Hooch zagwizdała, Harry i Draco zajęli swe pozycje w powietrzu i mecz się rozpoczął. Tłum eksplodował wiwatami. Harry nigdy jeszcze nie widział tylu transparentów z napisami: "Naprzód, Gryfoni" i "Precz ze Ślizgonami", nawet podczas meczu o Puchar Domów w trzeciej klasie. Ale ledwo miał czas, by zastanawiać się, czy to wszystko przez aferę z artykułem w Proroku Codziennym: jedno oko miał na Malfoyu, drugim wypatrywał znicza. Rozglądając się po polu i poszukując maleńkiego błysku złota, jednocześnie najlepiej, jak mógł, skupiał uwagę na meczu. Imogena, grająca na pozycji ścigającego, miała pewne problemy z dwoma krzepkimi Ślizgonami, którzy się na nią uwzięli, ale ta strategia nie była zbyt efektywna, gdyż dawała dwóm pozostałym ścigającym więcej przestrzeni do manewrów kaflem w kierunku pętli bramkowych. Przy dzikich wiwatach Gryfoni szybko zdobyli gola, a dwóch nadąsanych Ślizgonów odfrunęło od Imogeny, by zająć bardziej strategiczne pozycje. To także był błąd taktyczny: niespełna pięć minut później zdobyła następnego gola. Harry widział, że Malfoy czerwienieje z wściekłości w powietrzu. Malfoy nie był kapitanem; najwidoczniej jego ojciec nie był w stanie kupić mu aż tyle talentu. Minuty mijały i obie drużyny zdobywały punkty, ale Gryffindor wciąż prowadził. Lee Jordan ukończył szkołę razem z bliźniakami i już nie zapewniał jedynego w swoim rodzaju komentarza. Harry skrzywił się. Wiedział, że profesor McGonagall chciała, by komentatorzy wnosili trochę ożywienia do meczu, ale dlaczego, och, dlaczego ustanowiła następcą Lee Colina Creeveya? - I Gryffindor zdobywa gola! Hurra! Nagrodźmy ich wielkimi brawami! Cały czas wypatrujemy znicza, jeszcze go nie widać, Harry nie ma dużo pracy, ale patrzcie tylko, jak się bardzo koncentruje, najlepszy szukający, jakiego mieliśmy od wieków i wielka chluba naszego... - Skup się na meczu, Creevey! - przerwał głos McGonagall. Harry czuł, że jego ramiona garbią się z zażenowania i nagle był raczej wdzięczny, że Snape'a nie ma na meczu. Wtedy - dokładnie, gdy Harry to pomyślał - błysk czerni po prawej przyciągnął jego uwagę. Odważając się oderwać na chwilę wzrok od gry, zerknął w tamtym kierunku i zobaczył spóźnionego Snape'a wspinającego się do sektora Slytherinu. Serce Harry'ego wskoczyło do jego gardła i szybko spojrzał gdzie indziej, świadom, że nie mógłby był bardziej na widoku publicznym, niż gdy wisiał tak w powietrzu i obserwowały go setki par oczu. Rzucił spojrzenie Malfoyowi, który obdarzył go leniwym uśmieszkiem, i musiał zacisnąć ręce na Błyskawicy, by nie rzucić się i nie przerwać gry rozwaleniem Draco o ziemię. To by nic nie dało. Ale determinacja Harry'ego, by złapać znicz, podwoiła się raz i drugi z chwilą przybycia Snape'a. Niemal płonął z czekania na złotą, uskrzydloną kulę. Ale nigdzie nie było po niej śladu. Harry próbował nie trząść się z niecierpliwości - ostatnim, czego potrzebował, była wiązanka żartów ze strony Ślizgonów o tym, jak w powietrzu "trząsł się ze strachu". Ale jeśli wkrótce nie będzie miał do roboty nic poza unikaniem tłuczków, zacznie drżeć albo zaatakuje Malfoya, albo wleci w sektor Slytherinu, albo zrobi coś równie głupiego. Cholera, wydawało się, jakby jeszcze nigdy znicz nie dawał na siebie tak długo czekać... ...błysk złota. Harry był w ruchu, zanim zdał sobie z tego sprawę. Widział go. Wydawało mu się, że czuje jego zapach, tak bardzo dostroił się do gry. Złoty znicz unosił się ze świstem dokładnie przed sektorem nauczycielskim i Harry miał mglisty obraz siedzącego tam Dumbledore'a, słyszał ryk tłumu, gdy on i Malfoy rzucili się równocześnie w kierunku najodleglejszego końca boiska. Błyskawica była niewiarygodnie szybka, ale Malfoy był bliżej i najwidoczniej ćwiczył w ciągu wakacji, uchylając się przed tłuczkiem z pełną wdzięku łatwością, zanim wrócił na kurs. Harry po prostu położył się na swej miotle i poczuł, jak ciężki tłuczek przemknął mu nad głową, mierzwiąc włosy, podczas gdy tłum zakrzyknął z przerażenia. No dalej... szybciej... szybciej... Nie mogę przegrać! Znicza już nie było przed boksem nauczycieli, bo opadł ku ziemi i skierował się ku środkowi boiska. Zarówno Harry, jak i Draco musieli obrócić się wokół własnej osi i zanurkować, a ich posunięcia zbliżyły ich do siebie tak bardzo, że niemal otarli się łokciami. - Odpieprz się, Potter! - ryknął Malfoy, jego oczy zwęziły się, a policzki zalały czerwienią. Harry nie odpowiedział, po prostu koncentrując się na zniczu, będąc coraz bliżej i bliżej, modląc się, by nagle nie zniknął z pola widzenia. I wtedy... obok niego... Malfoy zachwiał się na miotle. Harry nie mógł tego nie zauważyć. Zerkając szybko w bok i znów przed siebie, zauważył, że Malfoy, pomimo całej swej praktyki, nie siedzi na miotle tak pewnie jak zawsze - musiał stracić równowagę podczas obrotu, jego dłonie były mocno zaciśnięte wokół trzonka, by chronić go przed upadkiem, i wydawał się na granicy zsunięcia. Ogon jego miotły falował lekko i każdy to widział. A jednak się nie poddawał. Przy prędkości, z jaką pędzili, wciąż dobre dziesięć i pół stopy ponad powierzchnią, gnając na złamanie karku, Harry'emu wystarczyłoby najlżejsze szturchnięcie - mógł nawet wymruczeć zaklęcie, którego nikt by nie zobaczył ani nie usłyszał - i Draco spadnie - będzie to wyglądać jak wypadek, własna nieudolność Draco, nikt się nigdy nie dowie... ...Malfoy zapłaciłby za wszystko, co zrobił, i to zapłacił dobrze... Przez moment wzrok Harry'ego zalał się czerwienią od tego pragnienia. Czuł w ustach krew, gdy zagryzł sobie wargę. Pragnął w tej chwili śmierci Draco Malfoya bardziej, niż mógł to wyrazić. Miał okazję po temu - a w zamian wydał cichy okrzyk, gwałtownie przyspieszył i złapał trzepocący znicz. Za sobą słyszał dzikie wiwaty, gdy Gryfoni wygrali pierwszy mecz tego sezonu, słyszał pisk wściekłości zawiedzionego Malfoya. A potem słyszał jedynie szum krwi we własnych uszach, gdy wzbił się wysoko w powietrze, przyciskając znicz do piersi, zamiast wznieść go w górę, jak zawsze robił, z przerażającą świadomością, że jego ręce się trzęsą. Przez jeden oszałamiający moment pomyślał, że będzie wymiotował. Prawie kogoś zabiłem. Prawie zabiłem Malfoya. Prawie popełniłem morderstwo. Czy miał to na twarzy? Czy ktoś mógł to odczytać? Rozejrzał się dziko po stadionie, zmuszając się do uśmiechu i rozluźniając ramię, by pokazać znicz, ściskając mocno pięść, by nie drżała. Wiwaty przybrały na sile, a drużyna Gryfonów już leciała ku niemu, Rupert wymachujący pięścią, Imogena z serdecznym uśmiechem... Widział wielkie ramię Hagrida machającego gwałtownie w sektorze Gryffindoru, czerwoną głowę podskakującego Rona, a pod nią - puszystą Hermiony. Tablica wyników pokazywała, że Ślizgoni zdobyli tylko jednego gola. To było najbardziej miażdżące zwycięstwo Gryfonów od lat. Colin paplał z takim podekscytowaniem, że nikt nie był w stanie go zrozumieć. Harry był pewien, że z połączenia ulgi i przerażenia sam spadnie z miotły, ale nagle otoczyli go towarzysze, wspierając klepaniem po plecach i uściskami. Niebezpieczna napastniczka - Ellen, tak miała na imię - właściwie płakała. Spojrzał na sektor Slytherinu, z którego dochodził chór nieżyczliwych: "buu" i "oszustwo!", i wszystkiego innego pod słońcem. Ale usta Snape'a nie poruszały się razem z innymi. Jego oczy spoczywały na Harrym, ciche i nieodgadnione - Co ty sobie wyobrażasz, zrób coś, co ty... - zanim odwróciły się, wciąż pozbawione wyrazu. Wściekłość i ból, wzmożone dzięki działaniu endorfin, znów zawrzały w Harrym i przez zwariowaną chwilę pragnął, by spróbował zabić Malfoya, zamiast tylko o tym myśleć. Potem poczuł, że jego stopy dotykają podłoża, zdał sobie sprawę, że koledzy z drużyny opadli w grupowym uścisku na boisko, gdzie godnie kroczyły pani Hooch i profesor McGonagall, każda z uśmiechem dumy na twarzy. - Dobra robota, Potter - huknęła pani Hooch. - Doskonale latałeś. - No - powiedział Rupert z uśmiechem przyjemności. - Widzisz? Mówiłem, że dasz im za swoje, nie? - Racja - odparł Harry, spoglądając na znicz, który przestał trzepotać w jego dłoni, i sapnął. W którymś momencie zmiażdżył go w pięści. Złota osłona była zgnieciona, a cienkie skrzydełka przestały łopotać i leżały bezwładnie i cicho na jego ręce. - Ach, nie martw się - zawołała pani Hooch. - Zastąpimy go. Masz silny uścisk, Potter. Muszę powiedzieć, że nie spodziewałam się tego po tobie. Dobra praca z drużyną, Winterbury! Imogena uniosła z dumą ramiona i zarumieniła się. Uczniowie wbiegli na boisko. Harry widział, jak Ron i Hermiona przepychają się naprzód, ale czuł, że nie ma wielkiej ochoty rozmawiać z nimi czy z kimkolwiek. Po prostu chciał wziąć prysznic i posiedzieć cicho w schowku na miotły czy gdzieś, zająć się Błyskawicą i pomyśleć. Wtedy poczuł lekkie klepnięcie w ramię, odwrócił się i ujrzał twarz, która była bardzo niespodziewana i jeszcze bardziej niepożądana. Cho Chang stała i wyglądała bardzo ślicznie ze swymi ciemnymi włosami zaczesanymi do góry i nieśmiałym uśmiechem na twarzy. - Gratulacje - powiedziała. - Byłeś niewiarygodny, Harry. Język Harry'ego nagle zaczął się plątać. Dlaczego teraz, pomyślał ponuro. - Och, ee, dz-dzięki, ja... ja... Znów się uśmiechnęła i poczuł, że pali go twarz, gdy pochyliła się, by powiedzieć ponad hałasem: - Powinniśmy się wybrać do Hogsmeade na piwo kremowe czy coś... Miło by było pogadać z kumplem szukającym... Harry mrugnął. - Ee... jasne, okej... Jeszcze jeden uśmiech, bardzo uroczy, po czym odwróciła się i odeszła. Harry poczuł, że jego mózg zaraz roztopi się z przeciążenia. Od prawie zabójcy do jąkającego się dzieciaka w ciągu dziesięciu minut. To za wiele. Jego oczy znów popędziły poprzez tłum ludzi... Czy to Snape tam stał i patrzył, jak Cho odchodzi? ...Nie, na pewno nie... Potem tłum znów przesłonił mu widok i nagle został otoczony przez przyjaciół. - Wspaniały lot, Harry! - wydyszał Ron. - Ten obrót i nurkowanie, mówię ci... - Świetnie sobie poradziłeś! - zgodziła się Hermiona, kiwając głową z entuzjazmem. Obok niej Ginny powiedziała tylko cicho: - Byłeś cudowny - i zaczerwieniła się. Colin Creevey przybiegł jeszcze bardziej zdyszany niż Ron i nasuwający na myśl swoją pierwszą klasę, gdy miał dla Harry'ego taki respekt, że ledwie był w stanie poprawnie mówić. - Wow, Harry! To było zdumiewające! Pierwszy raz komentowałem i czułem, że nie mogę za tobą nadążyć, myślisz, że było okej, Harry? - On nie słuchał komentarza, Colin. Grał w quidditcha - stwierdził cierpko Ron. Colinowi zrzedła mina. Jego uwielbienie dla Harry'ego nigdy nie pasowało Ronowi, szczególnie od czwartej klasy. - Ale serio, cholernie niewiarygodny lot, Harry - dodał Ron, odwracając się do przyjaciela. - Szczególnie w porównaniu z tym szmaciarzem Malfoyem... Wyglądało, jakby za chwilę miał spaść z miotły, widziałeś? Przez chwilę Harry wpatrywał się w strzaskany znicz w swojej dłoni. - Tak - powiedział cicho. - Tak, widziałem.
|